Читать книгу Siostra Felicja - Maciej Roman Wierzbiński - Страница 4
I.
Оглавление„Co ja jej powiem?... Co ja jej powiem?..,“
Pytanie to, niby minorowy leitmotiv, wplatała się co chwila w mgliste, zygzakowe przędze rojeń pana Andrzeja, które snuły się i snuły z najtaj niejszych głębin serca, z odległej epoki jego życia, ciężkie, skłębione, załzawione, jak zwały chmur deszczowych, czołgających się po ołowianej kopule jesiennego nieba.
Podróżował sam jeden w przedziale pierwszej klasy, pociągiem z Berlina do Poznania. Nąwpół leżąc na poduszkach, wyciągnął nogi na przeciwległe siedzenie, odrzucił w tył kształtną głowę Antinousa, przytulił policzek do popielatego wezgłowia przy szybie i błądził zmrużonemi, mgłą zadumy zasnutemi oczyma, gdzieś w oddali po nagich, szarawych ugorach, po bezlistnych, krępych wierzbach przydrożnych, grupach dalekich zabudowań folwarcznych, obramowanych topolami, które niby w kinematografie przesuwały się przed oknami wagonu, zawualowane trochę pajęczyną szaroty jesiennej, smutne, beznadziejne. Zdawać się mogło, że zasłuchał się w monotonny łoskot wagonów, przechodzący chwilami w gwałtowne łopotanie, a na mostach w ponure sklepowe dudnienie, w huk głuchy, który rozpogadzał się znowu w miarowy łomot.
Druty telegraficzne, rozwieszone na palach, jakby grzędy dla ptactwa, stróżującego nad torem, raz unosiły się na szybie, to znowu opadały miękko, jak fala nadbrzeżna, tak, iż pan Andrzej zastanowił się przez chwilę, czemu ten szereg równoległych, poziomych kresek czarnych, jak rozkołysane wody, wznosi się, ustępuje i bieży tak wiernie przy boku zadyszanego pociągu.
Czasem salwa iskier rozsypała się przed oknem, kłęby dymu długą, pierzastą szarfą buchnęły i przysłoniły rozlewny krajobraz, czasem świst pi szczałki u kotła parowego rozdarł powietrze i utonął w niemiłosiernem łopotaniu żelaznych kół po żelazie, dudniącem w uszach, padającem wraz z groźnem sapaniem maszyny na pola, które zdały się uciekać wstecz wylęknione.
„Co jej powiem?...“ westchnął pan Andrzej, gdy na tle kwietnych wspomnień roztoczyły się tęcze wonnych tęsknot, szkarłatne zorze pragnień miłosnych i snów płomiennych. Ą potem uleciał znowu fioletowy tuman westchnień i melancholja Przysłoniła żałobną gazą twarz jego, niemłodą już zniszczoną, o rozluźnionych muskułach licowych i śladach burzliwego życia, — lecz uduchowioną, ujmującą sympatycznym wyrazem. Z głębi oczodołów wyzierała w tej chwili, gdy wpatrywał się w obrazy przeszłości, po przez ciemne źrenice, dusza marzycielska o strunach lirycznej słodyczy i bajronizmu; a na ustach młodych jeszcze i krasnych, jakby żądnych pocałunków, na to jedynie stworzonych i tak ładnie wykrojonych, osiadał niekiedy, jak motyl chochlikowy, zmysłowy uśmiech. Dzięki temu zapominało się o plamkach przedwczesnej siwizny powyżej uszu, o przerzedzonych włosach, siatce linji na czole i o dwóch głębokich brózdach, które od nozdrzy greckiego nosa szły do kątów ust i kryły się pod długi, wypielęgnowany, czarny wąs.
Gdy niedbale usłany spoczywał w całej okazałości swej wytwornej postaci, ubrany ze strannością i gustem angielskiego dżentelmana, wydał się piękną, szlachetną ruiną, przeżytym wielkoświatowcem z zachodu.
I tak było w istocie. Pan Andrzej Kromicz mieszkał od lat osiemnastu w Paryżu. Próbował tam szczęścia jako muzyk, piął się po liście wawrzynowe, ale po kilku połowicznych sukcesach, nieśmiałych uśmiechach sławy, nadzieje zawiodły i ambicje przygasły. Obniżał lot i z biegiem lat z muzyka przekształcił się w okolicznościowego kompozytora drobnych utworów, w wielkiego znawcę starych sztychów i porcelany, a mianowicie w dżentelmana, który, wraz ze swą bardzo majętną i inteligentną żoną, angielskiego rodu, był ozdobą kół artystycznych i poważnym fabrykantem opinji publicznej, dotyczącej młodych adeptów i rzeczy sztuki.
Pan Andrzej nie zazdrościł niczego nikomu, a cieszył się powodzeniem, chociażby najniklejszem, „swoich“, aczkolwiek trzymał się od nich trochę zdaleka. Rozsiewał uznanie dla portretów Boznańskiej i rzeźb Biegasa.
Niemniej fenomenalnem było, że nigdy nie kazał tytułować się hrabią, że przez całe życie nie wynalazł ani jednego nieomylnego systemu rozbijania banku w Monte - Carlo i nie chciał być tak dobrym, jak Francuz... Przeciwnie, pan Andrzej nosił swoją polskość tam, gdzie uznawał za stosowne, jakby order, a na Francuzów spozierał trochę z góry, lubiąc i ceniąc ich kulturę więcej, niż ich samych. Nie naśladował nikogo niewolniczo, stosował się do świata, o ile mu się to podobało. A ujmujące jego wzięcie, które mogłoby uchodzić w środowisku niewysubtelnionem za uprzejmość, obliczoną na jednanie i przyciąganie ludzi, miało odcień arystokratycznej ogłady, suggestjonujący, że łatwoby mu przyszło obyć się bez względów ludzkich całkiem.
Zresztą cierpiał na wątrobę, na przeczulenie buntowniczych nerwów, na sybarytyzm estetyczny, na chroniczną niewierność małżeńską, oraz na nieszkodliwe kaprysy, przybierające zwykle charakter mizantropijny, niwelujący wybujałości ego tyzmu.
Jakoż właśnie w czasie, gdy znajomi jego po latowych wywczasach zanurzali się po uszy w świeżym, szumiącym potoku „świetlanego miasta“, szukali nowych, ciekawych okazów ludzkich na arenie wielkiego świata, nowych kostjumów, poaniet, uciech i sposobów eleganckiego wydawania Pieniędzy, pan Andrzej czmychnął, wyjechał do Polski.
Gdy znikły mu z przed oczu śnieżne mury kościoła Montmartre i wierzchołek wieży Eiffla, szybko zaczęły zacierać się kontury osób, z któremi przestawał, gasła pamięć świateł wielkomiejskich, zamierało wczoraj bez cienia żalu, a powstawały inne, zupełnie inne obrazy, które, snadz magiczny wpływ wywierając, wywiodły go z Paryża na smutne, niby wieczystą jesienią nakryte, pola wielkopolskie, z któremi niewiele go łączyło.
Łączyło go jednak wspomnienie...
Tutaj, na tej ziemi, pozostawił coś bardzo drogiego ze swej przeszłości, cząstkę samego siebie — najczystszy, najpiękniejszy poemat swego życia, bogatego w romansowe karty — poemat, który w futerale wspomnień zajmował osobne, honorowe miejsce. Jedynie w chwilach elegijnego nastroju dotykał tej karty różowej i wtedy padał przed nią, jak przed relikwią, oblewał ją w ukryciu gorącemi łzami, jak grób, w którym złożyło się najdroższe kochanie. I w obliczu tej gwiazdy wspomnień, opromieniającej go jeszcze po dwudziestu latach, milkło, tonęło w cieniu wszystko, co przeżył później na wielkim świecie.
Dwadzieścia lat!... Jak długo wydaje się to młodym, a jak małym skokiem starym. U wyjścia dwudziestolecie, to tajemniczy, kwietny kobierzec, a u końca drogi to cmentarzysko, poznaczone prze ważnie ruinami i gruzami prac bezowocnych, grobami usiłowań bezpłodnych i wiankami marzeń powiędłych. Cały okres czasu, dzielący pana Andrzeja od niezapomnianego epizodu młodości, stał się przelotnym, rozwiewnym snem, który, lubo pozornie świetny, mieniący się drogiemi klejnotaml uciech, jakiś gorzki pozostawił osad na dnie duszy. A wobec tego tem milszym i droższym był ten rozdział, niczem na kanwie życia nie zaznaczonej, fijołkowej miłości młodzieńczej.
Miłości przy łożu umierającej ciotki.
Gdy sędziwa pani Sabina Kromiczowa zasłabła, Andrzej bawił u rodziców na wsi w Kaliskiem i po walnej naradzie familijnej został wyprawiony do Poznania z paczką nauk i wskazówek praktycznych, jak sobie ma postępować względem „najdroższej“ ciotki.
Stały epitet „najdroższej“ zawdzięczała pani Sabina tej okoliczności, że nie miała dzieci, a natomiast znaczne kapitały, które podobno były zapisane faworytowi — panu Andrzejowi. Rodzice jego nie wiedzieli tego wprost od niej, — bo o testamencie i takich rzeczach wspominać nie lubiła, — lecz od osób trzecich. Matka przeto poleciła mu z naciskiem, aby nietylko ujął sobie najdroższą ciotkę pieczołowitością, ale delikatnie zbadał, jak stoi sprawa zapisu, a nadto chronił ciotkę przed innymi wpływami, jak przed zarazą, w danym wypadku kontrakcję przeciw sobie wymierzoną sparaliżował strategiczno - dyplomatycznemi manewrami i ewentualnie namówił „najdroższą“ do po dyktowania ostatniej woli — oczywiście w tym duchu, aby ciotczyne znikomości tego świata niepodzielnie jemu się dostały.
Na wyjezdnem Andrzeja do Poznania zakupiono mszę, nie tyle na intencję wyzdrowienia najdroższej ciotki (bo, jak mówiła matka młodego emisarjusza, „co w wyrokach boskich zapisane zresztą wiekowej, zgrzybiałej osobie, z tem zgodzić się trzeba“), ale mianowicie na pomyślny wynik misji familijno - finansowej młodego muzyka.
Liczył on lat dwadzieścia cztery, ale nie znał jeszcze wcale życia, należąc do późno, powoli rozwijających się osobników i był tak lekkomyślny, że nie skorzystał wcale z zabranego skarbca nauk. W kwestji zapisu nie zrobił zgoła żadnego kroku, nie pisnął słówka. Atoli w jednym punkcie zasto scwał się wiernie do wskazówek: całe dni spędzał przy łożu gasnącej ciotki, tak, iż w podziw wprowadzał wszystkich.
Stara sługa, której dostała się po pani Sabinie mała renta dożywotnia, zakładając ręce na brzuchu, mówiła o nim w zachwycie:
— Panicz ma katolickie serce! Własnej matki nie pielęgnowałby lepiej!... Niech mu Pan Jezus nagrodzi!...
Takie pochwały Andrzej przyjmował z iście dziewiczą skromnością, zbywając je kłopotliwem milczeniem.
Ostatecznie Pan Bóg nagrodził mu to; spadła na niego fortuna po ciotce i to daleko znaczniejsza, niż się spodziewano. Lecz Andrzej nie poczytywał jej za „nagrodę“.