Читать книгу W pełnym biegu part 1 - Maciej Ślużyński - Страница 3

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mój pierwszy raz

Оглавление

Stałam w progu, nieco zmarznięta, trochę przejęta i lekko wystraszona. Agencja reklamowa – te słowa budziły we mnie respekt. I ciekawość. Rozglądałam się dyskretnie na wszystkie strony, czekając cierpliwie, aż zostanę zauważona. Czekałam, czekałam...

I nic.

Po dłuższej chwili, czując narastającą powoli irytację, wbiłam wzrok w czyjeś plecy. Stojąca tyłem do mnie dziewczyna plotkowała w najlepsze z kimś, kto siedział za typowym sekretarskim biurkiem z wysoką nadstawką. Do moich uszu doleciał fragment rozmowy:

– ...wtedy ta babka, ta cała pani prezes, mówi do szefa Stasia, ale nosem pokazuje na Guru... no i mówi do szefa Stasia – tu dziewczyna zmieniła głos na nosowy i wyniosły: – „nie podobają mi się maniery tego pana”.

– Coś ty!... Ale numer! – zawołała osoba, której nie widziałam, bo skrywała ją rozgadana laska.

– Ale uważaj to! Wtedy Guru się roześmiał i mówi do niej głośno, tak żeby wszyscy słyszeli: „A to się nawet dobrze składa, szanowna pani prezes, bo moje maniery nie są na sprzedaż”.

– Szok!

– Ją normalnie aż zamurowało, a Guru, jak to on, stał tam sobie i uśmiechał się po swojemu.

– Usadził babę!

– Obłaskawił. Bo babsko wreszcie zmiękło, też się uśmiechnęła, wyobraź sobie, i podała mu rękę. A ten ją normalnie pocałował. W rękę!

Anegdota była fajna i pewnie, jak większość anegdot, nieprawdziwa. Ale ja tu nie przyszłam słuchać bajek, tylko do pracy, więc zrezygnowałam z dyskrecji i chrząknęłam znacząco dwa razy.

Gaduła odwróciła się na pięcie – w jej oczach dostrzegłam zaskoczenie i cień paniki. Jednak na mój widok natychmiast się uspokoiła, a wyraz jej twarzy zmienił się na bardziej surowy, by nie rzec nieprzyjazny.

– Proszsz... – wycedziła przez zęby i odsunęła się w bok. Wtedy dopiero dostrzegłam dziewczynę, z którą rozmawiała. Ta uśmiechnęła się do mnie promiennie, jakbym była jej serdeczną przyjaciółką.

– Słucham panią? W czym mogę pomóc? – zapytała miłym głosem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ona ma zawsze miły głos.

– Ja w sprawie umówionego spotkania – powiedziałam zdecydowanie i mocno. Słyszałam, że tak trzeba mówić, aby dodać sobie znaczenia i powagi. Chyba podziałało.

Sekretarka nawet nie spojrzała w bok, gdzie za nadstawką zapewne stał monitor komputera, na którym mogłaby sprawdzić terminarz.

– Pani Emilia Rafińska, spotkanie o dziewiątej trzydzieści, prezes Suchański, piętro pierwsze – wyrecytowała jednym tchem. – Zdaje mi się, że jest pani ciut za wcześnie...

– To źle? – spytałam ostrożnie.

Znów się uśmiechnęła.

– Ciut za wcześnie to akurat na czas – odparła sentencjonalnie, po czym szybko dodała: – Niech pani spocznie, rozdzieje się i w ogóle... Zaraz sprawdzę, czy może pani wejść na górę.

Pstryknęła jakimś guzikiem i powiedziała w powietrze:

– Szefie, jest pani Rafińska... Tak, ma jeszcze dziesięć minut... Tak, dobrze... – sekretarka urwała i zwróciła się bezpośrednio do mnie, skacząc z tematu na temat: – Proszę panią na górę. Płaszcz może pani powiesić tutaj, na wieszaku. Bardzo zimno dzisiaj, prawda? Lena pokaże drogę. – Ręką wskazała trochę na mnie, trochę na dziewczynę, z którą plotkowała, a trochę na klatkę schodową po swojej lewej stronie. Kiedy się obróciła, dostrzegłam w jej uchu maleńką słuchawkę.

– Chodźmy – rzuciła w przestrzeń Lena z miną seryjnej morderczyni i ruszyła z kopyta, jak klacz spięta ostrogą. Pokłusowałam grzecznie za nią.

Wspięłyśmy się po szerokich schodach na pierwsze piętro kamienicy. W oknie na półpiętrze zauważyłam witraż, dość oryginalny, intrygujący; nie przedstawiał niczego konkretnego, ale przyciągał wzrok. Dwa razy się obróciłam, by na niego spojrzeć. Dół budynku został tak przebudowany, że wyglądał jak jedno duże pomieszczenie; ale na górze było już zwyczajnie: mały hol i drzwi do różnych pokoi – wszystkie takie same: drewniane, solidne i ładne. Schody szły jeszcze wyżej i chyba znajdował się tam drugi witraż. Niestety nie mogłam sprawdzić, czy równie abstrakcyjny i interesujący jak pierwszy, bo moja przewodniczka skierowała się do pierwszych drzwi po lewej stronie i energicznie szarpnęła za klamkę. Weszła przodem i zaanonsowała mnie grobowy tonem:

– Szefie, to ta, co miała przyjść...

Wsunęłam się za nią, nieco onieśmielona. Co innego sekretarka lub jakaś niesympatyczna plotkara, a co innego – sam prezes. W końcu to od niego zależało, czy dostanę tę pracę. Dziewczyna zrobiła nagły w tył zwrot i stanęłam oko w oko z mężczyzną koło czterdziestki, śniadym brunetem, szpakowatym na skroniach, ubranym w szykowny garnitur, stylową koszulę i świetnie dobrany krawat. No w ogóle cały był niesamowicie elegancki i ładnie pachniał. Chyba Cool Water Davidoffa, ale nie byłam pewna, bo stałam trochę za daleko. Z jego twarzy biła jakaś taka serdeczność i dobroduszność, że cała trema, która właziła we mnie wraz z każdym stopniem schodów, aby dojść do gardła tuż przed drzwiami – stopniała. W duchu odetchnęłam z ulgą.

– Dzięki, Lena – powiedział mężczyzna, a dziewczyna uśmiechnęła się i wyszła. Nie sądziłam, że umie się uśmiechać tak miło, ale w końcu znałam ją ledwie parę minut.

– Nazywam się Stanisław Suchański. Witam, pani Emilio. – Wstał zza biurka, obszedł je dookoła i wyciągnął do mnie rękę. Podałam mu dłoń, ciekawa, czy weźmie się za obcałowywanie, ale tylko uścisnął ją lekko i szerokim gestem wskazał jeden z dwóch foteli stojących pod ścianą. Rozdzielone były niskim stolikiem; pod blatem dostrzegłam filiżanki, cukier, jakieś ciastka, a na wierzchu stał ekspres.

– Napije się pani kawy teraz czy zaczekamy na pozostałych? – spytał, kiedy usadowiłam się w nowoczesnym z wyglądu, ale dość wygodnym fotelu. Nieco się w niego zapadłam i pochwaliłam się w duchu za założenie gustownego spodnium, zamiast typowej garsonki. Walczyłabym teraz ze spódnicą, podjeżdżającą za wysoko. Poza tym spodnie bardziej pasowały do zimowych botków.

– Zaczekajmy – zgodziłam się łaskawie, jakby coś tu ode mnie zależało. Założyłam nogę na nogę. Kolejny plus szerokich spodni z materiału – choć zaprasowane w kant, pozwalały na swobodę, bez utraty oficjalności.

– Jest pani jeszcze ładniejsza niż na zdjęciu w CV – zaczął szarmancko.

– To chyba nie wada? – odparłam lekko, udając, że serce nie wali mi jak młotem.

Energicznie zamachał rękami.

– Ależ nie, skąd, oczywiście, że nie!

– W takim razie potraktuję to jak komplement.

– Który ma pełne pokrycie w rzeczywistości – dodał natychmiast.

Poczułam się dość miło; kurczę, facet umiał rozmawiać z kobietami. Trochę chyba nawet się zarumieniłam, bo nagle spojrzał gdzieś w bok, jakby nie chciał mnie przyłapać na spaleniu cegły. Drugi punkt dla niego. A ty się opanuj, dziewczyno, ofuknęłam samą siebie. Nie jesteś pensjonarką!

Wstał i wrócił za swoje biurko. Odprowadziłam go wzrokiem, więc wyjaśnił:

– Ja tylko po swoje notatki...

Złapał z blatu jakieś papiery i natychmiast wrócił do stolika. Siadł na drugim fotelu, a ja dyskretnie zapuściłam żurawia. No tak – moje CV. Pokryte drobnym, prawie nieczytelnym maczkiem w tak wielu miejscach, że z trudem wyzierała spod spodu jego zasadnicza treść. Ale to znaczyło, że zostało uważnie przeczytane. Jeszcze nie wiedziałam, czy to dla mnie dobrze, czy źle, ale doszłam do wniosku, że skoro sam prezes poświęcił tyle czasu na zrobienie na nim swoich notatek, to chyba są zainteresowani. Punkt dla mnie.

– Lubi pani rozmawiać? – spytał nagle.

– Ale w jakim sensie? – Zamrugałam nerwowo oczami.

– W jak najbardziej ogólnym. Po prostu pytam, czy pani lubi rozmawiać z innymi ludźmi?

– Prawdę mówiąc, to chyba wolę słuchać...

– Jesteś panem swoich myśli i niewolnikiem słów wypowiedzianych – mruknął pod nosem.

– Raczej panią! – Roześmiałam się. – Ale tak, chyba o to chodzi. Bo przecież nie jestem specjalnie nieśmiała. – Zastanawiałam się, czy na koniec tej kwestii nie puścić do niego oka, ale się powstrzymałam. To byłaby już przesada.

Też się zaśmiał, szczerze i głośno.

– A czemu chce pani pracować w agencji reklamowej? – Znienacka zmienił temat.

Zawahałam się. Wyznać prawdę czy opowiedzieć bajkę? Postanowiłam zacząć od tej wersji, którą sobie pierwotnie zaplanowałam, przygotowując się do rozmowy kwalifikacyjnej.

– Lubię wyzwania, pracę w kreacji, wymyślanie haseł i nigdy podczas oglądania reklam w telewizji nie przełączam kanałów – wypaliłam.

Mina mu zrzedła. Chyba nie tędy droga, pomyślałam nerwowo.

– A tak naprawdę – błyskawicznie zmieniłam zdanie – po prostu szukam jakiejś pracy, jakiejkolwiek, i uznałam, że tu może być dość ciekawie. – Zerknęłam na niego spod oka. Rozchmurzył się wyraźnie. No i znowu punkt dla mnie.

– Czyli nie pracowała pani nigdy w agencji reklamowej? – upewnił się.

– Nigdy, choć wiem, że to może stanowić przeszkodę w zdobyciu tej pracy. Ale jeśli szukacie osób z doświadczeniem, to... – zawiesiłam głos – ja się szybko uczę.

Usiadł głębiej w fotelu, wyraźnie usatysfakcjonowany. Zanim zdążyłam doliczyć sobie jeszcze jakieś punkty, rozległo się pukanie.

– Proszę! – zawołał mój gospodarz i do pokoju wsunął się niski, grubawy mężczyzna, w dżinsach i czarnym, grubo dzierganym swetrze z golfem. Zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto może pracować w agencji reklamowej.

– Wpół do... to jestem – wymamrotał.

– Właź, właź i poznaj...

– Cześć. – Wyciągnął do mnie rękę i uścisnął moją dłoń wyjątkowo delikatnie. Lekko przetłuszczone i zdecydowanie za długie ciemnoblond włosy opadły mu przy tym na czoło, ale ich nie poprawił.

Odwzajemniłam nieśmiały uścisk, okraszając go promiennym uśmiechem, na który nie zareagował. To znaczy w sumie zareagował; uciekł oczami gdzieś w bok, zaszurał nogą i coś tam zamruczał pod nosem.

– To Andrzej Feldmann, drugi prezes, dyrektor administracyjny i finansowy – wyjaśnił mój gospodarz.

Przyznam, że z lekka mnie przytkało.

– Sprawy personalne również? – zapytałam ze złym przeczuciem.

– Tak – odparł sam zapytany. – Ale ja nikogo nie przyjmuję do pracy, spokojnie. – Facet bezbłędnie wyczuł moje obawy.

Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, ale następnym stwierdzeniem mnie dobił:

– Ja zwalniam... – powiedział ponuro.

– Weź nie strasz dziewczyny, oki? – wmieszał się „mój” prezes. – Oswajam ją od dziesięciu minut, a ty od razu o zwalnianiu. Tak z grubej rury, tak obcesowo?

Mrugnął do mnie.

– Tylko spokojnie, my się po prostu tak nieszkodliwie przekomarzamy... – dodał tonem usprawiedliwienia.

– Staram się nie wpadać w panikę – stwierdziłam cierpko, ale mój uśmiech wypadł chyba blado, bo zareagował natychmiast.

– To może jednak kawki się napijemy?

Weź się w garść, dziewczyno! – ofuknęłam samą siebie. Jesteś tu po to, żeby zdobyć tę pracę, więc do dzieła!

– Dobrze, ale pod jednym warunkiem... – zastrzegłam szybko.

Obaj faceci spojrzeli na mnie skonsternowani. W ich oczach kryło się pytanie.

– ... pod warunkiem, że ja ją zaparzę – uzupełniłam.

– Przejmujesz kontrolę – stwierdził nowo przybyły. – A to nie jest wada – dodał w zamyśleniu.

– Ale w pokoju prezesa zaletą też być nie musi – zauważyłam z lekkim strachem, bo znowu zostałam rozszyfrowana.

Roześmiał się i znienacka poklepał mnie po ramieniu.

– Spoko-spoko. Pokój wprawdzie typowy, ale ten prezes jest zupełnie wyjątkowy.

– No to czuję, że będzie mi się tu dobrze pracowało – powiedziałam, w sumie dość bezczelnie. Więc żeby zatrzeć to wrażenie, złapałam dzbanek z ekspresu i okręciłam się na pięcie. – Ale... gdzie tu jest woda? – zapytałam już przy drzwiach.

– Łazienka, na końcu korytarza, przy schodach na następne piętro.

Każda normalna kobieta po wejściu do łazienki odruchowo sprawdza w lustrze, jak wygląda. Ja byłam pod tym względem zupełnie normalna. Szybki rzut oka upewnił mnie, że nie jest źle; ale przecież zawsze można coś poprawić. Energicznie pokiwałam głową, żeby włosy lepiej się rozłożyły na ramionach. Przybliżyłam twarz do lustra, sprawdzając, czy szminka z ust nie zeszła na zęby. Nie. Stan pomadki na wargach, podobnie jak stan delikatnego pudru na twarzy nie budziły zastrzeżeń, więc zabrałam się za cel właściwy wizyty w łazience.

Najpierw krytycznie przyjrzałam się dzbankowi; był lekko brudny. Na zlewie dostrzegłam myjkę, ale nie znalazłam soli, tylko płyn do mycia naczyń, więc musiałam użyć samej myjki. Wyszorowałam energicznie dzbanek od środka i krytycznie obejrzałam go pod światło. No, ewentualnie. Nalałam wody i wróciłam do pokoju wyjątkowego prezesa. Ze zdziwieniem zauważyłam, że mój fotel pozostał pusty; drugi z prezesów siedział wprawdzie przy stoliku, ale na krześle, tyłem do przodu, czy raczej przodem do oparcia, na którym położył ręką zgiętą w łokciu, i w zamyśleniu patrzył na drzwi.

Podeszłam pewnym krokiem do stolika, postawiłam dzbanek z wodą i spojrzałam na nich zagadkowo.

– W jakich panowie znajdują się nastrojach? – zapytałam dziarsko.

Spojrzeli najpierw po sobie, a potem, jak na komendę, wlepili we mnie wzrok.

– Czy to pytanie nie nazbyt osobiste? – z nieśmiałym uśmiechem bąknął Suchański.

– Chodzi mi tylko o ustalenie aktualnego stanu rzeczy – wyjaśniłam.

– No to ja... jestem śpiący i zmarznięty – wymamrotał Feldmann.

– Ja nie jestem śpiący, ale też zmarzłem – dodał „mój” prezes.

– Świetnie – skomentowałam. – To już wiem, co podać.

Śledzili uważnie każdy mój ruch, więc robiłam wszystko bardzo powoli, ale w milczeniu. Najpierw do ekspresu wlałam wodę i wstawiłam dzbanek, potem otworzyłam pojemnik na filtry; tak jak przypuszczałam w środku było czysto. Sprzątaczka pewnie wyrzuciła stary filtr wraz z zawartością, ale umyć porządnie dzbanka już się jej nie chciało. Wzięłam nowy filtr, starannie zagięłam obie linie zgrzewu i dopiero wtedy rozłożyłam sączek. Usłyszawszy ciche cmoknięcie zdziwienia lub aprobaty, kiwnęłam potakująco głową. Potem wyjęłam z torebki zawiniątko i wyciągnęłam z niego kilka składników. Przed przyjściem tutaj uzupełniałam w pobliskim sklepie stan zapasów przypraw, więc miałam wszystko, co było mi potrzebne. Na dno filtra nasypałam odrobinę cynamonu i nieco więcej korzennej przyprawy do pierników, wsypałam na to cztery miarki kawy z pojemnika, a na wierzch dałam cztery krople esencji migdałowej do ciast. Potem pstryknęłam włącznikiem i z satysfakcją zapadłam się w fotel.

– Jak rozumiem, na wyjaśnienia nie mamy co liczyć? – zapytał prezes Suchański.

– Tu nie ma co wyjaśniać – odparłam krótko. – Tu trzeba poczekać.

Więc siedzieliśmy i czekaliśmy, a pokój powoli wypełniał aromat kawy, którą nazywałam w myślach zimową. Wreszcie ekspres zasyczał, dmuchnął parą i przestał bulgotać. Odczekałam jeszcze minutę, aż cała zawartość filtra ściekła do dzbanka, wyjęłam trzy filiżanki i nalałam do każdej z kawowego naparu.

– Cukier, śmietanka? – zapytałam na pozór obojętnie.

– A co pani sugeruje?

– A to już według uznania, chociaż taką kawę pić ze śmietanką – to grzech... Ale odrobina cukru nie zaszkodzi. Choć lepszy byłby miód...

Tym ich dobiłam. Czułam, że mam już tę pracę w kieszeni, ale pojawiła się niespodziewana przeszkoda...

W pełnym biegu part 1

Подняться наверх