Читать книгу Niebieskie Ptaki Warszawy - Ludwik Marian Kurnatowski - Страница 4

Оглавление

Wmoich pamiętnikach wiele miejsca poświęciłem wszelkiego rodzaju przestępcom. Poznałeś już, Czytelniku. przeróżne kategorie złoczyńców, poznałeś sposoby, w jakie swój zbrodniczy proceder uprawiają. Ale oprócz przestępców oficjalnych, noszących na sobie piętno występku, jest jeszcze pewna grupa ludzi, którzy „nie sieją, nie orzą”, a opływają w dostatkach, dochodząc niejednokrotnie do dużych majątków. Osobnicy tacy operują przeważnie w lepszych sferach, jako że przedstawiciele tych ostatnich, mając mniej styczności z przestępcami, są bardziej łatwowierni i pozwalają żerować na swej łatwowierności. Ten rodzaj nieuchwytnych przeważnie znawców złoczyńców, nosi nazwę „hochsztaplerów” lub zowią ich pospolicie „niebieskimi ptakami”. O nich właśnie będzie tu mowa.

-------------

Przysłowie powiada, że nałóg jest drugą naturą ludzką. Tak głosi fama publiczna, tak twierdzą zresztą uczeni i filozofowie. W życiu codziennym na każdym kroku spotykamy nałogowców. Nie mam tu na myśli bynajmniej alkoholików, narkomanów, kleptomanów i tym podobnych ofiar zgubnego nałogu. Ale czyż złodziej, kradnący dla faktu kradzieży, chociaż ma inne, stokroć pewniejsze sposoby zarobkowania, czyż pewne przedstawicielki płci pięknej, dniami całymi zajęte wraz z przyjaciółkami obmawianiem swoich bliźnich, czyż wreszcie włóczęga notoryczny, uprawiający włóczęgę mimo kar, jakie go za nią czekają – czyż nie są to, pytam istoty w których nałóg stał się drugą naturą? Czyż dawniejsi aktorzy sceniczni, włóczący się z miasta do miasta, i „komedianctwem”, zarabiający na życie, ci cyganie bez jutra nie byli przykładami patologicznymi, u których zamiłowanie do włóczęgostwa dominowało nad wszystkim. Wprawdzie spośród aktorów takich wyrastali niejednokrotnie prawdziwi artyści, kapłani czystej sztuki, którzy grą swą pociągali tłumy, wzbudzali śmiech, wyciskali łzy i… kształcili społeczeństwo. Umieli zdobyć się na objaw największego samozaparcia, wszystko poświęcali scenie, żyjąc li tylko dla niej, a nie dla siebie. Toteż mieliśmy luminarzy sztuki teatralnej, o których dziś się jeszcze mówi z uwielbieniem, nawet pozostali dotychczas ostatni Mohikanie talentów scenicznych, po których ustąpieniu ze sceny czy też opuszczeniu tego padołu łez pozostanie w kadrach artystów polskich luka nie do zastąpienia – nie znajdą godnych siebie następców. Nawet co dziwniejsze, dzieci utalentowanych rodziców nie dziedziczą rodzicielskiego talentu. Wprawdzie przysłowie powiada, że „nie urodzi sokoła wrona, ale taką, jak i ona”, jednak przysłowie tu nie sprawdza się przy zetknięciu się z deskami scenicznymi. Mamy obecnie przykłady, gdzie ojciec stary artysta, wzbudza swym pojawieniem się na scenie entuzjazm, podczas gdy grający razem z nim syn budzi swą grą niesmak i pobożne życzenie, aby jak najprędzej znikł za kulisami. Czy się kiedy wyrobi – Bóg jeden raczy wiedzieć. Bodaj, że nigdy.

Wdałem się w niepotrzebne rozumowanie i w konsekwencji odbiegłem od właściwej treści. Wierzę, że Czytelnik wspaniałomyślnie wybaczy mi nadużycie jego cierpliwości. Taka to już natura ludzka – poruszy jeden temat i zaraz pragnie wypowiedzieć się, wyczerpać, chociaż nie zawsze można to uczynić. nie zawsze poruszana kwestia ciekawi czytelnika. Być może zaciekawiła by nawet, gdyby można było mówić o wszystkim, co by się działo otwarcie, nie obwijając prawdy w bawełnę.

Ale do rzeczy. Zmierzałem do tego, że włóczęgostwo jest również nałogiem. Przyznaję ze skruchą, że sam jestem również niewolnikiem tego nałogu. Być może, że pozostało mi to jako następstwa mego ruchliwego i niespokojnego życia, być może „włóczę się”, ponieważ mam obecnie wiele wolnego czasu – nie wiem. Dość na tym że się „włóczę”. Terenem, na którym włóczęgostwo uprawiam, są zazwyczaj kawiarnie. Nie zawsze jednak luksusowe, tak zwane lepsze – przeciwnie – spotkać mnie możesz, Czytelniku i w podrzędniejszych, wszędzie tam, gdzie zbierają się ludzie i można robić ciekawe obserwacje. Pijąc szablonowe „pół czarnej”, rozglądam się po twarzach sąsiadów, oglądam wchodzących i wychodzących i… przyglądam się moim „znajomym wszelkiego autoramentu. A czasem warto obserwować. Widzi się scenki takie dziwne, wprost wydają się nieprawdopodobne. Ot, na przykład, pewnego razu zawędrowałem do jakiejś cukierni w śródmieściu. Siadłem przy stoliku. Wokół otaczają mnie znajome twarze. Istna wieża Babel – wytworni panowie, panie z półświatka, znani przestępcy, cudzoziemcy.

Oto przede mną przemyka się niepozorna figurka, nadzwyczaj eleganckiego pana. Robi wrażenie młodzieńca lub prokurenta banku. W rzeczywistości jest to znany hochsztapler Sztajnman, zawodowy gracz.

– No, dobrze, ale po coś tu przyszedł? – zapytuję siebie.

– Po co? Aby znaleźć ofiarę na dzisiejszy wieczór. Trudna rada ciężkie czasy! Z gotówką coraz trudniej!

Wtem przed moimi zdumionymi oczyma przesuwa się wysmukła sylwetka rasowego panicza.

– O – dziwię się – wszakże to baron Kochaj Pokojnicki! Cóż on tu robi?

Zaczekajmy chwilę cierpliwie, a tajemnica wyjaśni się sama. Lecz cóż to? Do barona szybko podbiega Sztajnman. W postaci jego nie znać zupełnie służalczości.

Przeciwnie wita się serdecznie z baronem, jak równy z równy.

– Witam kochanego barona! Już myślałem, że baron dzisiaj nie przyjdzie i martwiłem się ogromnie że partyjka nasza się wścieknie! Zamówiłem bilard – czeka od pół godziny na nas! No, chodźmy, baronku!

– Przepraszam pana najmocniej – tłumaczy się baron, ściskając kordialnie dłoń zawodowca. – Byłem nieco zajęty. Wie pan, że się nigdy nie spóźniam, więc skoro nie przyszedłem punktualnie – był poważny powód ku temu! Ale nie traćmy czasu!

– Słuszna uwaga, baronie! Do dzieła! Gramy zapewne jak zwykle po 500 zł partia?

– Naturalnie! – odpowiada baron, nacierając kredą koniec kija.

Jestem wprost zaskoczony i oszołomiony. Czy mnie wzrok nie myli? Czyż to możliwe, aby baron i ten żydek byli ze sobą w takiej bliskiej komitywie? Co może łączyć ze sobą tych dwoje ludzi, tak biegunowo różnych od siebie pod względem stanowiska socjalnego i poziomu intelektualnego? Nie rozumiałem i do dnia dzisiejszego zrozumieć nie mogę.

Nagle przyszło mi na myśl, że może baron jest ofiarą, że kto wie, czy Sztajnman nie zarzucił gry w karty i nie wziął się do bilardu. Aby przekonać się o słuszności moich przypuszczeń zbliżyłem się do grających.

Spodziewałem się ujrzeć barona przegrywającym, toteż zdumienie moje było wielkie, skoro ujrzałem, że baron wygrywał, a Sztajnman z flegmą wypłacał raz po raz po 500 zł., które baron z nie mniejszą flegmą chował do kieszeni. Obserwując grających nie spostrzegłem się, że minęło kilka godzin.

– No, dzisiaj baronowi szczęście dopisywało – rzekł bez cienia goryczy Sztajnman, odkładając kij. – Widocznie nie dopisała wczorajsza randka z tą uroczą blondynką, a stąd to szczęście w grze – żartował, śmiejąc się serdecznie.

– Może pan jest bliskim prawdy – odparł również wesoło baron, wkładając marynarkę – No, ale serwus – idę się trochę przejść!

Po wyjściu barona długo nie mogłem się uspokoić – w głowie mi się mąciło, oderwane myśli biegły w szalonym tempie: taki magnat… pan na włościach… ród magnacki… przodkowie byli wojewodami…, a on teraz przyjaźni się z takim Sztajnmanem, ha, ha, ha! Zaśmiałem się wreszcie głośno. – Świat na opak! Demokratyzacja! Ale czy jednak nie za daleko posunięta?

Tymczasem Sztajnman pozostawszy, począł biegać od jednego do drugiego stolika, witając się hałaśliwie ze znajomymi ze swojej „branży”. Widoczne było, że dumnym jest ze swojej zażyłości z baronem, gdyż puszył się i wydymał pogardliwie wargi. Odniosłem wrażenie, że żydek ten jest ostatnio b. popularny. Czemu to zawdzięcza?

– Panie kochany – zwróciłem się do jednego ze znajomych – Proszę mi z łaski swojej powiedzieć, co łączy barona ze Sztajnmanem? Przecież pan wie, co to za ptaszek?

– Och, panie naczelniku – odparł mój znajomy – Sztajnman to teraz gruba ryba. Nawet zarzucił grę w karty.

– No, więc cóż robił, skąd ma pieniądze?

– Ma jakieś zajęcie u barona. Prowadzi jego interesy, czy też zarządza majątkami – nie wiem dokładnie. Ale powiadają, że obaj zarabiają doskonale i Sztajnman na przykład, ma stale forsy, jak lodu!

– Jak to? A czy baron wie, kim jest Sztajnman? – zawołałem zdumiony.

– Pewnie, że wie – przecież to jest tajemnica publiczna – uśmiechnął się mój interlokutor.

– No, no – mówiłem, kiwając w zadumie głową – Taki żydziak… karciarz… i takie stanowisko! Dziwnie się to plecie na tym Bożym świecie!

Widziana scenka żywo utkwiła mi w pamięci i przez dłuższy czas myśl moja była zajęta Sztajnmanem.

– Któż w Warszawie nie zna tego osobnika? Słynny już jest od dawna. Przed oczami mymi zaczęły przedstawiać się jak w kalejdoskopie z życia tego człowieka.

Pierwszy raz zetknąłem się z nim za czasów zaboru rosyjskiego. Był to okres, gdy w Warszawie mnożyły się przeróżne kluby, gdzie uprawiano grę w karty, a co za tym idzie w parze – szulerkę. W takich klubach zgrywali się przeważnie oficerowie stacjonowanych w Warszawie pułków. Początkowo władze patrzyły na to przez palce, lecz gdy zaczęty mnożyć się pośród oficerów defraudacje i masowe samobójstwa – generał-gubernator Skallon polecił ober-policmajstrowi warszawskiemu, generałowi Majerowi tępić podobne kluby z całą bezwzględnością. Ober-policmajster ze swej strony wydał odnośne dyspozycje mnie.

I wówczas to, z tytułu pełnionych obowiązków musiałem zapoznać się z klubami karcianymi i ich klientelą.

We wszystkich tych jaskiniach gry i rozpusty Sztajnman był stałym gościem. Cichy, pokorny i tchórzliwy żydek grał mało, jedynie gdy miał pewność, że partnerem jego będzie człowiek naiwny, nieumiejący grać w karty. Każdorazowo, gdy w asyście policji wkraczałem do klubu, aby przerwać grę, lokal opieczętować, a winnych pociągnąć do odpowiedzialności, zastawałem tam Sztajnmana. Powoli tak się do niego przyzwyczaiłem, że ilekroć robiłem najście na klub – przede wszystkim pytałem o niego i zawstydzony Żydek wyłaził posłusznie zza pleców innych graczów.

Gdy piszę te słowa, przypominają się mnie dwa niepozbawione komizmu epizody.

Pewnego razu zrobiłem najście na nocny klub karciany. Gdyśmy wtargnęli do sali, pierwszą mą myślą był młody żydek.

– No, panie Sztajnman – zawołałem – gdzie pan jest? Chodź, no pan tu bliżej!

Lecz o dziwo, tym razem go nie było. Spojrzałem zdziwiony dokoła.

– Czyżby naprawdę nie było mego przyjaciela Sztajnmana? – pytałem.

Między zebranymi panowało milczenie, ale z uśmiechu na ich twarzach wywnioskowałem, że coś tu jest nie w porządku.

Wtem zbliżył się do mnie jeden z wywiadowców i nachyliwszy się, szepnął cicho:

– Panie Naczelniku! Proszę zwrócić uwagę na otwarte okno. Możliwe ze Sztajnman lub ktoś inny wyskoczył przez nie na podwórko.

Uwaga była słuszna, bo uczynić to było bardzo łatwo, gdyż klub mieścił się na parterze. Wobec tego kazałem wywiadowcom przeszukać podwórze.

Próżne jednak były ich starania – nigdzie ani śladu żywej duszy. Coś mi się to wszystko nie podobało – wyszedłem osobiście i kazałem szukać w mojej obecności. Lecz i tym razem spotkało nas fiasko!

Wtem uwagę moją przykuty stojące na podwórzu puste beczki po cemencie. Kto wie, czy nie ukrył się w nich jaki gracz.

– Hej, chłopcy, zawołałem do wywiadowców – przeszukać mi te beczki!

Rozkaz wykonano i po chwili wyciągnięto z jednej z nich bladego i drżącego ze strachu Sztajnmana. Pomimo powagi mego stanowiska, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.

– Witam Cię, nowoczesny Diogenesie! – zawołałem wybuchając śmiechem. – Czyżbyś do reszty obrzydził sobie świat i grę w karty żeś zamieszkał w brudnej beczce?

Przerażony żydziak milczał, tylko ręce mu drgały ze strachu.

Innym znów razem otrzymałem polecenie zlikwidowania klubu karcianego, znajdującego się w jednym z prywatnych mieszkań. Jak zwykle w takich wypadkach obstawiłem dom policją i w asyście kilku wywiadowców wszedłem do mieszkania. Gracze siedzieli w salonie gospodarzy i grali przy kilku stolikach. Na mój widok zapanowała konsternacja – kto żyw – chował ze stołu gotówkę i karty, kobiety, przeważnie damy lekkiego prowadzenia się, podnosiły rwetes. Towarzystwo zaczęło rozpraszać się po sąsiednich pokojach.

– Stać! – zakomenderowałem krótko – Ani kroku dalej! Kto ma odwagę uprawiać nielegalną grę w karty, niech ma odwagę ponosić za to odpowiedzialność. A propos, jest tu gdzie mój przyjaciel Sztajnman?

Niestety i tym razem Sztajnmana nie było. Nauczony doświadczeniem, nie dałem temu wiary i kazałem go szukać. Przeszukano całe mieszkanie – Sztajnmana ani śladu. Wtem jednemu z wywiadowców błysnęła nowa myśl – wszedł do sypialnego pokoju pani domu i zbliżywszy się do łóżka, zajrzał pod nie.

– O, jest. Panie Naczelniku! – wołał zanosząc się od śmiechu. – Aż się biedak przytulii ze strachu do ściany!

Niebieskie Ptaki Warszawy

Подняться наверх