Читать книгу W pełnym biegu part 1 - Maciej Ślużyński - Страница 4
ROZDZIAŁ DRUGI
Ten trzeci
ОглавлениеBez pukania do pokoju prezesa Suchańskiego wparował dziwnie wyglądający osobnik, z obłędem w oczach i szopą zmierzwionych włosów w kolorze mysim. Nastroszone jak szczotka wąsiki sterczały zadziornie, zawijając się nieco przy końcach, a hiszpańska bródka prosiła się o trymer. Na nosie miał dość oryginalne i dość brudne okulary.
– Kurwa mać, cholera jasna i do dupy z tym wszystkim! – dramatycznie wrzasnął od progu.
Dwaj panowie nawet nie drgnęli, za to Emilia aż podskoczyła w swoim fotelu, a kiedy opadła na siedzisko, była sztywna jak jaszczurka dotknięta palcem przez nieostrożnego młodego badacza przyrody.
– Ale ja nie sądzę, aby było tak źle... – zaczął ugodowo Suchański.
– Zboże podrożeje – dopowiedział Feldmann ze stoickim spokojem.
Emilia otworzyła usta nieco szerzej, bo uwaga o zbożu wydawała się jej co najmniej dziwna. Jednak facet z obłędem w oczach wyraźnie się uspokoił i odpowiedział łagodniejszym tonem:
– Ba! Tylko jeśli rząd zacznie magazynować zboże...
– A kto powiedział, że nie zacznie?! – zawołał Suchański.
Atmosfera niemal namacalnie się poprawiła. Przybysz uśmiechnął się, sapnął dwa razy i dopiero teraz zwrócił uwagę na dziewczynę.
– Ups, pardąsik, nie zauważyłem, że macie gościa – stwierdził pogodnie i wyciągnął do niej rękę. – Maciek Tymański – przedstawił się.
– To ja dokonam pełnej prezentacji – wtrącił szybko Suchański. – To pani Emilia Rafińska, która szuka u nas pracy...
– ...a to jest kawa pani Emilii Rafińskiej, której powinieneś spróbować – wszedł mu w słowo drugi wspólnik, sięgając po filiżankę i nalewając szczodrze.
– Ale... przecież ja nie piję kawy w ogóle. A dzisiaj to już w szczególności mam do kawy wstręt jakiś taki... irracjonalny. Choć właściwie to racjonalny jak byk!
– Tej musisz spróbować – nalegał Feldmann, sypiąc kopiastą łyżeczkę cukru i podając mu filiżankę.
„Kim może być facet, któremu dyrektor finansowy podaje kawę jak kelner?” – zdziwiła się dziewczyna.
Mężczyzna z nieufnością powąchał aromatyczny napar i twarz mu się rozjaśniła.
– Pachnie jak wspomnienie dzieciństwa – zauważył z uśmiechem Tymański, unosząc filiżankę pod sam nos. – Piernik, Gwiazdka, prezenty, dziadek Anatol przebrany za Świętego Mikołaja, w Wielkopolsce zwanego Gwiazdorem, i kawa zbożowa dla dzieci z cynamonem i wanilią, zaparzona w specjalnym dzbanku z sitkiem, żeby fusy nie leciały do kubków... – W miarę jak mówił, zwalniał tempo swojej wypowiedzi, jego wzrok stawał się coraz spokojniejszy, mniej rozbiegany, a potem coraz bardziej skupiony, utkwiony w jakiś niewidzialny punkt...
Nadal nie upił ani jednego łyku kawy.
Emilia chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego syknęła z bólu i zaskoczenia. Suchański ponad stolikiem złapał ją za przedramię i ścisnął na tyle mocno, że poczuła. Zerknęła na niego ze zdumieniem i odrobiną przestrachu, ale on patrzył w napięciu na Tymańskiego.
Mężczyzna, bacznie obserwowany również przez drugiego z prezesów, nagle jakby ocknął się z głębokiego snu.
– Chyba wymyśliłem pomysł... – powiedział, odstawiając filiżankę z nietkniętą kawą na stolik. – Idę do siebie. Powiedz Agnieszce...
– ...że cię nie ma, nie było i nie będzie – dokończył bystro Suchański. – I ma ci przynieść kredki i ołówki.
– Dokładnie. Ale kredki i ołówki mam już naszykowane od dwóch dni... – Mężczyzna obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, mrucząc coś pod nosem.
Nie wiedziała, co myśleć o tym wydarzeniu, ale nie zdążyła się tym zmartwić.
– Pani Emilio... – zaczął prezes Suchański – nie ukrywam, że wywarła pani na mnie bardzo pozytywne wrażenie, a pani kawa jest naprawdę wyjątkowa.
– Ale? – zapytała z nagłym przestrachem.
– Ale my nie szukamy sekretarki, tylko account managera – wyjaśnił ze spokojem.
Drugi prezes pokiwał powoli i w milczeniu głową, ale nawet na nią nie spojrzał.
– Jeśli pozwoli pani, coś zaproponuję... – ciągnął Suchański. – Nasza Agnieszka, czyli sekretarka, posiada wszystkie namiary na panią, więc kiedy tylko znajdziemy jakieś miejsce w naszej agencji, odpowiednie dla pani umiejętności i kwalifikacji... – zawiesił głos i zerknął w jej CV – ...czyli jeśli będziemy szukali kogoś z biegłą znajomością języka rumuńskiego, po uniwerku i po rocznej szkole fotografii, to na pewno się do pani odezwiemy. A tymczasem... – Bezradnie rozłożył ręce, patrząc na nią z zatroskaniem.
– Rozumiem – powiedziała cicho. – Proszę nie dzwonić do nas, my zadzwonimy do pani – dodała kwaśno.
Powoli wstawała z fotela, ale nic się nie wydarzyło. Żaden z mężczyzn nie powstrzymał jej najmniejszym gestem.
Wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi, choć miała ochotę huknąć nimi z całej siły.
„No i dupa zbita...” – pomyślała z goryczą. Szkoda. Sądziła, że dobrze jej szło i że podczas tej nietypowej rozmowy kwalifikacyjnej udało się jej złapać parę punktów. Ale nikt nie obiecywał, że musi się udać za pierwszym razem. Spojrzała na zegarek – dochodziła dziesiąta. Do następnego spotkania miała jeszcze dwie godziny; tym razem czekała ją wizyta w poradni stomatologicznej, gdzie szukano rejestratorki.
Może tam lepiej się jej powiedzie?
Na schodach zderzyła się z potężnym facetem, który z rozmiaru i wyglądu przypominał niedźwiedzia.
– Przepraszam... – bąknęła odruchowo.
– Dobra – warknął bez związku i złapał ją za ramiona, odsuwając na bok. – Guru mnie szuka, więc żadne przeprosiny nie pomogą, bo jak się spóźnię, to mi jaja urwie. A ty co – do pracy? Nowa akunta?
– Nowa kto? – Zamrugała powiekami.
– Akunta. Account znaczy się.
– A... to tak. Ale nie załapałam się. – Dziewczyna uśmiechnęła się kwaśno.
Mężczyzna chyba chciał ją pocieszyć, ale nagle z góry rozległ się rozpaczliwy krzyk:
– Maniek, gdzie ty jesteś, jak ciebie nie ma?!
Wielkolud puścił do niej oko.
– To mnie ktoś szuka na gwałt – wyjaśnił.
Obydwoje jak na komendę spojrzeli w górę. Piętro wyżej zza poręczy wychylał się ten sam rozczochrany świrus, który nie wypił kawy.
– No wreszcie jesteś, panie ładny... – wysapał z ulgą. – Dawaj na górę, ale migusiem, bo mi mózg pierdolnie... I ją też weź. – Wskazał brodą na Emilię.
Niedźwiedziowaty nazwany Mańkiem okręcił dziewczynę i popchnął lekko w górę. Idąc tuż za nią, szepnął jej prosto do ucha:
– You never can tell...
We dwoje weszli do olbrzymiego pomieszczenia na drugim piętrze kamienicy. Wszędzie na blatach stały, pozornie bez ładu, komputery, na podłodze walały się papiery, wydruki grafik i rysunków, kolorowe folie, a także kredki i ołówki. Wyglądało tu jak po przejściu małej trąby powietrznej – wrażenie potęgował fakt, że na środku pokoju pozostało wolne miejsce, w kształcie nieregularnego okręgu. W centrum odgruzowanej podłogi stał Maciek Tymański.
– Siadajcie i słuchajcie mnie teraz uważnie – zaczął z powagą w głosie, więc oboje przysiedli na pierwszych z brzegu wolnych obrotowych krzesłach.
– Czy gdy byliście mali, piliście kawę zbożową?
Popatrzyli po sobie; Emilia ze zdumieniem, a Maniek – z namysłem. Nagle czoło mu się rozjaśniło.
– No, pewnie, że tak! – wykrzyknął z ulgą. – Kawa zbożowa, turek albo dobrzynka, te nazwy na zawsze zostaną w mojej głowie!
– No a ty? – Tymański zapytał dziewczynę.
W milczeniu przecząco pokręciła głową.
– A w przedszkolu? Nie piłaś kawy zbożowej w przedszkolu? – Nie był napastliwy, raczej starał się ją naprowadzić na właściwy trop.
I chyba się udało, bo przez twarz dziewczyny przemknął jakiś cień.
– Mówisz o tym obrzydliwym czymś, co musiałam pić trzy razy w tygodniu, z mlekiem i cukrem, i mnóstwem fafołów w środku? – Skrzywiła się z wyraźnym obrzydzeniem.
Tymański klasnął w ręce.
– Brawo! Zuch dziewczyna! Właśnie o tym mówię! Pamiętasz może smak tej kawy?
– Bo ją trzeba parzyć albo w specjalnym dzbanku z sitkiem, albo po zaparzeniu przelać przez cedzak jakiś, durszlak, albo przez gazę – wtrącił Maniek. – A w smaku... w smaku nie była taka zła – dodał w zadumie.
– Ty też ją piłeś w przedszkolu? – zapytała Emilia.
Mężczyzna przecząco pokręcił głową.
– Nie chodziłem do żadnego przedszkola, bo w Koninie mieszkaliśmy z dziadkami i to oni się mną zajmowali. Ale mój dziadek był człowiekiem niezwykle aktywnym, działkowcem, wędkarzem i takie tam. Jak chodziliśmy na ryby, zabierał specjalny blaszany dzbanek z sitkiem w środku. I parzył tę kawę na ognisku, sam pił czarną, a mnie dawał z mlekiem.
– Smakowała ci? – spytała ze wstrętem w głosie Emilia.
– Zajebiście! Smaku wprawdzie dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że czułem się wtedy taki... taki dorosły, mimo że miałem pewnie z pięć lat tylko. Ale chyba dobra była, bo trąbiłem kubek za kubkiem. Aha, kubki też były blaszane, takie emaliowane.
– Jesteś normalnie wielki! – zawołał z emfazą Maciek. – A nad tobą jeszcze trzeba popracować. – Pogroził Emilii palcem.
Zarumieniła się z lekka.
– No... jak się tak dobrze zastanowić, to ja też mam chyba raczej miłe skojarzenia z tą kawą – broniła się. – Oprócz tego, że miała farfocle, którymi się pluło, to chyba była dość smaczna. Smak dzieciństwa i te sprawy...
– I to jest bardzo dobra odpowiedź – wysapał usatysfakcjonowany Tymański. – Teraz spójrzcie na to...
Wyciągnął zza pleców kartkę w formacie A-4, pokrytą jakimiś bazgrołami. Na pierwszy rzut oka wyglądały dokładnie tak, jak niezbyt staranne rysunki przedszkolaka. W centrum „ilustracji” widać było jakiegoś pampra na rowerze, z pogryzmoloną twarzą – w kierunku gryzmołów biegła strzałka z odręcznym napisem „broda”. Od roweru też biegła strzałka z napisem „stary rower”, nad pamprem znajdował się drukowany tekst DZIADEK ANATOL, a w poprzek całej kartki ciągnęła się zapisana wołowymi literami informacja WSZYSTKO W SEPII, okraszona grubaśnym wykrzyknikiem na początku.
Na widok tego niezdarnego rysunku Emilia zachichotała, ale Maciek natychmiast zgromił ją surowym wzrokiem, więc umilkła spłoszona. Maniek wziął pogryzmoloną kartkę i długo ją studiował w nabożnym skupieniu.
– Ale fota czy grafa? – zapytał
– Fota.
– A plener jaki? Dziadek nad jeziorkiem, trzciny w tle?
– Albo polna droga...
– A jaka czcionka?
– Coś wymyślisz... Wiesz, taka westernowa, z kropkami w środku, grube szeryfy na końcach liter, albo coś starego, jakieś retro klimaty, może secesja jakaś?
– Secesja chyba nie, bo to nie ten dizajn raczej... To nie Mucha przecież... Ale ta cała nazwa jest za długa... Może samo Anatol by wystarczyło?
– Dobra, samo Anatol. I dobra, nie secesja, przekonałeś mnie. Western. Polski western zrobimy z tej kawy...
Dziewczyna słuchała z coraz większym zdziwieniem. Tu się coś działo, jakaś magia, z której ona nie rozumiała ani słowa. Kilku rzeczy się domyśliła, ale obraz całości ciągle jej umykał.
– Ale... co to ma być tak w ogóle? – spytała wreszcie nieśmiało.
– Zaraz zobaczysz – wyszeptał cicho Tymański. – A teraz uważajcie na to...
– No, cały drżę... – Wielkolud chciał, żeby zabrzmiało to sarkastycznie, ale chyba był równie podekscytowany.
Maciek Tymański wyprostował się i przez długą chwilę wodził tryumfalnym wzrokiem po obojgu.
– Kawa zbożowa ekspresowa! – wrzasnął znienacka.
Emilia podskoczyła. Przestawała cokolwiek rozumieć. Tymański siadł po turecku na środku pokoju i spojrzał na nich.
– To znaczy, że w saszetkach? – chciał się upewnić Maniek.
Tymański skinął głową.
– Dobre, nie? Smak dzieciństwa, dziadek Anatol na rowerze, kawa zbożowa w jednorazowych saszetkach, zaparzanie bez fusów, receptura tradycyjna, wspomnienie dziecięcych chwil beztroski i reminiscencja pierwszych dorosłych smaków... No, powiedz sam – dobre?
– Dobre? Genialne! Pani prezes z Delecty będzie cię nosić na rękach przez miesiąc!
– No, tego bym akurat sobie nie życzył. – Maciek uśmiechnął się. – Wystarczy, jak to kupią...
– Kupią na bank – stwierdził z mocą Maniek. – A na kiedy to ma być? – zapytał z nagłym strachem w głosie.
– Na przyszły tydzień wstępne projekty, bo jeszcze trzeba będzie móżdżyć – hasło i te sprawy. Prezentacja pewnie gdzieś w lutym albo marcu, więc spokojnie zdążymy.
– Dobra. To wy se gdzieś idźcie, a ja tu muszę posprzątać trochę swoje stanowisko pracy.
– To idziemy na śniadanie, a ty walcz. Na dzisiaj już coś zrób, zacznij chociaż coś robić...
– Dobra, dobra, sam wiem. Idźcie już coś zjeść. I mnie też przynieście, jak nie zapomnicie.
Emilia nawet nie zaprotestowała, kiedy Tymański pociągnął ją w dół schodów. Minęli pokój prezesa Suchańskiego, piętro niżej sekretarka Agnieszka tylko na nich przelotnie spojrzała, Emilia z trudem zdążyła złapać swój płaszcz, i wyszli na Stary Rynek. Mężczyzna był w samym swetrze, więc zadygotał i czym prędzej pobiegł za róg, w kierunku ulicy Paderewskiego. Dziewczyna ruszyła za nim. Chwilę potem siedzieli już w małej cukierni; a Tymański wybierał ciastka, drożdżówki i zamawiał herbatę. Dopiero kiedy ich stolik zniknął pod talerzykami, filiżankami i serwetkami, nagle się uspokoił, a nawet jakby oklapł.
– Jezu, ale mi siadł cukier – wyszeptał. – Normalnie jakby mi ktoś na łeb z góry nadepnął...
– Kawa dobrze by ci zrobiła – zauważyła nieśmiało, ale skrzywił się ze wstrętem.
– Nie piję kawy – powiedział.
– Nawet zbożowej? – zażartowała.
– Zbożowej chyba nigdy do ust nie wziąłem! – Zarechotał niespodziewanie.
Zamurowało ją.