Читать книгу Mroczny zaułek - Louise Doughty - Страница 7
Prolog
ОглавлениеNapięcie wzrasta. Moment, w którym uświadomię sobie, że przegraliśmy, jest coraz bliżej. Przede mną stoi młoda adwokatka nazwiskiem Bonnard – drobna kobieta, jak zapewne pamiętasz, z kasztanowymi włosami skrytymi pod tradycyjną peruką. Jej spojrzenie jest chłodne, głos delikatny. Emanuje spokojem, wiarygodnością. Czarna toga wygląda raczej szykownie niż złowieszczo. Zajmuję miejsce dla świadka już od dwóch dni i jestem zmęczona, naprawdę zmęczona. Dopiero później zrozumiem, że pani Bonnard celowo wybrała właśnie tę porę dnia. Wczesnym popołudniem zmarnowała sporo czasu, wypytując o moje wykształcenie, małżeństwo, zainteresowania. Kluczyła tak bardzo, że nie od razu dotarło do mnie, iż ta nowa linia przesłuchania ma znaczenie. Napięcie wzrasta, ale powoli; aż do punktu kulminacyjnego.
Zegar na tyłach sali sądowej wskazuje piętnastą pięćdziesiąt. Powietrze jest gęste. Wszyscy czują się zmęczeni, włącznie z sędzią. Lubię go. Skrupulatnie robi notatki, grzecznie unosi dłoń, gdy chce, żeby świadek mówił wolniej. Często wydmuchuje nos, a wtedy sprawia wrażenie bezbronnego. Jest surowy wobec adwokatów, ale pełen życzliwości dla członków ławy przysięgłych. Gdy jedna z kobiet zająknęła się w trakcie składania przysięgi, uśmiechnął się, pokiwał głową i powiedział: „Proszę się nie śpieszyć, madame”. Ławę przysięgłych też lubię. Wydaje mi się, że to zadowalający przekrój społeczeństwa; z lekką przewagą kobiet, trzema osobami czarnoskórymi i sześciorgiem Azjatów, w wieku od jakichś dwudziestu do sześćdziesięciu kilku lat. Aż trudno uwierzyć, że taka niewinna grupa ludzi może mnie posłać do więzienia. Jeszcze trudniej uwierzyć w to właśnie teraz, gdy wszyscy oklapli, rezygnując z dziarskiej, wyprostowanej postawy, którą przybierali, gdy proces się rozpoczynał. Siedzieli wtedy z rozpromienionymi twarzami, przepełnieni adrenaliną płynącą ze świadomości własnego znaczenia. Zapewne tak jak ja byli początkowo zaskoczeni, że godziny urzędowania sądu są tak krótkie. Rozprawy zaczynały się najwcześniej o dziesiątej rano i trwały aż do lunchu, a dzień pracy kończono nie później niż o szesnastej. Ale teraz to rozumiemy. Powolność tego wszystkiego – właśnie to nas tak wyczerpuje. Proces jest już w dość zaawansowanym stadium i przytłacza szczegółami. Sędziowie przysięgli też są zmęczeni. Tak samo jak ja nie mają pojęcia, do czego zmierza ta młoda kobieta.
A na ławie oskarżonych, ozdobionej boazerią, za grubymi taflami pancernego szkła siedzisz ty – mój współoskarżony. Zanim zajęłam miejsce dla świadka, siedziałam tam razem z tobą, chociaż rozdzielało nas dwóch strażników. Doradzono mi, żebym nie zerkała na ciebie w trakcie zeznań składanych przez innych. Powiedziano, że wyglądalibyśmy wtedy na spiskowców. Teraz, gdy sama zajęłam miejsce świadka, patrzysz na mnie spokojnie i bez emocji. Twoje niemal puste spojrzenie dodaje mi otuchy, bo wiem, że próbujesz mnie wesprzeć, abym pozostała silna. Wiem, że mój widok tutaj, siedzącej na podwyższeniu, odizolowanej, obserwowanej i osądzanej, wzbudza w tobie opiekuńcze uczucia. Ktoś, kto cię nie zna, nie nazwałby twego wzroku zdeterminowanym, ale ja nieraz się przekonałam, że to spojrzenie jest niedbałe tylko z pozoru.
Wiem, o czym myślisz.
W sali rozpraw numer osiem brakuje naturalnego światła i to mi przeszkadza. Sufit pokrywa kratownica świetlówek w kwadratowych oprawach. Na ścianach wiszą podłużne białe lampy. Wszystko jest takie stonowane, nowoczesne i surowe. Drewniana boazeria, fotele ze składanymi siedziskami obite zielonym materiałem, nic nie pasuje do sytuacji… Dramat, będący przyczyną naszej obecności tutaj, kłóci się z otępiającą prozaicznością procedur.
Rozglądam się po sali. Pisarz sądowy, siedzący rząd niżej, przed sędzią, ma opadające ramiona. Widzę Susannah na galerii dla publiczności, tuż obok grupy studentów, którzy weszli jakąś godzinę temu, oraz emerytowanej pary, która siedzi tam od samego początku procesu, ale z tego, co mi wiadomo, nie jest związana z naszą sprawą. To tylko fani teatru, których nie stać na przedstawienie na West Endzie. Nawet Susannah, która obserwuje mnie ze zwyczajową troską, nawet ona od czasu do czasu zerka na zegarek, nie mogąc się doczekać zakończenia sesji. Nikt nie spodziewa się żadnego spektakularnego przełomu na tym etapie.
– Chciałabym się nieco cofnąć w czasie. Mam nadzieję, że okaże pani trochę cierpliwości – mówi młoda adwokatka.
W trakcie całego przesłuchania była nienagannie uprzejma. Nie zmienia to jednak faktu, że jej nienaturalne opanowanie mnie przeraża. Sprawia wrażenie, jakby znała jakieś nieskończenie przydatne informacje, o których reszta z nas nic jeszcze nie wie. Zgaduję, że jest niemal dwie dekady młodsza ode mnie. Niewiele starsza od moich dzieci… Ma najwyżej trzydzieści kilka lat i musiała szybko wspiąć się po drabinie kariery.
Jeden ze świadków, ubrany w różową koszulę czarnoskóry mężczyzna w średnim wieku, siedzący po prawej stronie, otwarcie ziewa. Zerkam na sędziego. Wzrok ma skupiony, ale powieki mu ciążą. Tylko mój adwokat Robert najwyraźniej zachowuje czujność. Ma zatroskaną minę, ściąga gęste białe brwi, bacznie obserwując panią Bonnard. Później będę się zastanawiać, czy coś zauważył w tamtym momencie, czy kobieta zdradziła się z czymś mimo pozornie lekkiego tonu.
– Czy mogłaby pani przypomnieć sądowi – kontynuuje Bonnard – kiedy po raz pierwszy uczestniczyła pani w posiedzeniu komisji w pałacu Westminster? Jak dawno temu?
Nie powinnam odczuwać ulgi, ale nie potrafię się powstrzymać. To łatwe pytanie. Moment demaskacji jeszcze nie nadszedł.
– Cztery lata temu – odpowiadam pewnie.
Młoda kobieta odgrywa przedstawienie, udając, że musi zerknąć do notatek.
– To była nadzwyczajna komisja Izby Gmin dotycząca…
– Nie – przerywam jej. – To była komisja stała Izby Lordów. – Poruszam się po pewnym gruncie. – Komisje stałe już nie funkcjonują, ale w tamtym czasie w Izbie Lordów istniały cztery. Każda z nich zajmowała się inną sferą życia publicznego. Ja występowałam przed komisją stałą do spraw nauki. Omawiałam postępy w sekwencjonowaniu mapowanego genomu.
– Ale pracowała pani na pełen etat w Instytucie Beauforta, prawda? – wtrąca kobieta. – To znaczy zanim została pani wolnym strzelcem… W… hmm… Instytucie Badań nad Genomem imienia Beauforta. Tak brzmi pełna nazwa, jeśli się nie mylę…
To stwierdzenie zupełnie bez związku i na moment zbija mnie z tropu.
– Tak, tak, pracowałam tam na pełen etat przez osiem lat, potem ograniczyłam wymiar godzin do dwóch dni w tygodniu i zaczęłam pełnić swego rodzaju funkcję doradczą…
– To jeden z najbardziej prestiżowych instytutów badawczych w kraju, czyż nie?
– Cóż, powiedziałabym, że tak. W tej dziedzinie. Razem z placówkami w Cambridge i Glasgow. Byłam bardzo…
– Czy może pani powiedzieć sądowi, gdzie znajduje się Instytut Beauforta?
– Na ulicy Karola II.
– To ulica równoległa do Pall Mall, jeśli się nie mylę, prowadzi do St James’s Square Gardens?
– Tak.
– Jest tam całkiem sporo instytutów, prawda? Instytutów, prywatnych klubów, bibliotek badawczych… – Zerka na ławę przysięgłych i uśmiecha się lekko. – Kuluary władzy, tego typu rzeczy…
– Ja nie… ja…
– Proszę wybaczyć. Czyli jak długo pracowała pani dla Instytutu Beauforta?
Gdy odpowiadam, w moim głosie pobrzmiewa nuta irytacji, której nie potrafię stłumić, chociaż to kolejna rzecz, przed którą mnie ostrzegano:
– Wciąż tam pracuję. Ale na cały etat pracowałam osiem lat.
– Ach tak, przepraszam, już pani mówiła. I w trakcie tych ośmiu lat codziennie dojeżdżała pani do pracy komunikacją miejską, autobusem i metrem?
– Głównie metrem, tak.
– Dochodziła pani pieszo z Piccadilly?
– Od stacji metra Piccadilly, zazwyczaj, tak.
– A w porze lunchu, w przerwach na kawę… Czy jest tam dużo miejsc, w których można coś przekąsić? Dużo pubów, do których można pójść po pracy i tak dalej?
W tym momencie oskarżyciel, pani Price, wzdycha cicho i widać, że zamierza zgłosić sprzeciw. Sędzia spogląda znad okularów na młodą adwokatkę, a ona przepraszająco unosi dłoń.
– Proszę mi wybaczyć, My Lord. Zmierzam do konkluzji…
My Lord. Do tej pory czerpałam wiedzę na temat rozpraw wyłącznie z filmów, dlatego początkowo spodziewałam się sformułowania Your Honour. Ale to jest sąd karny Old Bailey. Sędziego nazywa się tutaj lordem, a sędzinę – lady. Ostrzeżono mnie, że peruki i ceremonialne zwroty mogą wydać mi się dziwne i onieśmielające, ale ja uważam je przede wszystkim za komiczne. Tym, co mnie onieśmiela, jest ta cała biurokracja – stenograf uderzający w klawisze, laptopy, mikrofony, świadomość rosnącej sterty akt na mój temat, coraz większej i większej z każdym słowem – cała żmudność tych procedur. Właśnie to mnie przeraża. Sprawia, że czuję się jak polna mysz w trybach kombajnu. Czuję się tak, mimo że jestem równie dobrze przygotowana jak każdy świadek. Mój mąż tego dopilnował. Wynajął najlepszego adwokata, za czterysta funtów za godzinę, żeby mnie wyszkolił. Przez większość czasu pamiętałam, żeby patrzeć na przysięgłych w trakcie udzielania odpowiedzi, zamiast instynktownie kierować się ku adwokatowi. Poradzono mi, że najłatwiej to osiągnąć, gdy się ustawi stopy palcami w stronę ławy przysięgłych. Trzymałam się prosto, zachowywałam spokój, nawiązywałam kontakt wzrokowy. Cała moja ekipa była zgodna co do tego, że radziłam sobie bardzo dobrze.
Adwokatka uznała autorytet sędziego i z powrotem przenosi wzrok na mnie.
– Zatem w sumie pracowała pani na stałe lub dorywczo na terenie gminy Westminster przez ile… jakieś dwanaście lat? Dłużej?
– Prawdopodobnie dłużej – mówię i napięcie zaczyna narastać.
Właśnie wtedy zrodziło się we mnie to przemożne poczucie niepokoju, które zjawiło się pod postacią lekkiego ucisku w splocie słonecznym. Zdiagnozowałam je w sobie, mimo że jednocześnie wprawiło mnie w zdumienie.
– A więc… – mówi Bonnard coraz wolniej, łagodnym głosem – można powiedzieć… przy tych wszystkich dojazdach i spacerach od stacji metra i wyjściach na lunch, i tak dalej, że jest pani dobrze zaznajomiona z tamtą okolicą?
Napięcie wzrasta. Zaczynam oddychać coraz szybciej. Czuję, jak moja pierś wznosi się i opada, początkowo niezauważalnie, ale im mocniej próbuję się kontrolować, tym bardziej widoczne się to staje. Atmosfera na sali sądowej się zagęszcza, wszyscy to czują. Sędzia wpatruje się we mnie uważnie. Czy tylko to sobie wyobraziłam, czy przysięgły w różowej koszuli, którego widzę kątem oka, odrobinę się wyprostował, pochylił do przodu na swoim siedzeniu? Nagle nie mam już dłużej odwagi patrzeć bezpośrednio na ławę przysięgłych. Nie mam odwagi patrzeć na ciebie, siedzącego na ławie oskarżonych. Kiwam głową, bo nagle odebrało mi mowę. Wiem, że za kilka sekund zacznę hiperwentylować. Wiem to, mimo że nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło.
Adwokatka kontynuuje cichym głosem, nadal klucząc:
– Jest pani zaznajomiona ze sklepami, kawiarniami…
Czuję piekące krople potu na karku. Cierpnie mi skóra głowy. Kobieta przerywa. Zauważyła moje zdenerwowanie i chce dać mi do zrozumienia, że odgadłam poprawnie. Wiem, do czego zmierza, a ona wie, że ja wiem.
– Małymi bocznymi uliczkami… – milknie znowu. – Zaułkami…
I to jest właśnie ten moment. To jest moment, w którym wszystko się wali. Ja to wiem i ty, na ławie oskarżonych, też to wiesz, bo skrywasz twarz w dłoniach. Oboje wiemy, że za chwilę stracimy wszystko. Nasze małżeństwa są skończone, podobnie jak nasze kariery. Ja stracę szacunek syna i córki, a co więcej, na szali leży nasza wolność. Wszystko, na co pracowaliśmy, wszystko, co próbowaliśmy chronić… To wszystko za chwilę legnie w gruzach.
Teraz już otwarcie hiperwentyluję, próbuję łapać powietrze szybkimi haustami. Mój adwokat – biedny Robert – patrzy na mnie zdezorientowany. Oskarżenie przedstawiło swoją strategię przed procesem i ani w trakcie mowy początkowej, ani w pytaniach zadawanych świadkom nie było niczego nieoczekiwanego. Ale mnie przesłuchuje teraz twoja adwokatka, adwokatka obrony. Nasi obrońcy mieli działać w porozumieniu. Co się tutaj dzieje? Widzę, że Robert gorączkowo się zastanawia, czego mu nie powiedziałam. Nie przeczuwa, co się zbliża, wie tylko, że nie ma o tym pojęcia. Brak przygotowania w takiej sytuacji to musi być koszmar każdego adwokata.
Zespół oskarżenia, siedzący za stołami najbliżej mnie, poniżej miejsca dla świadka, też mi się przygląda. Prawnik prokuratury Korony oraz młodszy prokurator obok niej, kobieta z Urzędu Ścigania Publicznego przy stole za nimi, a w następnym rzędzie starszy oficer śledczy z policji stołecznej, policjant prowadzący sprawę i policjant od zabezpieczania dowodów. Dalej przy drzwiach ojciec ofiary, na wózku inwalidzkim, oraz przydzielona do opieki nad nim funkcjonariuszka. Jestem zaznajomiona z obsadą tego dramatu równie dobrze jak z własną rodziną. Teraz wszyscy skupiają się na mnie. Wszyscy, mój ukochany, poza tobą. Ty już na mnie nie patrzysz.
– Zna pani, prawda… – ciągnie adwokatka tym swoim satynowym głosem – mały zaułek zwany Apple Tree Yard.
Zamykam oczy, bardzo powoli, jakbym zaciągała żaluzje nad całym swoim dotychczasowym życiem. Na sali zapada absolutna cisza, którą przerywa dopiero szuranie czyichś stóp. Adwokatka robi efektowną pauzę. Wie, że moje oczy pozostaną przymknięte jeszcze przez chwilę, że będę próbowała ogarnąć to wszystko, spróbować uspokoić oddech, kupić sobie jeszcze kilka sekund. Ale czas wymknął nam się niczym woda przeciekająca przez palce i nie zostało już nic, ani chwili. To koniec.