Читать книгу Jego dwie żony - Maciej Roman Wierzbiński - Страница 6

II.
DWA BIEGUNY

Оглавление

Po wakacjach nad oceanem państwo Zabitowscy najęli sobie małe mieszkanie z oknami na park Monceau i znów pochłonęła ich praca. Otylja zarzuciła swe pilne studja historyczne i oddała się gorliwie literaturze dotyczącej macierzyństwa, przygotowując się na przyjęcie małego stworzenia, które, lubo jeszcze niewidzialne, łączyło już małżonków jakąś mistyczną nicią.

Gdy zakwiliła im dziecina, Janusz zaniechał animozją podszytego analizowania żony. Zadźwięczała w nim nuta tkliwej wdzięczności dla Otylji i godziła go z matką, która z taką troskliwością oddawała się na usługi swego maleństwa. Zharmonizowali się i nigdy dotąd nie spędzali społem chwil tak miłych, jak przy łóżeczku niebieskookiej, niemowlęcej dziewczynki, będącej przedmiotem ich zabiegów.

Ale w cztery miesiące po jej urodzeniu spadł na Janusza smutek. Otrzymał od brata ze wsi depeszę tej treści: „Matka chora. Przybywaj.“ Pokazał papier Otylji.

— Pojedziesz? — spytała.

— Naturalnie, zaraz, tej nocy.

— Może to przejściowy atak. Czy nie lepiej, abyś poczekał drugiej depeszy?

— Nie! Nie!

— Taki wielki wydatek...

Nic w tej materji nie rzekłszy więcej, pożegnała męża słowami:

— A weź z sobą pled i futro. Czeka cię tam na wsi nielada mróz.

W tydzień potem Janusz wrócił w żałobie, ze załzawioną duszą. Dopiero teraz, gdy ją stracił, czul, jak badzo kochał swą matkę. Pytała się przed śmiercią o swą miniaturową „wnusię“, błogosławiła ją. Nie był dla matki dosyć dobrym; za miłość jej ofiarną dla siebie wypadało mu teraz odpłacić taką samą miłością dziecku.

Opowiadał Otylji o ostatnich chwilach matki, o jej pogrzebie i dodał:

— Mówiłem jej, że to maleństwo ma jej oczy... Ucieszyło ją to i wyraziła życzenie, by dać jej imię Helena. imię jej matki.

— Nie lubię tego imienia — bąknęła Otylja i, nie pytając go o nic, rzekła po chwili: Musisz być bardzo głodny.

— Nie, każ mi dać herbaty.

Przyglądał się przez długą chwilę śpiącemu dziecku, jego maleńkiej piąstce, leżącej na pierzynce, zaczem siadł w fotelu.

Czuł się okropnie sam, o sto mil od tej t. zw. żony, dla której był nikim. I, lubo w ostatnich czasach nawiedzały go złudzenia, rozumiał znów w tej chwili, że z tą kobietą nie może być szczęśliwym.

Nazajutrz rano, gdy wszedł do sypialni Otylji, ujrzał na niebieskiej otomanie siedzącą dziecinę w długiej, niebieskiej sukni. Niebieskie jej oczęta otworzyły się szeroko na widok ojca. Patrzała na niego ciekawie; nie widziała go przez zgórą tydzień. Może nie poznawała. Nagle jednak złoty uśmiech wykwitł na pulchną buziuchnę i drobne łapki z nieruchomemi paluszkami jęły bić dłonią o dłoń klaskać bezgłośnie a radośnie, jakby wołając: Ach, jak dobrze że widze cię znów, mój tatusiu!

Cieszyła się. Umiała się już cieszyć tak, jak on by to potrafił. To maleństwo witało go sercem...

Ogromnie rozczulony ukląkł, objął niebieską kukłę ramionami, całował jej łapki bez końca, aż ukrył twarz w jej sukience i wyrzekł w duszy:

— Dziecinko kochana, ja nigdy, nigdy cię nie opuszczę...

Wyszedłszy do kliniki, zastanowił się nad tym odzewem swego ojcowskiego a wdzięcznego serca i niepomiernie zdumiał.

Opuścić?... Skąd wzięło się nagle to słowo w jego myślach? Czyliż nawiedziła go kiedy myśl porzucenia żony?...

_______

W Warszawie młody okulista zabrał się całą silą pary do zdobywania sobie stanowiska i zaufania ogółu, nie tyle z potrzeby zarobkowania ile z ambicji. Czuł, że mu się to należy, że przynosi z sobą bogaty zasób fachowej wiedzy i niemałą rutynę.

Otylja zaś, lubo nie zarzucając całkiem studjów historycznych, poświęcała się nadal dziecku. A taką posiadała wiedzę w kwestjach karmienia niemowląt i wogóle racjonalnego wychowania dziatwy, wiedzę zdobytą z najnowszych dzieł lekarskich, że bywało, iż młode matki przychodziły do niej po poradę. Bo matka jej, ciotki, kuzynki i ich znajome roznosiły po Warszawie zachwyty nad erudycją „tej nadzwyczajnej, wzorowej Otylki“, tworzyły stugębną famę i ona sama, pociągnięta za język, występowała z budującemi wykładami. Doskonała jako panna, łatwo zdobyła sobie renomę doskonałej matki i żony. Przyczyniało się to zaś także trochę do szybko wzrastającej popularności lekarza, którego zresztą zalecał bardzo fakt, że był asystentem wszechświatowej sławy lekarskiej, i to w Paryżu, tudzież nadzwyczajnie sympatyczne jego wzięcie.

W tym czasie brat wypłacił mu znaczną część schedy po rodzicach i dr. Zabitowski nabył ładną, piętrową willę w Milanówku, aby mała Hela miała wiejskie powietrze i przestrzeń do biegania z pieskiem.

Stało się to w myśl życzeń Otylji, która pragnęłą stworzyć z córeczki nieustający okaz mądrze żywionego dziecka i naturalnie wzór doskonałości. Przewidywała wszakże wszelkie choroby dziecięce i odkrywała w Heli liczne braki i wady, w jej pojęciu odziedziczone po ojcu, i z tych powodów nigdy nie była zadowolona ze stanu rzeczy.

Gdy Janusz starał się rozwiać jej obawy, dostawały mu się reprymendy jako mężczyźnie dotkniętemu niepoprawną lekkomyślnością — mężczyźnie czyli stworzeniu, któremu wrodzony jego egoizm, oślepiający i wygodny, nie pozwalał spojrzeć w oczy groźnej przyszłości. Tymczasem on nie widział najmniejszego powodu do niepokoju i czarnych prognostyków; troszczył się serdecznie o zdrowie dziecka, zajmował sie niem niemało a, myśląc o jego jutrze, polecał je spokojnie lasce Opatrzności.

Wszelkie przytyki, wymówki, perory, jakich mu nie szczędziła żona z powodu Heli, puszczał mimo uszu dla miłego spokoju. Do wymiany ostrych zdań nie przychodziło między nimi prawie nigdy. W drobnych sprawach mąż zwykle ustępował, w ważnych był nieugiętym, kategorycznym, przez co ściągnął na siebie u niej miano tyrańskiego osobnika. Jakoż dziecko, wiążące ich z sobą, pogłębiało jednocześnie rozbrat tych zasadniczo przeciwnych istot.

Jednakże świat ani tego nie Widział, ani nic podobnego nie przypuszczał. Albowiem Janusz, nie znosząc, by wzrok ludzki wzierał w zakamarki jego spraw intymnych, nie zdradzał się z tem przed nikim, tem mniej do tego skłonny, że wiedział, iż opinja stanęłaby niechybnie po stronie okrzyczanej za ideał Otylji. Stojąc tuż przy boku takiej nadkobiety, posiadającej nieograniczony kredyt moralny, w każdym wypadku byłby on zgóry osądzony i potępiony.

Nieraz, patrząc głęboko w strukturę charakteru żony, rozbijał sobie nad tem głowę, dlaczego nie mógł on w niczem pozyskać aprobaty i uznania tej kobiety. Rozwiązał tą łamigłówkę. Pojął, że osoba, będąca w swem wyobrażeniu wcieleniem doskonałości i bezwiednie na to upozowana, nie mogła ścierpieć, by tuż obok niej stojący osobnik, z którym porównywać ją musiał widz, górował nad nią w czemkolwiek, zaćmiewał ją. Była o to w ciągłym łęku. Stąd cierpiała na chroniczną krytykomanję. Zresztą był innym niż ona, więc złym. Wreszcie w swej zarozumiałości Otylja wynosiła kobiety ponad mężczyzn i niezmierne znajdowała ukontentowanie, ile razy udało się jej wykazać wyższość swej płci nad męską. Ta zaskórna tendencja, pokutująca w jej umysłowośći, a podsycana przez to, że on nie zachwycał się jej doskonałościami, przeciwstawiała ją apriorystycznie najbliższemu mężczyźnie: mężowi tak, iż rozmowy ich poważniejsze nosiły charakter potyczek o wyższość nad rywalem.

Jakoż nurtowała w nich zobopółna animozja, płynąca z zupełnej rozbieżności ich autoramentów i do podstaw ich dusz sięgająca. Wogóle nie predystynowana do współżycia małżeńskiego, pani Otylia byłaby mogła sharmonizować się zgodnie z osobnikiem, jak ona, pozbawionym struny erotycznej, wszelkiego polotu, rozmachu umysłowego i indywidualności— osobnikiem usystematyzowanym pedantycznie, chłodnym a zapatrzonym pokornie w majestat jej wyższości. Janusz zaś był krzyczącym takiego jej odpowiednika zaprzeczeniem.

Sromotnie zawiedziony w swych nadziejach, odepchnięty i deptany cichą jej pogardą dla swej uczuciowości, nie wiedział co począć przy niej ze swem sercem spragnionem kochania, ze swą radością życia i żądzą życia, ze swą szczerą, szeroką naturą dawnego szlachcica. Żona mroziła w nim, tłumiła, zabijała najpotężniejsze struny jego serca zarówno jak umysłu tak, iż nie mógł rozprężyć się ni oddychać w jej atmosferze. Począł przeto wnet odnosić się z odrazą nietylko do niej samej, lecz do balastu jej cnót i zalet, jakie pozbawione tła kobiecości nie dawały mu ni promienia szczęścia.

Małżeństwo „dobranej pary“ okazywało się parodią małżeństwa. Spotkały się przy ołtarzu dwa bieguny; dla niej było wszystko powinnością, obowiązkiem, poświęceniem u niego niemal wszystko zabarwione było uczuciem, niesione emocją, uskrzydlone miłością. Od niego biło ciepło, od niej wiał chłód.

Wszelako ciało ludzkie posiada swoją duszę i całkiem niezawisłą logikę. Więc, chociaż Janusz stronił od niej coraz więcej, odsuwał się niby od wroga, tak się przytrafiło, że w półtora roku po urodzeniu Heli mama przyniosła jej w poduszce siostrzyczkę.

________

Pewnego wieczora, wróciwszy do domu ze sesji kobiet naukowo pracujących, pani Zabitowska posłyszała w przedsionku dwugłos śmiechów, dochodzący z pokoju przyjęć doktora. Stanęła jak wryta, słuchała.

Kobieta! Nie pacjentka o tej porze, lecz pseudo-pacjentka...

Słuchając, Otylja czerwieniła się i bladła. Wreszcie weszła bez szelestu do ciemnego gabinetu, uchyliła nieco drzwi do przedsionka, w którym niebawem zaszeleściła sukienka, rozległo się lekkie tłumione stąpanie i pojawiła się sylwetka bardzo zgrabnej, eleganckiej kobiety. Doktor zamknął drzwi za nią pośpiesznie. Przedtem zaś zamienili z jakiegoś frywolnego uśmiechu wyjęty szept.

— Dobra...?

— Bardzo dobra...

Zwykle dr. Zabitowski wychodził na kolację do resursy. Tego wieczora jednak kazał sobie podać herbatę w jadalni, gdzie wbrew jego oczekiwaniu usiadła do stołu Otylja. Ale nie wyrzekła ani słowa. Zachowywała się tak cicho jak marmur. On zaś, najmniejszej na nią nie zwracając uwagi, czytał gazetę i zajadał.

— Chciałabym z tobą pomówić kilka słów... — ozwała się wreszcie Otylja chłodnym, ale niezwykle miękkim tonem.

Mąż zerknął w jej nieruchomą twarz ciekawie i po chwili odparł:

— Dobrze. Co takiego?

— Przejdźmy lepiej do twego gabinetu.

— Jak chcesz.

Wziął swą szklankę z herbatą i poszedł za nią, nacisnął guzik elektryczności i siadł w foteliku.

— Nie jest dla mnie tajemnicą, że masz kochankę... — poczęła Otylja flegmatycznie, siadając naprzeciwko niego.

— Tak jest — odparł spokojnie, bez wah na Janusz.

— Dobrze przynajmniej, że nie próbujesz się wykłamywać...

— Ja miałbym się wy- kła - my - wać? Nie jestem przecież uczniakiem w obliczu magistra. Tak jest, mówię wyraźnie: mam kochankę. Czy to cię dziwi?

— Nic nie powinno mnie dziwić u ciebie... — bąknęła z przekąsem.

— Nie jestem zaprawdę tak bezgranicznie głupim Filonem, abym pozwolił sobie zepsuć życie przez kobietę... Nie mówię tego w sensie wyrzutu do ciebie. Boże broń — dorzucił żywo i westchnął: Rzeczy są jak są. I trzeba je tak brać.

— Czy to znaczy, że ją mam pogodzić się z tem, iż ty sprowadzasz sobie tutaj kochanicę?— wyrzuciła i błyskawica wściekłości sinej przeleciała po pięknych jej rysach.

A Janusz, dobywając z kieszeni fajeczkę, odrzekł:

— Nie sprowadzam... Było to jabłko, które samo spadło mi z drzewa.

— Nie jestem wcale tego ciekawa!!

— A ja myślałem, że jesteś — bąknął z głupia frant Janusz, którego to „jabłko“ wprowadziło w doskonały humor.

— Nie wstydzisz się w swym domu!... Wogóle cynizm swój poczynasz nosić niby kwiatek w butonierce!

Janusz rozśmiał się w głos.

— Wychowałaś mnie w tem przekonaniu, że jestem naczyniem wszystkich wad, ułomności, słabości. Mnie się zdaje, że wogóle niema wcale tylu wad i ułomności ile ja ich posiadam — śmiał się — Więc cynizm, jaki obecnie mi dodajesz, nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Co bądź o mnie zaopiniujesz ujemnego odbije się od mej skóry, stwardniałej od twych uderzeń, może obudzi takie echo: „Tiens, je n‘en savais rien jusqu‘a présent“... Jestem tedy cynik... I cóż dalej?

— Czy nie mógłbyś rozmawiać ze mną przez chwilę poważnie?

— Owszem, chociaż — o poważnych rzeczach nie powinno się mówić poważnie. Przez to stają się jeszcze nieznośniejsze.

— Oszczędź mi dzisiaj swych konceptów. Gdybyś miał odrobinę delikatności uczuć...

Nie mogąc okiełznać swego dobrego humoru, Janusz zaśmiał się nad tem, że, ot znów odkryto w nim inny grzech. Ale spokorniał.

— Przepraszam cię. O cóż chodzi?

— Ja nie pozwolę na to, abyś z domu, który jest także moim domem, robił sobie miejsce schadzek!

— Wypadek... Pozwól, że powiem kilka słów, nie tyle może poważnych ile Szczerych i w sedno rzeczy zmierzających... Moja Otylio, gdybyś znała mężczyzn, dowiedziałabyś się dziwnej rzeczy, a mianowicie, że wcale nie każdemu z nich i wcale nie zawsze jest miło zdradzać żonę. Co jednak mam robić, jeżeli ty stale prosisz się, aby cię zdradzać?...

— Bo nie jestem kokotą, jakiej ci jedynie potrzeba!

— Nie. Potrzeba mi jedynie kobiety, któraby mnie kochała trochę a rzetelnie albo chociaż chwilami wierzyła, że mnie kocha, albo — jeszcze mniej — nieźle udawała, że mnie kocha. Dość jednak o tern. Miłość to dziedzina, do jakiej nie poniżyłaś, się, w której nie odbywałaś studiów. Jądro sprawy tkwi w tem, że pożycie nasze djabła warte. A inne nigdy nię będzie. To beznadziejne. A zatem powinniśmy się rozejść...

Przerażenie odmalowało się na twarzy Otylji. A on ciągnął:

— Łatwo wleźć w małżeństwo, ale wybrnąć z matni...!

Musimy jednak znaleźć drogę wyjścia. Musimy. Ja w tym domu duszę się, kurczę, wiję. Tu niema powietrza, atmosfery w jakiej mogę jedynie istnieć. Już dalej nie zdołam pchać ciężkiej taczki małżeństwa, nie zdołam. Namyśl się, zastanów jak urządzić to rozstanie!

Otylja nie spodziewała się takiego obrotu rozmowy. Była przybita odkryciem, że ten człowiek chciał i mógł chcieć porzucić — ją. Barbarzyńca! A jakie zrobiłaby wrażenie jej separacja?! Cała rodzina jej, wszyscy uznaliby to za skandal, w którym — osądzonoby ostatecznie — i ona nie jest bez winy. W rezultacie ciążyłaby na niej skaza. „Roz-wód-ka!!“

— Więc ty chciałbyś...— wyszeptała czując, że byłoby przykrą dla niej rzeczą wyzbyć się mężczyzny. Powstała zaświeciła mu w oczy swą piękną postawą i westchnęła jakby niewinnie cierpiąca męczennica:

— Kochałam cię...

— Nigdy, Otylio, nigdy!

— A ty?! — spojrzała w jego oczy.

— Ją?... Może nie kochałem cię tak bardzo, lecz bardzo, z całego serca, z całej duszy pragnąłem kochać cię ogromnie. A kto tak bardzo pragnie kochać kogoś, ten już mocno kocha... Nie udało się. Fiasco. Teraz przeto trzeba przeprowadzić likwidację, skończyć, pożegnać się...

— A dzieci?...

— Skończyć to trzeba! Zastanów się, rozważ!

Wyszedł.

________

Jego dwie żony

Подняться наверх