Читать книгу Cała prawda o zwierzętach - Lucy Cooke - Страница 8
ОглавлениеArystoteles miał poważny problem z węgorzami. Niezależnie od tego, ile by ich pokroił, nie potrafił odkryć ich płci. Wszystkie inne ryby, które badał w swoim laboratorium na wyspie Lesbos, miały łatwo dostrzegalne (a często całkiem smakowite) komórki jajowe oraz widoczne, choć wewnętrzne, jądra. Tymczasem węgorz wydawał się zupełnie pozbawiony płci. Zatem kiedy zaczął go opisywać w swoim pionierskim almanachu przyrodniczym z IV wieku p.n.e., ten najbardziej metodyczny z przyrodników zmuszony był uznać, że węgorz „nie powstaje w rezultacie spółkowania ani zapłodnienia ikry”, lecz rodzi się „z trzewi ziemi”, samoistnie wyłaniając się z mułu. Uznał, że forma larwalna, którą spotyka się w mokrym piasku, to embriony węgorzy powstające wprost z ziemi.
Arystoteles był ojcem zoologii oraz pierwszym prawdziwym naukowcem, prowadził badania nad setkami stworzeń, ale nie dziwię się, że węgorze go przechytrzyły. Te oślizgłe osobniki wyjątkowo dobrze strzegą swoich tajemnic. Pomysł, że powstają wprost z ziemi, brzmi fantastycznie, ale nie bardziej niż prawda, skoro tak zwane słodkowodne węgorze europejskie, Anguilla anguilla, zaczynają życie jako jajeczko zawieszone w głębinach podwodnego lasu na Morzu Sargassowym, czyli w najgłębszym, najbardziej zasolonym zakątku Atlantyku. Ten okruch życia nie większy niż ziarnko ryżu rozpoczyna trwającą prawie trzy lata odyseję do europejskich rzek, podczas której przechodzi transformację tak radykalną, jakby mysz zmieniała się w łosia. Żyje całe dziesięciolecia w słodkowodnym mule, gromadząc tłuszcz tylko po to, by powtórzyć wyczerpującą podróż, przepłynąć sześć tysięcy kilometrów z powrotem do mrocznego oceanicznego łona, odbyć tarło w ciemnych zakamarkach uskoku kontynentalnego, a następnie umrzeć.
Fakt, że węgorze osiągają dojrzałość płciową dopiero po czwartej finalnej metamorfozie na samym końcu swojego wybitnie dziwacznego cyklu życiowego, znacznie utrudnił odkrycie tajemnicy ich pochodzenia i nadał im mityczny status. Przez całe stulecia rozwiązanie tej zagadki doprowadzało do konfliktów międzynarodowych, zapędzało ludzi w najdalsze zakątki mórz i dręczyło najwybitniejsze umysły w historii zoologii, które współzawodniczyły ze sobą w wymyślaniu szalonych teorii na temat genezy węgorzy. Jednak choćby nie wiadomo jak były one dziwaczne, nie dorównywały prawdziwej historii słodkowodnych węgorzy europejskich, która daleka jest od zwyczajności. Dość wspomnieć o nazistach, którzy je głodzili, o ludziach ogarniętych obsesją na punkcie ich gruczołów płciowych, o uzbrojonych rybakach, o najsłynniejszym psychoanalityku na świecie – i o mnie.
* * *
Kiedy miałam siedem lat, sfiksowałam na punkcie węgorzy. Tato wkopał w grządkę w naszym ogrodzie starą wiktoriańską wannę i przekształcenie tego służącego ludziom do ablucji zbiornika w idealny wodny ekosystem szybko stało się moją główną pasją. Byłam dziwnym dzieckiem i traktowałam tę misję niezwykle poważnie. Co niedziela ojciec towarzyszył mi w wyprawach do kanałów na mokradłach Romney, gdzie spędzałam szczęśliwe godziny, intensywnie poszukując wszelkich form życia za pomocą prowizorycznego podbieraka, który tato skonstruował dla mnie ze starych firanek. Pod koniec dnia wracaliśmy triumfalnie, ogarnięci zapałem niczym wiktoriańscy badacze, a nasza wodna zdobycz chlupotała na pace małego wiekowego pikapa, gotowa do identyfikacji i zamieszkania w królestwie mojej wanny. Stworzenia przybywały dwójkami: żaby śmieszki, traszki zwyczajne, chrząszcze wodne i nartniki dołączały do towarzystwa w zbiorniku. Ale nie węgorze. Wyławiałam je za pomocą niezawodnej sieci, lecz próba przeniesienia ich śliskich ciał do wiadra przypominała trzymanie wody w dłoniach. Za każdym razem, gdy któregoś łapałam, on wyślizgiwał mi się, uciekając lądem – bardziej jak wąż niż ryba wyjęta z wody. Złapanie tych nieuchwytnych stworzeń stało się moim Świętym Graalem.
Nie wiedziałam jednak, że gdyby moja misja się powiodła, węgorze zakończyłyby miłą imprezę w sadzawce, pożerając wszystkich pozostałych gości. Słodkowodną fazę swego życia spędzają bowiem niczym zawodowi bokserzy wagi ciężkiej, nabierając masy przed mistrzowską walką i przygotowując się do długiej podróży powrotnej do Morza Sargassowego na tarło. W tym celu gotowe są pożreć wszystko, co się rusza – w tym siebie nawzajem. Ich nienasycony apetyt w pełnej krasie ujawnił się podczas makabrycznego eksperymentu przeprowadzonego przez parę francuskich naukowców w Paryżu pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku. Badacze umieścili w zbiorniku wodnym tysiąc osobników tak zwanej formy montee – młodych szklistych węgorzy długości około ośmiu centymetrów. Karmili je codziennie, ale mimo to rok później pozostało już tylko siedemdziesiąt jeden ryb, tyle że trzykrotnie dłuższych. Po trzech miesiącach tego, co lokalny dziennikarz opisał jako „codzienne sceny kanibalizmu”, pozostał jeden zwycięzca: samica długości jednej trzeciej metra. Żyła przez następne cztery lata samotnie, dopóki nie została przypadkowo zagłodzona przez nazistów, którzy odcięli jej dostawę robaków podczas okupacji Paryża.
Powyższa koszmarna historia byłaby wstrząsem dla minionych pokoleń przyrodników, którzy uważali węgorze za łagodnych wegetarian ze szczególną słabością do groszku – podobno często opuszczały swój wodny świat, by szukać ulubionych warzyw strączkowych na lądzie. Takie relacje zawdzięczamy dominikańskiemu mnichowi Albertowi Magnusowi, który w swoim dziele De Animalibus z XIII wieku odnotował: „Węgorz wychodzi również na ląd porą nocną, by posilać się groszkiem, fasolą i soczewicą”. Hipisowska dieta nadal obowiązywała węgorze w roku 1893, kiedy to Historia ryb skandynawskich (A History of Scandinavian Fishes) wzbogaciła „obserwacje” mnicha o rozkoszne efekty dźwiękowe. Otóż węgorze wtargnęły na dobra hrabiny Hamilton, by pochłaniać strączkowe z „mlaskaniem przypominającym odgłos wydawany przez małe prosięta, ssące mleko matki”. Choć węgorzom hrabiny wdowy wyraźnie brakowało dobrych manier, należały jednak do wybrednej ławicy, która „pożywiała się wyłącznie miękką, soczystą skórką”, a resztą gardziła. Prawdą jest, że węgorze mogą przeżyć nawet dwie doby poza wodą dzięki pokrytej śluzem, oddychającej skórze – cecha przystosowawcza, która pozwala im zmieniać zbiorniki w poszukiwaniu wody podczas suszy – to jednak doniesienia o ich mlaskających, podkradających groszek przodkach były zupełnym urojeniem.
Łakome lata okresu słodkowodnego skutkują imponującą zmianą w rozmiarach węgorzy, choć nie jest ona tak ogromna, jak chcieliby nam wmówić starożytni przyrodnicy. Wszyscy znamy niestworzone opowieści o „taaaakiej rybie”. Znakomity rzymski przyrodnik Pliniusz Starszy zapewniał w swoim wielkim dziele Historia naturalna, że węgorze w rzece Ganges dorastają do długości „trzydziestu stóp”, czyli dziewięciu metrów, co jest śmiałą przesadą nawet w tej słynącej z kłamstw dyscyplinie. Izaak Walton, autor siedemnastowiecznej biblii wędkarzy zatytułowanej Wędkarz doskonały (The Compleat Angler), okazał nieco większą powściągliwość, opisując węgorza złowionego w przepływającej przez Peterborough rzece, który jego zdaniem mierzył „jard i trzy czwarte”, to znaczy około stu sześćdziesięciu centymetrów. Walton gotów był zgasić wszelkich niedowiarków, dodając, może nieco zbyt spiesznie: „Jeśli mi nie wierzycie, możecie go zobaczyć w kawiarni przy King Street w Westminster” (gdzie zapewne radośnie sączył cappuccino i raczył klientów opowieściami o swoich młodzieńczych przygodach na morzach i oceanach).
Bardziej miarodajne pomiary podał dr Jorgen Nielsen z Muzeum Zoologicznego w Kopenhadze, który zbadał zwłoki węgorza z wiejskiego stawu w Danii i przekazał Tomowi Fortowi, autorowi Księgi węgorzy (The Book of Eels), że ten rekordowy okaz osiągnął długość stu dwudziestu pięciu centymetrów. Niestety oślizgły potwór zmarł przedwcześnie, kiedy właściciel stawu przydybał go na zakusach na jego ukochane ozdobne kaczki i skutecznie potraktował łopatą.
Węgorz w almanachu ryb Adriaena Coenena (1577) to prawdziwy potwór mierzący „dwanaście metrów” (od relacji rzymskiego przyrodnika Pliniusza Starszego najwyraźniej urósł kolejne trzy metry).
Węgorze, które ja łapałam, były znacznie mniejsze – niewiele dłuższe i grubsze od ołówka. Niewątpliwie rozpoczynały dopiero etap życia w słodkich wodach, który może trwać od sześciu miesięcy aż do trzydziestu lat. Zdarzały się i takie, które żyły nawet dłużej. Szwedzki okaz, samica o imieniu Putte, złapana w formie montee w pobliżu Helsingborga w roku 1863 i trzymana w miejscowym akwarium, zmarła w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat. Jej śmierć była szeroko relacjonowana w mediach, a rekordowy wiek zaskarbił jej uwagę i nadał status celebrytki, zazwyczaj nieosiągalny dla długiej, oślizgłej ryby.
Takie wiekowe węgorze zazwyczaj nie miały szansy na powrotną migrację do morza ze względu na to, że były trzymane w niewoli, często jako zwierzątka domowe. Może się wydawać, że węgorz to dość niekonwencjonalny kandydat na pupila – niezbyt wdzięczny w zakresie przytulania – ale rzymski mówca Kwintus Hortensjusz podobno bardzo opłakiwał śmierć swojego węgorza, którego „miał długo i kochał głęboko”. Wszystko to sprawia, że czuję niejaką ulgę, iż nie udało mi się nigdy złapać węgorza, z którym mogłabym nadal być związana.
Słodkowodna faza życia węgorzy może być długa i żarłoczna, ale jest tylko jedną z wielu (choć jedyną jasną dla mnie oraz innych przyrodników na przestrzeni wieków). Niestety nie oferuje ona żadnych wskazówek dotyczących pozostałych faz jego cyklu życiowego – narodzin, rozmnażania i śmierci – których tajemnice skrywa morze. Ponadto węgorz przybiera na każdym etapie tak nieprawdopodobnie różne formy, że wywołały one trwające około dwóch tysięcy lat międzynarodowe śledztwo w poszukiwaniu jego tajemniczych gruczołów rozrodczych.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.