Читать книгу Cała prawda o zwierzętach - Lucy Cooke - Страница 6

Wprowadzenie

Оглавление

Jak to w ogóle możliwe, że leniwiec nadal żyje, choć jest takim nieudacznikiem?

Jako zoolog i założyciel Towarzystwa Przyjaciół Leniwców podobne pytania słyszę bardzo często. Czasami określenie „nieudacznik” zostaje doprecyzowane – nieodmiennie przymiotnikami takimi jak leniwy, głupi i powolny. Nierzadko pytaniu towarzyszy łaskawe objaśnienie: „Myślałem/łam, że w ewolucji chodzi o przetrwanie najsilniejszych”, wygłoszone z nutą rozbawienia albo, co gorsza, lekceważenia właściwego dla gatunku wyższego.

Zawsze biorę wtedy głęboki wdech i z największym opanowaniem, na jakie mnie stać, wyjaśniam, że leniwce wcale nie są nieudacznikami. Prawdę mówiąc, są jednymi z najciekawszych tworów selekcji naturalnej, a do tego funkcjonują w sposób wprost fenomenalnie efektywny. Być może poruszanie się po koronach drzew w tempie nieco szybszym niż ślimacze, hodowanie glonów oraz bakterii w sierści i wypróżnianie się raz na tydzień nie odpowiadają waszym standardom ambitnego życia, ale też to nie wy musicie przetrwać w wybitnie rywalizacyjnym środowisku dżungli Ameryki Środkowej i Południowej – a w tym leniwce są prawdziwymi mistrzami.

Kluczem do zrozumieniu prawdy na temat zwierząt jest kontekst.

Niezwykła wytrzymałość leniwców bierze się właśnie z ich letargicznej natury. Dzięki całej gamie nietypowych cech adaptacyjnych udoskonalanych przez wiele tysięcy lat stanowią niedościgniony wzór energooszczędności, godzien najbardziej utalentowanego i ekscentrycznego wynalazcy. Nie będę się tutaj wdawała w szczegóły – możecie dowiedzieć się wszystkiego o innowacyjnym, wywróconym do góry nogami życiu leniwców w rozdziale trzecim. Powiem tylko, że ja zawsze stawiam na czarnego konia.


Kocham leniwce. Jak tu nie kochać zwierzaka, który ma wrodzoną potrzebę przytulania i uśmiech na stałe przyklejony do mordki?

Uświadomiwszy sobie, jak skutecznie została zszargana reputacja leniwców, poczułam się zobligowania do założenia Towarzystwa Przyjaciół Leniwców (nasze motto: „Szybkość jest przereklamowana”). Prowadziłam wykłady na różnych sympozjach i w szkołach, ujawniając zaskakującą prawdę na temat tych bezwzględnie oczernianych stworzeń. Demaskowałam antyleniwcową kampanię oszczerstw, sięgającą wstecz aż do koterii szesnastowiecznych badaczy, którzy posunęli się do nazwania tych spokojnych, pacyfistycznych wegetarian „najgłupszymi zwierzętami żyjącymi na Ziemi”. Pomysł na książkę zrodził się właśnie z tych wykładów oraz z potrzeby oddania sprawiedliwości – nie tylko leniwcom, lecz także innym szkalowanym zwierzętom.

Mamy w zwyczaju postrzegać królestwo zwierząt przez pryzmat naszej własnej dość ograniczonej egzystencji. Nadrzewny styl życia leniwców jest wystarczająco nietypowy, by uczynić z tych roślinożerców jedne z najbardziej niezrozumianych stworzeń na świecie, ale nie są niestety w tej kategorii odosobnione. Życie przybiera miriady różnych niezwykłych form i nawet najprostsze z nich wymagają kompleksowego zrozumienia.

Ewolucja pozwoliła sobie na kilka przednich żartów, z pozornie absolutnym brakiem logiki kształtując niewiarygodne stworzenia i pozostawiając zdecydowanie za mało wskazówek wyjaśniających jej motywy. Ssaki takie jak nietoperz, które chcą być ptakami. Ptaki takie jak pingwin, które chcą być rybami. I ryby takie jak węgorz, których enigmatyczny cykl życiowy i ukryte gonady stały się przyczyną trwających od dwóch tysięcy lat poszukiwań, doprowadzających ludzi do granic możliwości – a współcześni naukowcy nadal stoją na krawędzi tej przepaści. Zwierzęta nie zdradzają swoich sekretów zbyt łatwo.

* * *

Zastanówmy się choćby nad strusiem. W lutym roku 1681 brytyjski erudyta sir Thomas Browne napisał list do swojego syna Edwarda, medyka na dworze królewskim, z prośbą o dość nietypową przysługę. Edward wszedł w posiadanie strusia pochodzącego ze stada podarowanego królowi Karolowi II przez króla Maroka. Sir Thomas, zapalony przyrodnik zafascynowany tym zagranicznym ptakiem, chciał, by syn przekazał mu informacje o jego zwyczajach. Czy jest czujny jak gęś? Czy uwielbia szczaw, ale wzdraga się przed liśćmi laurowymi? I czy je żelazo? Odpowiedź na ostatnie pytanie, jak podpowiedział synowi, najłatwiej uzyskać, zawijając metal w ciasto – niczym żelazny pasztecik – bo „struś może nie podjąć go sauté”.

Ta zoologiczna wymiana przepisów miała naukowy cel. Browne chciał sprawdzić powszechny mit, według którego struś jest w stanie strawić absolutnie wszystko, łącznie z żelazem. Pewien średniowieczny naukowiec z Niemiec utrzymywał, że struś ma takie upodobanie do solidnego pożywienia, że na kolację spożył „klucz do bram kościelnych i podkowę”. Te egzotyczne ptaki trafiające na europejskie dwory jako podarunki od emirów czy badaczy Afryki natykały się na wiele pokoleń entuzjastycznych przyrodników, którzy zachęcali je do konsumpcji nożyc, gwoździ i całego asortymentu artykułów żelaznych.

Na pierwszy rzut oka podobne eksperymenty wydają się nam kompletnie niedorzeczne, lecz jeśli pogrzebiemy głębiej, okazuje się, że w tym szaleństwie jest pewna (naukowa) metoda. Strusie nie trawią żelaza, ale za to zaobserwowano, że połykają duże, ostre kamienie. Dlaczego? Otóż ten największy ptak na Ziemi wyewoluował dość nietypowo i zwykła dieta złożona głównie z traw i krzewinek jest dla niego trudna do strawienia. W przeciwieństwie do swoich roślinożernych kompanów z afrykańskich równin, żyrafy i antylopy, struś nie ma układu pokarmowego typowego dla przeżuwaczy. Nie posiada nawet zębów. Musi wydzierać włókniste trawy z ziemi za pomocą dzioba, połykać je w całości, a następnie dzięki zgromadzonym w żołądku mięśniowym ostrym kamieniom rozdrabniać łykowaty obiad na bardziej strawne fragmenty. W efekcie potrafi ganiać po sawannie nawet z kilogramem skalnych odłamków w brzuchu. (Naukowcy podnieśli rangę tego zjawiska, nazywając kamienie „gastrolitami”).

I znów okazuje się, że w zrozumieniu strusia ważny jest kontekst. Jednak musimy też brać pod uwagę kontekst dotyczący naukowców, którzy od wieków mozolnie poszukują prawdy na temat zwierząt. Browne jest tylko jednym z wielu członków obsady ekscentrycznych obsesjonatów, których poznacie na kartach tej książki. Znajduje się wśród nich też naukowiec z XVII wieku, który próbował doprowadzić do samorzutnego powstawania ropuch, sadowiąc kaczkę na kupie gnoju (stara receptura na stworzenie życia). Jest też włoski katolicki ksiądz o nazwisku pasującym do czarnego charakteru z Bonda i nieustępujący mu bezwzględnością: Lazzaro Spallanzani w imieniu nauki chwycił parę ostrych nożyc, po to by szyć maleńkie majtki dla badanych przez siebie zwierząt, ale też i po to, by obcinać im uszy.

Obaj stanowili produkt wczesnych dni oświecenia, lecz naukowcy nowożytni również decydowali się na dziwaczne i niestety często chybione metody odkrywania prawdy – tak jak dwudziestowieczny amerykański psychofarmakolog, którego ciekawość pchnęła do upicia stada słoni, skutki czego były dość opłakane, jak można się spodziewać. We wszystkich epokach pojawiali się ekscentryczni eksperymentatorzy i zapewne przybędzie ich jeszcze wielu. My, ludzie, rozszczepiliśmy atom, wylądowaliśmy na Księżycu i odkryliśmy bozon Higgsa, ale jeśli chodzi o zrozumienie zwierząt, to nadal długa droga przed nami.

Fascynują mnie błędy, które dotychczas na tej drodze popełniliśmy, oraz mity, które stworzyliśmy, żeby zapełnić luki w wiedzy. Ujawniają wiele na temat mechaniki odkryć oraz ludzi tych odkryć dokonujących. Kiedy Pliniusz Starszy pisał o tym, że hipopotam wydziela przez skórę szkarłatną ciecz, sięgnął po znane sobie wyjaśnienie z rzymskiej medycyny i uznał, że zwierzę upuszcza krew dla zdrowia. To zrozumiałe: Pliniusz był człowiekiem swoich czasów. Mylił się, ale prawda na temat czerwonej wydzieliny hipka jest równie niezwykła jak dawny mit – i w rzeczy samej związana z samoleczeniem.

Podczas autopsji największych mitów dotyczących zwierząt często ujawnia się urocza logika, która przenosi nas w czasy cudownej naiwności, gdy niewiele było wiadomo, za to wszystko było możliwe. Dlaczego, u licha, ptaki nie miałyby migrować na Księżyc, hieny zmieniać płci wraz z porą roku, a węgorze rodzić się samorzutnie z mułu? Zwłaszcza że prawda, jak się przekonamy, jest równie niewiarygodna.

Najbardziej absurdalne idee pojawiły się w średniowieczu po upadku Imperium Rzymskiego, kiedy to raczkujące jeszcze nauki przyrodnicze zostały zawłaszczone przez chrześcijaństwo. Nastały złote czasy bestiariuszy. Te wczesne kompendia na temat królestwa zwierząt obfitowały w bogate ilustracje i sumienne opisy egzotycznych bestii, począwszy od wróbli wielbłądzich (strusie), przez wielbłądy lamparcie (żyrafy), po biskupy morskie (pół-ryba, pół-mnich i pełnia fantazji). Niestety bestiariusze nie były owocem wnikliwych badań nad życiem zwierząt. Zamiast tego wszystkie czerpały pełnymi garściami z jednego źródła: manuskryptu z IV wieku zatytułowanego Fizjolog, który łączył folklor ze szczątkami faktów oraz wielką dozą religijnych alegorii. Fizjolog stał się średniowiecznym odpowiednikiem popularnego bestsellera (w owych czasach wyprzedzała go tylko Biblia), który przetłumaczono na kilkanaście języków, szerząc absurdalne informacje od Etiopii po Islandię.


W średniowieczu panowało powszechne przekonanie, że każde stworzenie lądowe ma swój odpowiednik w morzu: koń i konik morski, lew i lew morski, biskup i… biskup morski. Ten rybi duszpasterz, opisany przez Konrada von Gesnera w Historiae animalium (1558), podobno był widziany u wybrzeży Polski (choć wygląda raczej, jakby zszedł prosto z planu serialu Dr Who).

Bestiariusze to cudownie sprośna lektura, pełna wzmianek o seksie i grzechu, zapewne wywołujących rumieńce u mnichów, którzy kopiowali je i ilustrowali dla kościelnych bibliotek. Opowiadały o niezwykłych stworzeniach: łasicy, zapładnianej przez pysk, ale rodzącej przez ucho; bizonie (czy „bonnaconie”, jak go wówczas nazywano), który stawiał opór myśliwym, puszczając bąki „tak odrażające, że polujący zmuszeni byli wycofać się w pomieszaniu” (któż tego nie zna); i jeleniu, którego przyrodzenie czasami odpada w rezultacie zbyt wielkiego rozpasania cielesnego. Sporo lekcji można było przekazać parafialnej trzódce w takich opowieściach. W końcu Bóg dał życie wszystkim stworzeniom, a tylko jedno – człowiek – straciło niewinność. W oczach skrybów królestwo zwierząt służyło jako źródło morałów. Zatem zamiast pytać, czy w opisach zawartych w Fizjologu jest choćby źdźbło prawdy, doszukiwali się w zwierzętach cech ludzkich, a w ich zachowaniach zakodowanych przez Boga pouczających alegorii.

Dlatego też niektóre zwierzęta przedstawiane w bestiariuszach wręcz trudno rozpoznać. Na przykład słonie wychwalano za to, że są wyjątkowo cnotliwymi i mądrymi bestiami, tak „łagodnymi i pokornymi”, że przypisywano im nawet posiadanie własnego systemu religijnego. Powiadano, że cechuje je „zapiekła nienawiść” do myszy, a równocześnie miłość do ojczyzny tak głęboka, że na samą myśl o niej oczy robią im się mokre od łez. Jeśli zaś chodzi o związki, to zachowywały „największą czystość”, pozostając wierne swoim partnerom przez całe życie – a było to życie bardzo długie, bo trwające nawet trzysta lat. Cudzołóstwo budziło w nich taki wstręt, że wymierzały karę, jeśli kogoś na nim przyłapały. Wszystko to mocno by zadziwiło przeciętnego słonia, który jest stworzeniem zdecydowanie poligynicznym.

* * *

Potrzeba doszukiwania się ludzkich cech w zwierzętach i obarczania ich osądami moralnymi pokutowała również w bardziej oświeconych czasach. Prawdopodobnie największym grzesznikiem w tej dziedzinie, a równocześnie największą gwiazdą w tej książce, jest słynny francuski przyrodnik Georges-Louis Leclerc, hrabia Buffon. Ten napuszony arystokrata był czołową postacią rewolucji naukowej, która, co paradoksalne, dążyła do wydobycia nauk przyrodniczych z cienia Kościoła. Jednakże jego imponująca czterdziestoczterotomowa encyklopedia to zabawnie świętoszkowate dzieło, które dzięki kwiecistemu stylowi – właściwemu większości publikacji naukowych z tamtego okresu – czyta się bardziej jak powieść romantyczną niż rozprawę naukową. Miażdżące opinie o zwierzętach, których zwyczajów hrabia nie aprobował, jak na przykład naszego przyjaciela leniwca („najniższa forma życia” według francuskiego arystokraty), są równie nietrafione jak napuszone zachwyty nad stworzeniami, które podziwiał. Jednym z jego ulubionych zwierzaków był bóbr, nad którego pracowitością się rozpływał, przez co z wielkiego Buffona staje się zwykłym bufonem w oczach osób znających prawdę.

Takie antropomorficzne ciągoty utrzymują się aż po dziś dzień. Na przykład pandy swoim uroczym wyglądem budzą w ludziach nieodpartą potrzebę opieki, która mocno zaciemnia ich osąd. Wolimy wierzyć, że to niezdarne, nieśmiałe misiaczki, które nie przeżyłyby bez naszej opieki, a nie doświadczone w sztuce przetrwania zwierzęta, potrafiące mocno gryźć i uwielbiające ostry grupowy seks.

Studiowałam zoologię na początku lat dziewięćdziesiątych pod okiem wielkiego ewolucjonisty i biologa dra Richarda Dawkinsa, od którego nauczyłam się opartej na genetycznych relacjach pomiędzy gatunkami metody myślenia o świecie, wyjaśniającej, jak stopień pokrewieństwa wpływa na zachowania. Część tej wiedzy zdezaktualizowała się już dzięki najnowszym odkryciom, które dowodzą, że sposób odczytywania genomu na poziomie komórkowym jest co najmniej tak ważny jak jego budowa (co wyjaśnia, dlaczego możemy dzielić siedemdziesiąt procent DNA z jelitodyszcem, a mimo to być znacznie zabawniejszymi kompanami podczas kolacji). Wspominam o tym, ponieważ chcę podkreślić, iż każde pokolenie – moje również – uważa, że wie o zwierzętach więcej od swoich poprzedników, a mimo to myli się równie często. Większość zoologii to jedynie poparte nauką przypuszczenia.

Dzięki współczesnym rozwiązaniom technologicznym snucie przypuszczeń idzie nam teraz znacznie lepiej. Jako producentka i autorka filmów przyrodniczych dużo podróżuję po świecie i mam zaszczyt spotykać się z oddanymi naukowcami poszukującymi prawdy na przodkach kopalni odkryć. Poznałam człowieka badającego IQ zwierząt w Maasai Mara, sprzedawcę porno z pandami w Chinach, angielską wynalazczynię „tyłkomierza” dla leniwców (naprawdę ma zastosowanie naukowe) i szkockiego autora pierwszego na świecie słownika szympansów. Goniłam pijanego łosia, próbowałam „jąder” bobra, piłam afrodyzjak z żaby, skakałam z klifu, by latać z sępami, i usiłowałam powiedzieć kilka słów po hipopotamiemu (choć nie wszystkie naraz). Te doświadczenia otworzyły mi oczy na wiele zaskakujących faktów, a także na stan wiedzy o zwierzętach. W tej książce chcę podzielić się tym, czego się dowiedziałam, zebrać wszystkie największe nieporozumienia, pomyłki i mity, które stworzyliśmy na temat królestwa zwierząt, niezależnie od tego, czy odpowiada za nie wielki filozof Arystoteles, czy hollywoodzcy następcy Walta Disneya, i opisać moją własną menażerię stworzeń niezrozumianych.

Zatem otwórzcie umysły na te niesamowite opowieści, ale nie oczekujcie, że wszystkie będą prawdziwe.

Cała prawda o zwierzętach

Подняться наверх