Читать книгу Dom z dwiema wieżami - Maciej Zaremba Bielawski - Страница 2
1
Legendy
ОглавлениеEDEK WYPALA papierosa do połowy i daje mu zgasnąć. Potem małymi nożyczkami, które nosi w kieszeni, odcina spaloną końcówkę i niedopałek wsuwa do blaszanego pudełka. Edek we wszystkim jest oszczędny. Pachnie zastałym dymem z papierosów i starą skórą. Edek porusza się ostrożnie. Tak jakby tkwiła w nim napięta sprężyna, gotowa wyrwać się z gniazda, rozedrzeć mu pierś, gdy tylko zrobi jakiś szybki ruch. Jest bardzo chudy i nosi za duże ubrania. Mówi się o nim wujek Edek.
To Edek odprowadza mnie do szkoły. Idziemy długą ulicą wzdłuż parku, on trzyma mnie za rękę. Właściwie to nie szkoła, tylko stół w mieszkaniu pani Rozmuskiej, gdzie czwórka sześciolatków uczy się alfabetu. Lubię Edka, bo nie jest zamieszany w moje wychowanie. Edkowi nie trzeba niczym imponować. Można tylko słuchać, jak opowiada – o mamutach, o Napoleonie, o Atlantydzie lub czymś innym, o czym gdzieś przeczytał. Edek nie mówi nigdy, co sam myśli, mówi tylko jak jest. Lubię Edka, bo nikt inny go nie lubi. Mama jest wciąż na niego zła, tata mówi do niego „panie Edku”, tym samym tonem, jakim zwraca się do dozorcy.
Edek przychodzi rano i znika wieczorem. Gdy nie odbiera mnie od pani Rozmuskiej, wystaje w kolejkach.
To, że ma jedno oko nieruchome, nie jest niczym dziwnym. Pełno ich wszędzie, ludzi z pustymi rękawami marynarek, tylko z połową twarzy, bez nosa lub szczęki. Ci bez nóg siedzą przytwierdzeni do klozetowych desek na kółkach. Gdy posuwają się do przodu, odpychając drewnianymi klockami, wyglądają, jakby wiosłowali. Niewidomych są trzy rodzaje. Dwa czarne kwadraty na opasce oznaczają, że widzą wszystko jako cienie. Pewna stara kobieta z sąsiedztwa wygląda tak, jakby napięta struna fortepianowa wgniotła jej oko, policzek i wargi. To nie jest blizna, tylko bardzo ostra bruzda. Tak niezwykła, że łamię zakaz wypytywania o kalectwa. „Od szabli”, szepcze tata, „chyba od kozackiej”. Jemu samemu brak kawałka czaszki. Nie widać tego, lecz gdy dotknie się jego skroni, jest tam całkiem miękka.
Mogły pochodzić z tej samej huty w Hessen, a może nawet być odlane tego samego dnia, te dwa odłamki, które w odstępie czterech dni, 13 i 17 września 1939 roku, chybiając celu, niemal otarły się o dwa mózgi. To dziwna myśl, że długi łańcuch zdarzeń, prowadzący do moich narodzin, zostałby zerwany, gdyby pewien niemiecki robotnik spartaczył zapalnik. Gdyby Oskar nie został ranny i wzięty do niewoli, nie przeżyłby najpewniej wojny. A gdyby mimo wszystko przeżył, w jego szpitalu nie zjawiłaby się młoda kobieta szukająca pomocy dla swojego brata.
Ile się dowiedział? Ona przyjeżdża w sukience z pokrzywy, z pożyczoną walizką z tektury. Podróż trwa dobę. Świeczki w przedziale wysysają cały tlen, więc gdy wysiada rano, jest oszołomiona. Ponieważ idzie od stacji, musi najpierw przejść przez sklepioną bramę, ostatnią resztkę szpitalnego muru, zburzonego na polecenie człowieka, którego za chwilę spotka. Myślę, że na sekundę się tam zatrzymuje. Przed nią biegnie aleja wysadzana starymi lipami. Jest maj. Pierwsza wiosna po wojnie.
Aby dojść do budynku dyrekcji, musi skręcić w lewo i minąć Drzewo, które będzie moim. Prowadzą ją do jakiejś salki i proszą, aby zaczekała. Ogląda półki z książkami i popiersia przedstawiające, jak przypuszcza, ojców psychiatrii. Po chwili drzwi się otwierają i ukazuje się wysoki mężczyzna w lekarskim kitlu.
Lubię tę scenę. Mężczyzna przystaje w drzwiach. Rozumiem go. Ona zmieszana otwiera torebkę, udaje, że szuka puderniczki. Dopiero wtedy on podchodzi, przedstawia się, zaprasza ją do swego gabinetu. Gabinet duży, umeblowany po spartańsku, bez firanek, ona aż dziwi się, że jej się tu podoba. Myślę, że wieje lekki wiatr, słoneczne światło gra w koronie mego drzewa.
Czy przyszła w swojej własnej sprawie? Nie, chodzi o brata.
Ona siedzi w głębokim fotelu, on za czarnym biurkiem. Jest zdenerwowana. Właściwie nie wolno szukać opieki zdrowotnej poza własnym województwem. Ale słyszała, że ten szpital jest najlepszy. Mówi o swoim bracie. Jego lękach i wybuchach agresji. On zapisuje, zadaje pytania. A jak się czuje ona sama? Zdaje się bardzo smutna?
Ona udaje, że nie słyszała pytania. Opowiada, jak brata zasypało po wybuchu bomby. Kiedy on pyta, jak przeżyła wojnę, ogarnia ją strach. Mówi, że chce tylko pomocy dla brata. On nie naciska. Ona dalej mówi o bracie, ale głos jej się łamie, usiłuje oddychać głęboko, lecz to nie pomaga. Tryska z niej strumień słów i po raz pierwszy od pięciu lat wymawia swoje prawdziwe imię.
On nic nie mówi, wstaje, obchodzi fotel i kładzie dłonie na jej głowie. Teraz ona nie może go widzieć. I tylko mówi, woła, skamle jak ranne zwierzę.
Kiedy się budzi, na dworze jest już ciemno. Jest w gabinecie sama, skulona w tym samym fotelu. Na stoliku-wózku stoi taca z posiłkiem i wazon z kwiatami.
Czterdzieści lat później, gdy jego już nie ma, ona pisze list miłosny do nieba. Dlaczego pozwoliłeś mi zapomnieć, kim jestem? Kiedy to czytam, uświadamiam sobie, że ten majowy dzień w 1946 roku, to musiał być pierwszy i ostatni raz, gdy ona opowiadała. Przez dwie godziny, może trzy, a potem już nigdy więcej. Czy dlatego, że naprawdę chciała zapomnieć? Dlaczego mnie nie pytałeś – czytam w tym liście między wierszami – i to ja muszę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ cały jestem z tego milczenia.
Gdy imploduje ono dwadzieścia lat później, na wszystko jest już za późno. On nie rozumie jej rozpaczy. Przeraża go jej desperacja. Ona czuje się opuszczona.
Chcę go bronić. Przecież nie myślał starzeć się przy niej. Dałaby mu dziesięć lat, a potem by ją uwolnił – jeśli Tanatos nie okazałby się szybszy. Miałby wtedy lat siedemdziesiąt, a ona czterdzieści. Był bez pamięci zakochany, bez dwóch zdań. Lecz zdawał sobie sprawę z tego, co natura z nimi zrobi. To znaczy: jego natura. Nie czekałby, aż ona zacznie go żałować albo zdradzać, umiałby w porę odejść. Myślę, że dał jej dyskretnie odczuć, że jego roszczenia wobec niej są czasowo ograniczone. Mniej dyskretne, chociaż logiczne, było to, że nie chciał mieć dzieci. Miał już dwoje, w jej wieku.
Co mam powiedzieć? Rozumiem cię, tato. Chcesz ją mieć tylko dla siebie przez ten czas, który ci został. Tonem lekarza informujesz, jak ciąża zmienia kobiece kształty. Mówisz, że nie poradzi sobie ze studiami medycznymi, jednocześnie wychowując dziecko. Nie chcesz sprowadzać na świat dzieci, które stracą ojca najpóźniej jako nastolatki. Wtedy ona wyjeżdża.
A potem? Tęsknisz za jej śmiechem, sposobem, w jaki przechyla głowę, wydmuchując dym, za jej bystrością, głodem życia, jej oczami… Ale najbardziej… czy mylę się, zgadując, że pociąga cię ryzyko? Jest coś żywiołowego w tej kobiecie, która przed chwilą wyszła z piekła, o połowę młodszej od ciebie, ale o wiele bardziej doświadczonej, która należy do źle widzianego sortu ludzi, która powinna była już po stokroć umrzeć, a która żąda od ciebie wszystkiego, a jak nie, to cześć.
Myślę, że zanim wyjechała, doszło do scysji między wami. I wtedy zobaczyłeś tę przemianę, wybuch straszliwej energii.
Wysyłasz listy, nie dostajesz odpowiedzi. Wtedy jedziesz do niej. To ile ma ich być, tych dzieci, które ona koniecznie chce mieć. „Pięcioro”, odpowiada ona, śmieje się i przechyla głowę jak zalotna pensjonarka. To z ciebie się tak śmieje, słynnego doktora. Nie sądzę, aby jakaś kobieta śmiała się tak przedtem. Nie w taki sposób.
Z niepojętych przyczyn wyrażenie „dziecko miłości” jest zarezerwowane dla owoców działań spontanicznych. Uważam, że lepiej pasuje do dzieci spłodzonych niechętnie, w akcie ofiary na rzecz miłości. Urodziłem się w marcu 1951 roku.
Teraz wiem o nich więcej, niż oni wiedzieli o sobie nawzajem. Tę historię opowiadam dla nich. „Kto mnie usprawiedliwi”, pytał Oskar w swoim ostatnim liście. „Powiedz, że postąpiłam słusznie”, prosiły oczy mamy w ciągu jej ostatnich lat.
PISZĘ PO SZWEDZKU. Gdybym w wieku lat siedemnastu nie był tak zadufany w sobie, pisałbym po norwesku. Lub nie pisałbym wcale. Stałbym się kimś innym.
Piszę po szwedzku, ponieważ wiosną 1969 roku zdaje mi się, że Henryk Ibsen jest szwedzkim pisarzem. Gdyby był przy tym tata, utarłby mi nosa. On sporo wie o Ibsenie. Ale mama nie. W jej głowie nie ma miejsca na nieprzydatną wiedzę. Mama jest psychiatrą, ale ja już uważam, że jestem bardziej oczytany. Mówię więc: „na przykład Ibsen”.
I to rozstrzyga sprawę. Nazajutrz ubiegamy się o azyl w Szwecji: ja, mama, babcia i moi młodsi bracia.
Właściwie chcemy się dostać do Francji. Ale chodzą słuchy, że na odpowiedź każą długo czekać, a czas nagli. Już z nas zrobiono bezpaństwowców i musimy wyjechać z kraju przed upływem sześćdziesięciu dni. Gdy mama proponuje Amerykę, mówię nie: „Ameryka jest wulgarna”. Forsuję Szwecję, gdzie można sobie dobrze żyć ze ścinania tulipanów. A mama, która nie wie nawet takich rzeczy, kontruje Szwajcarią, bo tam przynajmniej mówią po francusku. Nie trafia mi do przekonania. Nie słyszałem o żadnym szwajcarskim pisarzu, to najwyraźniej jakiś marny kraj. No tak, rzuca mama z przekąsem, za to szwedzkich znasz całą masę. I tak, z powodu mego „na przykład Henryk Ibsen”, decydujemy się na Szwecję.
Nie chcę wierzyć, że wszystko to było wyłącznie dziełem przypadku. Ale jeżeli były to istotnie zbiegi okoliczności – to podszyte głębszym sensem. Jak siedemnastolatek w Polsce, wielbiącej USA, wpada na koncept, że dobry smak wymaga, aby ubiegać się o azyl w innym kraju?
Często mam poczucie, jakbym żył o wiele dłużej niż żyłem naprawdę. Jakbym urodził się półtora wieku temu, ale potem, na skutek jakiejś tajemniczej choroby, zapomniał większość z tego, co zdarzyło się przez pierwsze sto lat. Pamiętam jednak, jak tańczę z kobietami ostrzyżonymi na chłopczycę, w sukienkach o prostym kroju, sięgających ledwie za kolana, pamiętam ich ekstrawaganckie kapelusiki i papierosy w długich szklanych lufkach. To muszą być flamy mego ojca, trzydzieści lat przed moim urodzeniem.
Śni mi się, że upuszczam krew z jakiegoś mężczyzny. Półleży na pryczy, wysoki i krzepki, z ogoloną głową, jak więzień. Najpierw opróżniam jego lewą stronę. Potem zabieram się za prawą. On pojękuje, bo to boli. Niestety, mówię, to konieczne. Nie mówię jednak, że właściwie chodzi mi o jego pamięć, która płynie w żyłach. Kiedy już jestem gotów, została z niego tylko biała skóra, którą można rozwiesić na sznurze, a ja mam całą balię krwi. Po co mi ona?
Człowiek powinien wiedzieć, dlaczego robi tak, a nie inaczej. Skręca na prawo, wąską drogą, zamiast w lewo, podejmuje rzuconą rękawicę albo uznaje, że go to nie obchodzi. Człowiek ma przecież moralność?
Jedyne, na czym można polegać, to niesmak. Potrafię wprawić w zakłopotanie moje towarzystwo, wstając ni stąd, ni zowąd i wychodząc w trakcie przyjęcia. Wystarczy jakiś ton czy uśmiech. Potem nie umiem wytłumaczyć, co to było, tak jak nie umiałbym opisać jakiegoś zapachu. Przez pewien czas podejrzewałem nawet, że to faktycznie mógł być zapach. Jeżeli strach ma swoją woń, to może podłość też wydziela jakieś molekuły? Myślałem, że mój nos może zatrzymał się na tym etapie, kiedy człowiek potrafił jeszcze zwietrzyć zagrożenie. Aż kiedyś tej samej repulsji doznałem na dźwięk głosu. Dochodził z radia. Słyszałem go wcześniej. Zwiastował złe zamiary.
Co gorsza, prawie nigdy się nie mylę. Ów nieznajomy na przyjęciu w wydawnictwie, którego świątobliwy uśmiech alarmuje mój gadzi mózg, już wkrótce okazuje się Jagonem lub Tartuffem.
Obawiam się, że nie za wiele we mnie moralności. Po fakcie umiem znaleźć wyjaśnienie, czemu zrobiłem tak, a nie inaczej. Ale nie mogę z czystym sercem powiedzieć, że zrobiłem to świadomie, kiedy uczucie było pierwsze. „Judasz!”, ostrzega sieć neuronów, albo: „Scarpia!”. Pięknie byłoby mieć moralność – logiczną, gładką, konsekwentną. Ale tymczasem muszę wierzyć, że to legendy i zapachy, i wszystkie rzeczy i zdarzenia, które chciano przede mną ukryć, sterują moim tak i nie.
Wszystko w tej książce jest prawdziwe, ale w nic nie trzeba wierzyć.
JAK MAM GO NAZYWAĆ? Synowie mówili do niego tatusiu – po szwedzku brzmiałoby to „pappa”. Lecz nigdy o nim, nawet dzisiaj. Zawsze jest ojcem. Polszczyzna zarezerwowała pewne słowa dla relacji z dziećmi; „Ingmar Bergman nienawidził swego taty” brzmi komicznie. Nie chcę brzmieć śmiesznie, nawet po polsku. Lecz jak mam pisać ja, który nigdy nie myślałem o nim „tatuś”? Chociaż był tatą. Jednak najbardziej był Oskarem. W wieku dwudziestu lat czyta De Profundis Oskara Wilde’a. Kiedy ma lat dwadzieścia siedem, bałamuci rosyjskiego stupajkę, każąc mu wpisać do paszportu Oskar przed Stanisławem.
Na grupowych zdjęciach nie muszę szukać Oskara. Wystarczy omieść grupę wzrokiem, szukając tego, co odstaje. Jeżeli wszyscy są w marynarkach, on jest w lekarskim kitlu. Jeżeli wszyscy są w kitlach, on się odwraca w inną stronę. Albo ma nogę założoną na nogę, kiedy inni ściskają kolana. Nawet na zdjęciu z obozu jenieckiego udaje mu się umieścić prawą dłoń na klamrze pasa w sposób przyciągający wzrok, wyłamujący się z szeregu.
Oskar jest osobny. Wokół niego tworzy się wolna przestrzeń. Nie da się myśleć o nim jako części jakiejś grupy. On się nie integruje. Odstawałby nawet w czwórce bez sternika. Wątpię, czy umiałby wiosłować w takt. Przypuszczalnie sam pomysł zdawałby mu się podejrzany.
Jak mam nazywać ją, która nosiła trzy imiona i przynajmniej pięć nazwisk? Przychodzi na świat jako Lila, chowa się najpierw w Elżbiecie, potem w Elisabeth. Ale dla Oskara zawsze była Izą. To piękny dźwięk, chyba najchętniej była Izą. Ale ja muszę pisać Lila, to imię jej losu, i najwyraźniej też mojego.
Tak mogłaby się zacząć ta historia o nich dwojgu. Moi rodzice nie chcą być swoimi imionami. Ale kiedy to sobie uświadamiam, już jest za późno na pytania.
NA POCZĄTKU BYŁ STRACH. W środku dnia zapada mrok. Próbowano podobno pocieszać mnie empirycznie. Ktoś wyprowadza mnie z domu i pokazuje, że słońce ciągle jest na niebie, to tylko nasze okna zasłonięto płatem czarnej tkaniny. Moje pierwsze wspomnienie można więc datować na marzec 1953, śmierć Józefa Stalina.
Także w drugim wspomnieniu w pokoju jest ciemno, rozjaśnia go jedynie słaby odblask księżyca na tapecie. Ktoś leży w innym łóżku, ktoś, kogo nie znam. Może to mój przyrodni brat, który wkrótce ma umrzeć, a może ktoś z gości. Z jego gardła dobywa się straszliwy dźwięk, mokre rzężenie, czasem trzy razy z rzędu, potem przerwa, jakby przestał oddychać. Przy każdym dźwięku wydawanym przez mężczyznę z drugiej strony pokoju słychać pobrzękiwanie. To szklanka, która drży, wibruje, wędruje po półce za każdym oddechem. Leżę tam i czekam, aż spadnie.
Trzecie wspomnienie: za naszym oknem stoi drzewo. Jego pień rozszerza się ku ziemi jak kloszowa spódnica. Wyobrażam sobie, że jeśli wezmę dobry rozbieg, to wbiegnę szybko po pniu, aby od razu, z głową w dół, zbiec po pierwszej gałęzi tworzącej sklepienie. Tylko muszę nauczyć się szybciej biegać. Wiem, że drzewo na mnie zaczeka. Jest moim przyjacielem.
W centrum małego miasta Kościan mieści się wielki szpital, przemianowany przez mojego ojca na sanatorium. Mieszkamy w dużym dyrektorskim apartamencie, w budynku z dwiema wieżami. Pawilony z czerwonej cegły, które tata nazywa willami, noszą imiona pionierów psychiatrii: Philippe’a Pinela, który w XIX wieku usunął z domu wariatów kajdany i jako pierwszy opisał schizofrenię; Johna Conolly’ego, który próbował usunąć także kaftany bezpieczeństwa; neurologa Władimira Biechtieriewa i Hermanna Simona, który uważał, że sztuka pomaga w terapii. Tylko że o tym wszystkim jeszcze nie mam pojęcia. Do dzisiaj nie wiem, czy to dobrze dorastać w domu dla psychicznie chorych. Nie mam z czym porównać.
Pamiętam wielki park, drzewo i pelerynę. Uwielbiam ją, chociaż jest moim wrogiem. Ma deseń w drobną kratkę – śliska i szeleszcząca. Tkanina zmienia kolor w słońcu i robi się tak miękka, że spływa między palcami. Dotykam rzeczy i wącham je. Tak jakby moje ciało było gotowe urodzić się ślepe. Już nie pamiętam, czy mój miś był brunatny i czy miał oczy. Pamiętam za to trochę duszny zapach i chropowatość pod palcami. Moja peleryna pachnie ładnie, ale życzy mi źle.
Ze schodów da się zejść, lecz kiedy chcemy wejść z powrotem, ja i osoba, z którą byłem w parku, z góry przeczuwam, co mnie czeka. Przydeptuję pelerynę. W polszczyźnie nie ma na to słowa, lecz szwedzkie handlöst (dosłownie: „bez rąk”) świetnie oddaje, co się dzieje. Przez ułamek sekundy, gdy tracę równowagę, trzepię rękami o materiał, a stopa, którą wyrzucam do przodu, szarpie mój namiot jeszcze raz.
To wszystko. Odkrycie ruchu falowego i siły odśrodkowej, drzewo i peleryna. Rodziców w tych wspomnieniach nie ma. Jest mglisty obraz kobiety, która prowadza mnie po parku, ale to nie mama.
Do tego szpitalnego parku i do domu, w którym mieszkałem przez pięć pierwszych lat, dość wiele razy powracałem. Na próżno. Nie pojawia się żadna twarz, żadne uczucie czy zdarzenie. Nawet żaden zapach.
Ale są fotografie. Ja w objęciach mamy, ja na kolanach taty. Musiały zostać zrobione przy tej samej okazji. Mam może ze dwa lata, loczki, pulchne kształty, i jestem histerycznie radosny. Na innych zdjęciach jestem sam albo z obcymi ludźmi – i elegancko wystrojony. Wyglądam, jakbym pozował. Maciuś w fotelu czyta „Problemy”. Maciuś w parku – w ręku ma inne czasopismo. Spojrzenie w obiektyw. Świadome. Musiał to robić zawodowy fotograf.
Pierwsza rzecz, jaką pamiętam z mamą, to że próbuje się mnie pozbyć. Musi być rok 1956, mam pięć lat. Podchodzimy szeroką ulicą do niskiego budynku. Jak Izaak w drodze na górę Moria, nie przeczuwam, co mnie czeka. Wewnątrz jest długi korytarz. Po lewej stronie ciągnie się szereg okien oświetlających ścianę i to straszne, co tam wisi. Potem pamiętam tylko przerażenie. Nie przypominam sobie, żebym krzyczał, prawdopodobnie stężałem w bezruchu. Dziecko dwojga psychiatrów już rozumie, że katatonia działa lepiej niż spazmatyczne szlochy. Po paru minutach jesteśmy na ulicy. Dalszych prób umieszczenia mnie w przedszkolu poniechano. Do dziś nie rozumiem, dlaczego widok pięćdziesięciu worków na buty, powieszonych rzędem, przejął mnie taką grozą.
To było już po przenosinach do Poznania, kiedy miałem iść do szkoły, gdy zobaczyłem, jak rodzice bawią się ze swymi dziećmi. Wynika z tego, że w parku, który przez pięć pierwszych lat był moim światem, nie było innych dzieci.
Jasne, że nie, przecież to był szpital psychiatryczny. Nie przypominam sobie, aby to odkrycie sprawiło mi ból. Pomyślałem pewnie, że to jacyś dziwni dorośli, skoro tak się zniżają. Dziecko to było coś nieforemnego i nieobliczalnego, istota zła i samolubna. Dorośli słusznie unikali tych niegotowych ludzi.
Tak myślałem do chwili, kiedy ukończyłem siedem lat.
Ty mały idioto, mówi mama Adama. Adam się śmieje, a ja czuję ukłucie w sercu. Idziemy wzdłuż długiego muru, po drodze ze szkoły. Adam coś opowiada, jak zwykle z zapałem. „Ty mały idioto” – moja mama nigdy tak nie mówi. Zawsze mówi serio. Gdyby nazwała mnie idiotą, byłoby to w złości. A nigdy tak, wesoło, pobłażliwie i czule. Mam siedem lat i jestem niewierny. Kocham się w mamie Adama. Chcę ją całować, chcę, by czochrała moje włosy na wpół bezwiednie, jak robi z Adamem. A już najbardziej pragnę, by nazywała mnie idiotą. Albo czymkolwiek: robakiem, głąbem kapuścianym, wszystko jedno, byle właśnie tym tonem.
Mamy nie bawią moje wygłupy. Widać to po niewielkim skrzywieniu kącika jej ust. Zazdroszczę Adamowi tak, że to aż boli.
Jestem dzieckiem wytęsknionym. Mama potrafi, tknięta złym przeczuciem, przerwać podróż i wrócić pierwszym pociągiem do domu, aby dowiedzieć się od mojej opiekunki, że tego ranka o mało co nie utopiłem się w kałuży. Kiedy rozchodzą się pogłoski, że sklepowe mleko jest niepewne, mama kupuje na wsi krowę, która po przejściu odpowiednich badań wnosi swój udział do produkcji mojej kaszki. Bańki z mlekiem dostarcza nam podobno specjalnie opłacany woźnica. Jestem stanowczo dzieckiem hołubionym. A w podzięce marzę o tym, by zaadoptowała mnie mama Adama i nazywała idiotą.
Pięćdziesiąt lat później Adam jest równie namiętnym gawędziarzem, jak wtedy, gdy był ośmiolatkiem – światowej sławy specjalistą od starożytnego Rzymu, i duszą każdej wesołej kompanii. Jak od niechcenia pisze sześćsetstronicową historię Rzymu, z której dziś uczą się włoscy studenci. Ja zaś borykam się z każdym wyrażeniem, nie ufam językowi i zatruwam otoczenie swoją melancholią.
Chyba dopiero w czwartej klasie, kiedy przeprowadziliśmy się do dzielnicy robotniczej, dotarło do mnie, że nie tylko Adam ma taką mamę. Świat zdawał się roić od mam. Wołały swoje pociechy przez okna, odbierały je po szkole, przekomarzały się z nimi i targały je za włosy na ulicy. Pachniały kapustą i potem, i wodą kolońską, chodziły z siatkami na zakupy. Przez małe okna mieszkań w suterynie można było widzieć, jak tam na dole robią obiad. Mama z siatkami nie chodziła. Siedziała za zamkniętymi drzwiami i nie wolno było jej przeszkadzać. „Uwaga, Yeti!”, ostrzegał napis na drzwiach. Dużo mówiło się w owym czasie o człowieku śniegu, Yetim, ponieważ Hillary rzekomo widział małpoluda w trakcie podejścia na Everest. Gdy wiele lat później opowiedziałem o tej tabliczce terapeucie, parsknął śmiechem. Chyba nie zapłaciłem za tę sesję.
Tak, zazdrościłem chłopcom targanym przez mamy za włosy i wyzywanym od idiotów. Nieco później, gdy zrozumiałem, że to też się zdarza, zazdrościłem tym, którzy w czasie ferii wyjeżdżali gdzieś razem z rodzicami. Chociaż nie wpadło mi nigdy do głowy, by oczekiwać czegoś takiego dla siebie. Nie przypominam sobie nawet skrytych marzeń o takiej intymności. Przypuszczalnie sam pomysł napawał mnie lękiem. Jeden jedyny raz wybraliśmy się w podróż razem, tylko ona i ja. Ona – spięta i zirytowana, jak zwykle bywa z kimś, kogo się nie zna. Nazywało się to, że chce mi pokazać piękny Kraków i kopalnię soli w Wieliczce. Ale to były zasłony dymne. Celem podróży był Oświęcim.
Kiedy przychodzi sobotni wieczór, babcia zdaje relację z tego, jak my, jej wnuki, sprawowaliśmy się w ciągu tygodnia. Potem ten, który był najgrzeczniejszy, prowadzi marsz – trzy okrążenia wokół stołu. Nagroda zwycięzcy to przywilej noszenia czapki taty podczas tej parady.
Ten zaszczyt liczy się podwójnie, ponieważ czapka jest zakazana: to rogatywka, nad daszkiem ma orła w koronie. Polscy żołnierze mają teraz czapki bez rogów, orły bez korony. Czapki okrągłe jak patelnie, choć nie tak wielkie jak sowieckie.
Bordowy aksamitny otok znaczy, że tata jest lekarzem. Srebrny galon na daszku, że jest oficerem. Trzy gwiazdki, że ma stopień kapitana. Nad daszkiem biegnie pasek, który można odpiąć i założyć sobie pod brodę. Wygląda to dziwnie. Ale robi się tak tylko wtedy, kiedy się pełni uroczystą wartę.
Zbyt często tak się składa, że to najmłodszy brat prowadzi rundę honorową. Ma na imię Jarema, na pamiątkę słynnego rezuna, pogromcy chłopskiego powstania. On jest babcinym oczkiem w głowie i wzorem dziecięcych cnót. Jarema nie za wiele może widzieć w rogatywce opadającej mu na oczy, ale zawczasu musiał odmierzyć kroki, bo stół okrąża tam, gdzie trzeba.
Ile mam lat, kiedy odkrywam, że czapka nie jest prawdziwa?
Jest taka czysta, na daszku nie ma ani zadrapania. Nie ma jej na wojennych zdjęciach taty, gdzie albo jest z gołą głową, albo w furażerce. Jego kapelusze zawsze pod denkiem mają wszyty firmowy znak kapelusznika. Jedwabne metki wyszywane srebrną nitką. Podnieca mnie ich dotykanie. Lecz w oficerskiej rogatywce nie ma nic. Fachowiec, który dał się namówić na ten zakazany wzór, wolał nie podpisywać swojego występku.
Rogatywką nie wolno się bawić, ona jest trochę święta. Piętnaście lat później, kiedy pozostał mu tylko rok życia, każe się sfotografować i wysyła zdjęcie swoim synom w Szwecji. W tej czapce, z dwoma palcami przy daszku. Ostatni salut.
Gdy zdarzy mi się popełnić jakieś głupstwo, mama się złości i wyzywa mnie od nicponiów. Natomiast Oskar mówi tylko, że Maćko nigdy by tak nie postąpił – a to bardziej boli. Na imię mam Maciej na cześć owego Maćka – tego, co w lipcu 1410, odziany w stal i pióropusze, pokonał armię krzyżacką w bitwie pod Grunwaldem. Wszyscy wiedzą, że Maćko jest straszliwy w boju, lecz poza tym – do rany przyłóż. To postać z powieści pana Sienkiewicza. Ale Oskar wyjmuje grubą księgę o kruchych stronicach i tam, w spisie polskich rodów rycerskich, czyta nam o trzech braciach Bielawskich herbu Zaremba, którzy brali udział w tej bitwie i w podzięce za zwycięstwo erygowali kościół.
Nasz herb jest wspaniały. Czarny lew z wyciągniętym językiem i rozcapierzonymi pazurami staje dęba nad zamkowym murem. Nad nim rycerski hełm w koronie, zwieńczony takim samym lwem. Na srebrnym pucharku, który jest moim podarunkiem chrzestnym, ten mur zamkowy jest z korala. Czasami wolno mi zapieczętować list taty. Oskar ściąga swój sygnet z wyrytym herbem, a ja mogę chuchnąć na niego i wcisnąć złoto w grudkę czerwonej lawy. Wdychać woń stopionego laku to czuć się wybrańcem.
Tata nie mówi nigdy, że ci z herbem są lepsi od innych, tylko że nam nie wolno go pokalać. Trzeba być wielkodusznym wobec słabych i hardym wobec możnych, walczyć z otwartą przyłbicą, dotrzymywać słowa i szanować damy. Noblesse oblige, potrafi westchnąć tata, kiedy w tramwaju ustępuje miejsca dużo młodszej kobiecie. Noblesse oblige, słyszę, kiedy wygląda na to, że chcę pozwolić babci wynieść kubeł ze śmieciami.
Lecz w książkach ci herbowi są cenieni wyżej. Nawet ten najuboższy jest zawsze więcej wart od jakiegoś bogatego kramarza. Kupiec mówi „wasza wielmożność pozwoli”, ściąga czapkę i kłania się do samej ziemi. To wielki zaszczyt dla niego, móc udzielić gościny jego łaskawości. Kupcowi oczywiście wstyd, że sprzedaje drogo to, co kupił tanio, jak jakiś Żyd. Herbowi nigdy tak nie robią, dla nich liczy się tylko honor; grosze niech ściubią ludzie małego ducha. Jedynie u Balzaca ci herbowi żenią się czasem dla pieniędzy, ale to przecież Francja.
W polskich książkach herbowi nie zawsze są dobrzy. Książę, na cześć którego Jarema dostał swoje imię, nabija ludzi na pal, ale wyłącznie za najgorsze wykroczenia. Bywają gwałtowni, porywczy i okrutni, ale prawie żaden z nich nie jest podły. Chyba że nosi imię Zygfryd albo Ulrich i szwargocze po niemiecku.
Herb pomaga. O ile ciężko jest bez przerwy – z racji pochodzenia – musieć zmywać naczynia i usługiwać mamie, o tyle kompensuje to z nawiązką znudzona mina, jaką przybieram, gdy kolega z klasy chwali się, że mają auto. Samochód może kupić sobie każdy. Lecz tego, co ja mam, nie można dostać za pieniądze. Nie mówię tego, bo herbowi nigdy się nie przechwalają, nawet samochodami.
Nie muszą. Każdy wie, że to herbowi stoczyli wszystkie wojny i napisali wszystkie książki. „Autor urodził się w 1505 roku, w zamożnej rodzinie szlacheckiej”, można przeczytać o tych dawnych, a o tych nowych, że „autor urodził się w roku 1897, w zubożałej rodzinie szlacheckiej”. W szkolnych podręcznikach piszą, że wszyscy ludzie rodzą się równi, ale każdy słyszy, że „rycerski” brzmi lepiej niż „chamski”. Wieśniacy są okrutni, głupi i zapici, i ledwie umieją się wysławiać, tak wynika z najpopularniejszych szlagierów. Mieszkamy w „rzeczypospolitej ludowej”, w której „wieśniak” jest wyzwiskiem.
W domu nie mówi się nigdy o pieniądzach. Nie przy dzieciach. Pięćdziesiąt lat później, w archiwum, ściska mnie za gardło. Kiedy zaczynam szkołę i mogę porównać, nie zdaje mi się, byśmy byli biedniejsi od innych. Mieszkamy wśród pięknych orzechowych mebli, Księstwo Warszawskie, polski rodzaj empire’u, choć nie tak wystawny. Na zdjęciach z tych lat pięciolatek ubrany jest w niebieski aksamit i białe getry, mama nosi futro. Ale jesteśmy już bez grosza. Doktor Oskar Bielawski, były dyrektor szpitala, zalega z opłatą rachunków w wysokości dwóch rocznych pensji, komornik już wycenił jego biurko i obrazy. Widzę, że dostał z łaski etat w jakiejś przychodni, ale teraz rozważa się zakaz prowadzenia prywatnej praktyki. Oficjalnie dlatego, że w Polsce lat pięćdziesiątych jest za wielu lekarzy. Prawdziwy powód jest zapisany niewprawnym charakterem pisma na marginesie tej decyzji: „Negatywnie nastawiony do nowego ustroju”.
Mama musi wiedzieć, że jej mąż, który kupuje jej naszyjniki z pereł, jednocześnie pożycza na jedzenie. Myślę, że ona protestuje, ale nie za bardzo. Ona także wie, że noblesse oblige.
Chyba już jestem nastolatkiem, gdy się dowiaduję, dlaczego musieliśmy opuścić jasne mieszkanie w przyszpitalnym parku i przeprowadzić się do ponurego budynku w Poznaniu, gdzie na schodach czuć uryną, a przy drzwiach są trzy dzwonki, jeden dla każdej rodziny. Ale dopiero czterdzieści lat później odkrywam w archiwum, że być może nie było to nieuniknione. Wiosną 1957 roku Oskar dostaje propozycję: Partia gotowa jest przymknąć oko na jego brak entuzjazmu dla osiągnięć psychiatrii radzieckiej. Może pozostać dyrektorem szpitala, który zbudował od podstaw. Pod warunkiem, że wyrzuci z pracy żonę.
POWINNI BYLI PRZEJŚĆ przez Oświęcim objęci. Ale idą każde osobno, jak dwoje obcych. Przed górą ściętych kobiecych włosów on płacze sam.
Przez całą tę podróż, kiedy matka ma pokazać synowi stary Kraków i kopalnię soli w Wieliczce, ściągam na siebie więcej krytycznych uwag niż zwykle. Kiedy coś powiem, to głupio lub nie w porę. Ale teraz zrobiło się gorzej. Już z rana, kiedy mamy iść na pociąg, ona zamyka się w sobie. Gdy przechodzimy pod napisem Arbeit macht frei, nie chcę być jej synem.
Mogliśmy przejść przez Oświęcim objęci i większość rzeczy potoczyłaby się inaczej. Gdybym nie był tak cholernie dobrze ułożony. Gdyby jakiś głos z góry powiedział: Zrób to! Krzyknij do niej, wśród hałd dziecięcych butów, okularów, prochów i popiołów, ponad głowami zaszokowanych szkolnych grup: „Dlaczego mi to robisz! Jestem tu, razem z tobą, w Oświęcimiu! Jestem twoim synem!”.
O, mamo… Zemdlałabyś, chlusnąłbym wodą z wiadra przeciwpożarowego, a kiedy doszłabyś do siebie, już byś się mnie więcej nie bała.
Dowiedziałbym się, dlaczego nie masz kuzynów i kuzynek, i że twoje prawdziwe imię to Lila. Kochałabyś mnie tak, jak kocha się wyzwoliciela.
Tak się nie dzieje. Jeszcze przez pięć lat udaje jej się ukryć przed dziećmi, że mają przeznaczenie. Jeszcze przez pięć lat on może w fantazjach ćwiczyć swoją rycerskość, traktując Żydów i Cyganów prawie jak równych sobie. A kiedy w 1968 roku nie dostaje się na studia, ona pozwala mu wierzyć, że najzwyczajniej nie zdał.
Po śmierci mamy robię porządek w jej papierach. Opróżniam ogniotrwałą szafę, napełniam dwa worki, wyjeżdżam na wieś i rozpalam ognisko. Teraz depresje, myśli natrętne i skryte fantazje to tylko biały dym roztapiający się we mgle nad cieśniną Blidösund. Zarząd Zdrowia i Opieki Społecznej chce przejmować kartoteki pacjentów po prywatnych gabinetach psychiatrycznych, ale mama zdecydowała, że swoich nie odda. „Spalić” jest też napisane na innych plikach papierów. Potem znajduję cienką teczkę bez wskazówek. A w środku samotny rysunek, właściwie tylko jedno słowo, lecz zapisane kanciastymi, poszarpanymi dramatycznie literami: ZGON. A pod spodem: „Chciałbym mieć po Nim pamiątkę”.
Niewiele mam tak wyraźnych wspomnień. Siedzimy wszyscy wokół stołu, ubrani na czarno, więcej nas niż zwykle. Mam osiem lat. Przez cały dzień usiłowałem coś poczuć. Na zdjęciach z pogrzebu stoję koło taty. Jest zima, śnieg, zwaliste ciało taty zapadnięte w sobie, monument rozpaczy. Moja twarz też wyraża ból. Szeroko rozwarte oczy, schylona głowa, zaciśnięte wargi. Przekonujące to, ale fałszywe. Mężczyzny, który leży w trumnie, prawie nie znałem. Nikt mi nie mówi, że to mój przyrodni brat. A teraz tata jest tak strasznie daleko. To moja wina, ponieważ nic nie czuję. Sporządzam ten rysunek po powrocie do domu i już w momencie, gdy go wręczam, dopada mnie wstyd. Wszyscy są bardzo wzruszeni. Tata mnie przytula. To okropne. Jeżeli można mówić o utracie niewinności, to stało się właśnie wtedy.
Wiele lat potem trafiam na zapisek taty z tego dnia. Znajduje pocieszenie w tym, że umiałem wyrazić swój żal takimi subtelnymi środkami. Czterdzieści lat minęło, czuję, jak się czerwienię. To nie był tylko ten jedyny raz.
„Cholera, pierwsi zdążyli!” Nie wolno mi przeklinać, ale wiem, że tym razem ujdzie mi na sucho. Mam rację, Oskar spogląda na mnie z uznaniem. Mamy teraz telewizor, który donosi, że Związek Radziecki wysłał w przestrzeń kosmiczną człowieka. Wiem, że to sprawi tacie przykrość. W ten kwietniowy dzień prawie cała Polska wzdycha z rezygnacją. Jeżeli jest nadzieja na wydostanie się z łap Rosji, to daje ją przewaga Amerykanów w kosmosie. Trzydzieści lat później ta nadzieja okaże się bardziej racjonalna, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Ale teraz jest rok 1961, bolszewicy zyskali przewagę. To język taty. Oskar nie mówi nigdy ruscy, bo to pogardliwe określenie. Rozróżnia między Rosjanami a bolszewikami. Studiował w Odessie, mówi po rosyjsku jak Rosjanin i kto wie, czy nie uważa Puszkina za większego poetę od Mickiewicza. W naszej skromnej płytotece nie ma polskiej muzyki, poza Chopinem i egzaltowaną panią Santor, za to jest kilka oper Czajkowskiego, Borodina i Musorgskiego. Tych parę razy, kiedy można usłyszeć, jak Oskar śpiewa, jest to aria więzienna z Kniazia Igora: „Ach, dajcie, dajcie mi swobodę, a piętno hańby zmyję własnąkrwią…”.
Owo „Cholera, pierwsi zdążyli!” to wyraziste i piekące wspomnienie. Słoneczne zajączki na firance, tata w drzwiach, jego zadowolone, koleżeńskie spojrzenie, moje szczęście utopione w żalu. Ja też chcę oczywiście, żeby Ameryka wygrała ten wyścig. Moja hańba w tym tylko, że tak mi zależy, żeby pokazać to tacie. Odgrywam przed nim scenę – i to działa.
Tata ma poczuć, że stoję po ich stronie. Skąd mi się to bierze?
O wiele później, kiedy już jest za późno na sekrety, mama opowiada, że rok przed moim urodzeniem moi rodzice i babcia zawarli pakt. Widzę ich troje z dłońmi na stole, słabe światło z boku, jak na obrazie Rembrandta. To zmowa milczenia: jeśli będą dzieci, mają być utrzymywane w niewiedzy o wszystkim, co mogłoby zakłócić ich duchową równowagę.
Dotrzymali umowy. Nie przypominam sobie żadnego zdania, które choćby napomykało o jakimś zagrożeniu. Trzej synowie dorastali w oku cyklonu, nieświadomi sił, które rozrywały ich rodzinę.
Bolesne jest przywoływanie obrazu ich wieczornych rozmów przy orzechowym stole. Ona z profilu, czarne włosy upięte w kok, między palcami papieros. On u szczytu stołu, plecami do radia, z brodą wspartą na dłoni. Nie pamiętam go siedzącego prosto, zawsze jest trochę w ukosie, przechylony w bok, żeby się zbliżyć. Mówią intensywnie, po cichu i milkną, gdy któreś z dzieci pojawia się w zasięgu głosu. Ale wyławiam uchem: minister, Warszawa, decyzja, Kościan, odwołanie, Kościan, nagonka, partia, donos… a do tego nazwiska: Jus, Dreszer, Gnat, Wareńczak, Bauer, Ławniczak. Nie pamiętam ze szkoły żadnego nauczyciela. Ale te nazwiska nie chcą ewakuować się z pamięci.
Nie umiem myśleć o nich, by nie dopadło mnie wspomnienie nocnych fantazmatów, w których zapędzam tych złoczyńców do ich szczurzych nor za pomocą mojego arsenału: długich dzid, miotaczy ognia i karabinów maszynowych. Lub tylko wizją szubienicy, którą kazałem wznieść przy miejskiej bramie. Nie chodzi o zemstę. Niszczę ich, zanim zdążą wyrządzić nam krzywdę.
Nie wiem, kim są, lecz wiem, że to wrogowie. Spadek ciśnienia w oku cyklonu wyczulił mnie na intonację.
PIERWSZY I PRZEDOSTATNI RAZ matka podnosi na mnie rękę. Raz w tygodniu jest pora kąpieli. Rano ktoś schodzi do piwnicy, przynosi wiadro węgla i rozpala pod kotłem w łazience. Węgiel jest drogi, zatem każda kąpiel musi starczyć dla paru osób. Jestem najstarszy z braci, więc mam prawo kąpać się w czystej wodzie. Stoję w wannie, szoruje mnie mydłem młoda niania. Która nagle wybucha śmiechem i woła: „Pani doktor, pani przyjdzie, pani musi to zobaczyć!”. I pani doktor przychodzi, poirytowana, że musi oderwać się od książki, podręcznika psychiatrii dziecięcej, jak sądzę. „Pani patrzy”, chichocze dziewczyna. Jej szybkie dotknięcia sprawiły, że małe prącie celuje prosto w sufit. Ono czasem tak robi, całkiem bez powodu. Nagle siarczysty klaps ląduje mi na pupie. Następnie pani doktor wymaszerowuje i nie wiem już, jak ci dwoje w łazience pokrywają swój wstyd.
Ach, droga nianiu, której imienia nie pamiętam, moja pierwsza damo. Dziękuję ci za twój śmiech. Lecz pomyśl, co by było, gdybyś podążyła za instynktem, szepczącym ci, że miejskie panie są trochę szurnięte. Gdybyś powiedziała „widzę, że mnie lubisz” i dała mi całusa. Otrzymałbym wskazówkę i świat stałby się trochę bardziej zrozumiały.
Cała klasa śmieje się z idioty, który nie wie, co Ala ma w bułce. Ser, ty głupolu! To ja jestem tym idiotą. Nie wiem nawet, kto to jest Ala. Nie mam pojęcia, o co nauczyciel pyta. Kim jest Janek i jaki ma problem z łyżwami? Dlaczego wszyscy inni wiedzą, a ja nie? Na mojej pierwszej szkolnej przerwie stoję na dziedzińcu sam.
Nie pamiętam, jak długo to trwało. Może kilka godzin, a może cały dzień. Ale panika pozostawiła ślad. Zawsze tak będzie. Coś ze mną nie tak, wszyscy to widzą, poza mną.
Już nie pamiętam, kto mnie oświecił. Nauczyciel? Czy wpadłem na to sam? Gdyby to był film, zrobiono by to w trzech ujęciach. Klasa w planie ogólnym: „A teraz”, mówi nauczyciel, „napiszecie na waszych zeszytach nazwę naszej klasy”. Najazd kamery przez ramię Maciusia. Zanurza pióro w kałamarzu i gryzmoli na okładce: „Klasa 1D”.Kamera zdąża za ruchem jego głowy, kiedy chłopiec zapuszcza żurawia do sąsiada. Widzimy, jak podnosi się bibuła, a pod nią: „Klasa 2D”. Twarz chłopca en face: dezorientacja, zdumienie, potem gniew. I jeśli byłby to film niemy, tekst na czarnym tle: „Jak mogłaś, mamo!”.
Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali. Być prawie zawsze najmniejszym w klasie, to pozostawia pewne ślady. Ale kto ma prawo wymagać od ambitnej, zapracowanej kobiety, żeby brała pod uwagę takie rzeczy. A poza tym… Chłopaczek, który ciągle się napina, żeby zaimponować mamie trudnymi słowami, sam jest sobie winien. Może słusznie zrobiła, gdy pozwoliła mi przeskoczyć pierwszą klasę. Ale mogła chyba mi powiedzieć.
Szkoła to pruski gmach z czerwonej cegły, z gotyckimi oknami, piękną kamienną posadzką w korytarzach i starymi drzewami na dziedzińcu. Nie mam stamtąd więcej wspomnień, poza tym że chłopcy przyklejają sobie do butów okruchy lusterka, żeby móc zaglądać dziewczynkom pod sukienki. Kiedy mam iść do trzeciej klasy, przeprowadzamy się na Wildę.
MORZE… DO MORZA PODCHODZI SIĘ po raz pierwszy, brnąc w piasku tak drobnym, że stopa zapada się aż po kostkę. To wysokie piaszczyste wydmy nad Morzem Wschodnim (Östersjön) – które w istocie nazywa się Bałtyk, bo mój język ojczysty nie zna zachodnich mórz. Strome podejście, wzrok utkwiony w piasek, blade kępy traw, o które łatwo się skaleczyć, i nagle nieskończoność wody, wznosząca się ku niebu, zatrzymana w pół drogi do zenitu.
Rzucam się w dół i jestem już do pasa w wodzie, gdy czuję, jak ktoś chwyta mnie za ramię i słyszę zadyszany głos: „Stop! Tu nie wolno! Tylko kąpiel słoneczna!”.
Nieznana kobieta taszczy mnie na ląd. „Ale przecież jest słońce”, piszczy dzieciak, „pani patrzy, ani jednej chmurki!”. Wtedy ta zła kobieta i – jak się okazuje – pielęgniarka, wyjaśnia mi sens pojęcia „kąpiel słoneczna”. Dzieciom nie wolno się kąpać. Tak jest napisane w ich kartach zdrowia. Mają przecież reumatyzm.
Wiem, że nie jestem reumatykiem. Chcę wrzasnąć głośno, że zaszła pomyłka, że chcę natychmiast wypisać się z tej chorej grupy albo niech mi pozwolą się kąpać, nie wytrzymam miesiąca z zakazem wchodzenia do wody, niech zadzwonią do mamy, która zaświadczy, że jestem zdrów, jest przecież lekarzem!
Nie mówię nic. Realny socjalizm ma tę zaletę, że wyostrza bystrość. Wszyscy umieją czytać znaki, nawet dzieci. Kiedy wydarza się coś absurdalnego, nie mówi się „ależ to dziwne!”. O nie. Im bardziej rzecz wydaje się dziwaczna, tym większą pewność można mieć, że w tym szaleństwie tkwi metoda; że to logiczna konsekwencja praw rządzących naszym domem wariatów. Bo wytłumaczcie mi, proszę, jakim cudem ośmiolatek pojmuje, że skoro trafił na kolonie dla reumatyków, to może próbować przechytrzyć personel, ale nie wolno mu twierdzić, że jest zdrowy.
Czy mam mieć za złe mamie? Czy raczej poczuć dumę, że uznała mnie za tak bystrego? Dopiero kiedy jestem już dorosły, otrzymuję wyjaśnienie. Naszej rodziny nie stać na wyjazd na wakacje. A zatem rok w rok mama bierze zastępstwo jako lekarz sanatoryjny i przemyca ze sobą dzieci jako rekonwalescentów. Niestety nigdy nie udaje się obdarzyć całej trójki tą samą diagnozą. Ale z pomocą koleżanek można umieścić pozostałego w jakimś innym uzdrowisku. Gdy moi bracia mają polio, mnie przypada reumatyzm. Lub na odwrót. Teraz jestem jej wdzięczny, że nigdy nie mówiła nam zawczasu, jaka diagnoza obowiązuje tego lata.
To reumatyczne lato jest katorgą. Ale robię, czego się po mnie oczekuje, podobnie jak rok później, kiedy mam gruźlicę. Tłusta dieta, naświetlanie lampą kwarcową i dwugodzinne leżakowanie w każde popołudnie. Broń Boże żadnej fizycznej aktywności, poza kaszlem. Prawie nic z tego nie pamiętam, poza poczuciem zamknięcia. Za to wakacji z wadą serca nie oddałbym za żadne skarby świata.
Tego lata znów jestem sam. Nie. Nie tak. Nie ja. Przestań, woła dziesięciolatek, pozwól mi zostać tam, gdzie jestem.
TEGO LATA ZNOWU jest sam. Miejsca nie da się ustalić. Pagórkowato, las liściasty… południe Polski? Sanatorium leży ustronnie, długa droga przez pola i lasy.
Co sprawia, że wszyscy mali pacjenci, w tym także on, który ma serce w porządku, zaczynają adorować Danusię? Dlaczego właśnie ją, skoro jest tam dwadzieścia innych? Danusia jest wysoka jak na swoje dziesięć lat, ma niebieskie oczy, zadarty nos, krótkie jasne włosy. Jak paź. Leśny duszek. Krótko ostrzyżony anioł. Jest w tajemniczy sposób inna. Dwadzieścia lat później znajduję dla niej imię. To Tintomara1.
Do Tintomary nikt nie waży się nawet odezwać. Ale ona ma siostrę, starszą i zwyczajną. Siostra zostaje teraz marszałkiem dworu Tintomary. To przez nią idą podarki i listy. Żadne odpowiedzi nie nadchodzą, ale las szepcze, że ten, kto złoży coś w ofierze, może ma szansę. Chłopiec wykrada z kuchni litrową miarkę i napełnia ją jagodami, nie spróbowawszy przy tym ani jednej. Ma nadzieję, że magia zadziała. Na samym dnie, pod jagodami leży list. „Kocham cię. Maciej”.
Nie ma odpowiedzi. Stolik przy łóżku Tintomary pełen jest pewnie litrowych miarek – niektóre może nawet z poziomkami. Widział rywali, ich rozmarzone gęby, jak snują się po krzakach. Trzeba większej ofiary. Najtrudniej z rana zwlec się z łóżka. A gdyby wcale nie spał? Słyszy, jak pielęgniarki narzekają, że nic nie rośnie na rabatkach. „Sanatorium bez róż, kto to widział!” A gdyby zdobył różę?
Sali sypialnej nie może opuścić niezauważony. Jak w sowieckich hotelach – w każdym korytarzu czuwają etażne. Zaczyna już świtać, gdy broda cerberki opada na pierś. Ma dwie godziny do pobudki. Schodzi cichaczem i wymyka się z budynku. Idzie tak szybko, jak potrafi, a potem coś się dzieje. Stopa jeszcze nie dotknęła ziemi, a druga już jest w powietrzu. Dziwne, nie można chyba przebiec całej drogi do wsi? To kilka kilometrów.
Ale on już biegnie, swobodnie, jak nigdy przedtem, długimi krokami, lekko kołysząc się na boki. Oczekuje zmęczenia, które nie nadchodzi. Chabry i maki przepływają, jak kulisy na kółkach, on się wsłuchuje w swoje kroki i po raz pierwszy słyszy serce. Bije tak powoli, że wystarczy miejsca na dodatkowe uderzenie. Zaczynają mu sztywnieć ramiona, pozwala rękom kołysać się luźno, kiedy wydłuża krok, nie traci przez to tempa, biegnie wciąż bez wysiłku, teraz próbuje wyrzucać łokcie w tył, rytmiczne odbicia dają przyśpieszenie, jak rakieta, spostrzega, że pięty nie dotykają ziemi, co będzie, jeśli wyżej uniesie kolana… aha, wtedy robi się kłus… Płynie, nie myśli o niczym, trzy rytmy, które się splatają, kroki, oddech, puls serca, on panuje nad każdym, pola i łąki przelatują, a on nie chce, by to się skończyło. Tylko że dobiegł już do celu, gdzie ma ukraść różę.
W drodze powrotnej odkrywa, że kiedy biegnie się, trzymając w ręce różę, od której zależy wszystko, krok robi się kulejący. Bada teraz współgranie rąk i nóg, co będzie, jeśli się pozwoli wahadłom ramion zgubić takt, albo gdy się pobiegnie wyskokami, sprężyste odbicie z prawej, lewa zgięta zawisa w powietrzu, leci się bardziej wzwyż niż w przód, ale przedłuża moment nieważkości.
Jestem pewien, że ten godzinny bieg w letni poranek 1961 roku jest źródłem wszystkich moich snów, w których podrywam się do biegu, robię pierwszy krok i sam decyduję, kiedy druga stopa dotknie ziemi. Skakałem tym sposobem po sto metrów, wyłącznie dla radości szybowania. Były też ptasie sny, tej samej jakości. Poły mojego fraka są skrzydłami, nie poruszając nimi nawet, szybuję w dół i w górę między poznańskimi kominami.
Róża, no tak, oczywiście. Róża zostaje przekazana marszałkowi. Nazajutrz, przed popołudniowym leżakowaniem, chłopiec słyszy, że szuka go marszałek. Jestem!
„Zostałeś wybrany”.
Euforia i chaos. Podczas długiego współzawodnictwa pragnie tylko, by Tintomara go polubiła. Teraz spływa na niego łaska i czuje, że musi coś zrobić, ale co? Czy Tintomara wie? Chłopiec ma dziesięć lat i nie ma jeszcze pojęcia, skąd biorą się dzieci. Wie za to, co najbardziej chciałby zrobić.
Niewiele obrazów zachowało taką wyrazistość. Duży pokój, słońce wpada do środka z lewej strony. Na łóżku z białych prętów leży Tintomara, naga. Ręce wzdłuż tułowia, nienaturalna pozycja, prawie jak nieżywa. On też tam leży, w ubraniu, nieruchomy, jego ciało pod kątem prostym do jej ciała, twarz zatopiona w białej skórze pod jej pępkiem.
Niewymownie wstydzi się tego pragnienia. Coś musi być z nim nie w porządku, skoro żywi tak chore fantazje. Jest nikczemnikiem, który bruka jej anielskość obrzydliwymi myślami.
W somnambulicznym transie przemyka się ukradkiem, obok etażnej, na górę, do sal dziewczęcych i do jej łóżka. Ona leży na plecach, ręce wzdłuż tułowia. Oczy ma zamknięte, oddycha płytko. Tak blisko nie był nigdy. Widzi niebieskawą poświatę za jej powiekami, rzęsy lekko drgają. Skóra na szyi jest prawie przeźroczysta. On jest wybrańcem. Blisko. Siedzi na skraju jej łóżka i pragnie, by to trwało wiecznie.
Wtedy ona otwiera oczy. Najmniejsze drgnienie nie przebiega przez jej twarz, jakby przez cały czas czuwała. On się pochyla, całuje ją w policzek i wybiega.
Rano marszałek dworu przynosi orzeczenie. Jego uczynek był niewybaczalny. Niewybaczalny!
Przez resztę lata Tintomara nie spojrzy w jego stronę. On jest pariasem. Chce prosić o wybaczenie, ale nie ma odwagi. To, co się stało, potwierdza, że jest niegodny. Kiedy to lato z wadą serca już minęło, wertuje książkę telefoniczną Poznania w nadziei, że rozpozna jej nazwisko. Wydzwania pod setkę obcych numerów, gdzie nie zawsze traktują go życzliwie. Nie odnajduje jej, ale nie traci nadziei, że ją znów zobaczy. Być może miesiąc szukania w stogu pięćdziesięciu tysięcy nazwisk starczy za pokutę.
Ach, Tintomaro, moja ubóstwiona, wydro jedna, nieszczęście ty moje. Ty, która czarowałaś całą czeredę sercowców, pozwalając im wzdychać do ciebie, konkurować o twoje względy, tylko po to, by nas zawstydzić. Wiem, że to było nieświadome, słuchałaś tylko reguł twojej płci. Ja jednak marzę sobie, że jeszcze ich nie poznałaś i w odpowiedzi na moją wizytę zbierasz dla mnie garść jagód. A gdy w następną noc siadam na twoim łóżku, nie zważając na czujne etażne i sam Związek Radziecki, uśmiechasz się i głaszczesz mnie po policzku. Zostałbym uleczony i być może życie potoczyłoby się inaczej.
Tintomara to była recydywa. Jedną z niewielu bójek, jakie wszczął on sam, sprowokował łobuz, który twierdził, że Grażyna z klasy drugiej, przedmiot jego westchnień, czasem korzysta z toalety. Taką zniewagę mogła zmazać jedynie krew z nosa. Policzki Grażyny to brzoskwinie, jej wargi to śliwki, a włosy to kaskada gwiazd. Wolno mu nosić jej tornister ze szkoły aż pod sam jej dom. Idzie trzy kroki za nią i jest szczęśliwy. Aż któregoś dnia stawia tornister na chodniku, robi krok do przodu, przyciska usta do jej policzka i rzuca się do ucieczki. Potem już nie ma odwagi zbliżyć się do Grażyny.
W wakacje, gdy mam dziewięć lat, moje otarcia na kolanach nie nadążają się zagoić. Na gwizd lokomotywy zrywam się do biegu i najpóźniej w połowie żwirowej alejki potykam się o własne nogi i padam jak długi. Tę świeżo rozdrapaną ranę od porannego pociągu ktoś zaraz przemyje jodyną, piekącą i barwiącą kolana na liliowo. To nie parowóz podnieca mnie najbardziej, tylko zapach, który po sobie pozostawia: tłusty węglowy dym w promieniach słońca, smar i opary wibrującej stali. Tak pachnie tęsknota nie wiadomo za czym.
Wybrałem się tam parę lat temu, w nadziei, że odnajdę te zapachy. W ogrodzie willi, w której mieszkaliśmy, przy żwirowej alejce opitej moją krwią, w piasku między sosnami, stoi Santa Maria. Statek Kolumba. W skali 1:1, przytroczony do drzewa. Ponieważ nikt mi nie uwierzy, podaję tu adres: ulica Juliusza Słowackiego 1, 62-040 Puszczykowo, Polska.
Puszczykowo, to znaczy mniej więcej Sowistan. Sosnowy las, upał i piasek tak drobny, że toną w nim koła roweru. To nie sanatorium, tym razem jestem umieszczony w pensjonacie. Czy może jakimś gospodarstwie rolnym? Pamiętam koguta pędzącego przez podwórze. Nie ma głowy. Nina mieszka sama, na pięterku, ma może siedemnaście albo trzydzieści lat. Co wieczór padam na kolana i modlę się. Pamiętam tę modlitwę słowo w słowo, jedyny raz, kiedy modliłem się z prawdziwą pasją. Proszę Pana Boga, żeby Nina mnie pokochała.
Nina nie wychodzi z pokoju. Mówi się, że jest chora i musi brać zastrzyki. Jakiś mężczyzna z torbą lekarską schodzi po schodach. Nie mogę spać. Pragnę jej bronić i dałbym wszystko, żeby móc być tym doktorem. Do dzisiaj to wspomnienie wywołuje osobliwe dreszcze. A jednak Niny nie brukają żadne brudne myśli. Moje fantazje – Nina na brzuchu, rezygnacja w oczach, majtki ściągnięte do połowy, doktor podnosi strzykawkę, wyciska odrobinę płynu z igły, zanim skieruje ostrze w dół, w bezbronną krągłość – dotyczą wszak jedynie jej kuracji. Nina pozostaje przedmiotem czysto platońskiej adoracji, zgoda, w szpitalnym sztafażu.
Może nim pozostać, ponieważ w obejściu jest też dziewczynka w moim wieku, której imię zniknęło, bo nie powtarzało się w modlitwach, a która daje się przekonać do ściągnięcia majtek. Robi to pod warunkiem, że ja też się rozbiorę. Zgadzam się, chcąc nie chcąc, bo traktuję to żądanie jako karę. Ona robi coś, czego nie chce, a więc ja także muszę doznać tej przykrości. Nie wpada mi do głowy, rzecz dla mnie nie do pomyślenia, że ona mogłaby być równie zaciekawiona jak ja.
Pewnego ranka stoję z łobuzami z podwórka i gapimy się na konie. My, blok socjalistyczny, nadzieja świata, wysłaliśmy psa, by zdechł w kosmosie, ale węgiel, którym ogrzewamy domy, rozwozimy końmi. Nazywają się perszerony, wielkie zwierzęta z futrem wokół kopyt i mięśniami, które zdają się rozsadzać skórę. W ścianach domów są lejkowate otwory na poziomie chodnika. Kiedy woźnica zrzucił już węgiel na ulicę, jego pomocnicy szuflują go do piwnicy.
Gardzę woźnicami. To woźnica wyzwala we mnie jeden z pierwszych etycznych odruchów. Poznańska starówka, stroma uliczka brukowana kocimi łbami, wyładowany aż po brzegi węglem wóz, rozpaczliwy dźwięk podków ślizgających się po kamieniach, piana na ciele zwierzęcia, różowiejąca od uderzeń bata. Etyka daje znać o sobie w tym, że w myślach wyrywam bat z garści woźnicy i ćwiczę go po twarzy tak, aż zostają z niej tylko krwawe strzępy.
Węgiel zsypuje się do piwnicy, konie parskają, a jeden z nich szcza. Obnaża się ogromna sina pała. Dzielnicowe łobuzy zaczynają gardłować, lecz nie o koniach – o kobietach! Co oni wygadują? Udaję, że nadążam, lecz w duszy mam chaos. Czy to możliwe, że te wszystkie eleganckie panie, co pchają wózki po ulicach, przeżyły coś takiego? Moja mama? Czy ja też kiedyś… Na tę myśl przebiega mnie dziwny dreszcz. Nicponie nazywają to zabiegiem, jakby chodziło o medyczną operację. Z tego, co mówią, wynika, że kobiety tego nie lubią, trzeba je namawiać. Akurat w to wierzę. Kobiety stale wyglądają, jakby opędzały się od mężczyzn.
Tego dnia po raz pierwszy i ostatni zwracam się do mamy z intymnym pytaniem. Zadanie go prosto z mostu jest wykluczone. Rysuję prosty szkic, pięć kresek, nie więcej. Ona siedzi nad książką. „Mamusiu, chciałem o coś spytać”. „No?” „Czy tak się robi dzieci?” Rzuca okiem na kartkę. „Tak”. To wszystko. Specjalista od psychiatrii dziecięcej powraca do spraw naukowych.
„Coś ty zrobiła z chłopca?”, oburza się tata. Odpowiedź mamy jest krótka. „Mizdrzy się przed lustrem”. Przepadły moje długie loki.
Wiem, że jestem ładnym dzieckiem. Zdarza się, że mnie biorą za dziewczynkę. To mamę niepokoi. Jej głos nabiera specjalnego brzmienia, robi się nieco niższy – przeciąga samogłoski, kiedy mówi prawdziwy mężczyzna. Taki mam być, kiedy dorosnę.
Kilka lat później, gdy jej dorównuję wzrostem, jej najgorsze przeczucia wydają się sprawdzać. Akurat jestem w domu sam. Jej szpilki pasują jak ulał, podobnie sukienka. Przymierzam kilka naszyjników i odpowiednie kolczyki. Do tego boa z lisa i futrzana czapeczka, frywolnie na bakier. Nie potrzebuję makijażu, i tak wyglądam fantastycznie.
Musiałem pogrążyć się w lustrze, bo nie usłyszałem otwierania drzwi. Nagle ona tam stoi, blada jak śmierć. Widzi samą siebie. Potem rozpoznaje. Policzek jest tak gwałtowny, że zmiata mi klipsy.
To drugi i ostatni raz, kiedy podnosi na mnie rękę. Może potem jej wstyd. Ale dużo później reaguje tak samo gwałtownie, kiedy jej dorośli synowie, ojcowie dzieci, parodiują ciotowskie maniery. To nie homoseksualizm ją przeraża, tylko kobiecość u mężczyzny.
Pół życia później czytam o pewnym wojskowym w stopniu kapitana, ojcu i oddanym mężu, który wieczorami wymyka się do piwnicy, zakłada nylonowe pończochy, zamyka oczy i głaszcze swoje nogi. Kapitana, jak się okazuje, nie interesują mężczyźni. On tęskni za kobiecością.
Mama potrafi szaleć z niepokoju, że jej synom przytrafi się coś złego. Lecz nie ma sensu szukać u niej współczucia z powodu tymczasowych stanów, jak rozbite kolano czy wybite zęby. Dlatego nigdy się nie dowie, że migdałki ośmiolatka usunięto bez znieczulenia. Sanitariusz przytwierdza mnie pasami do fotela, chirurg wchodzi w fartuchu powalanym krwią i śluzem, „no, nie mazgaić mi się”, wpycha mi do gardła stalową pętlę, grzebie, a potem szarpie tak, że grudka mięsa trafia z pacnięciem w kafelki.
Pięć lat później nadchodzi mój dzień. Mama zabrania mi, jak zwykle, wracać po dziesiątej, gdy zamykają bramę. Tata ukradkiem, też jak zwykle, wsuwa mi klucz do bramy do kieszeni. Ale go gubię gdzieś po drodze, zatem teraz szarpię się z bramą, próbując otworzyć ją siłą. Klamka odpada, ląduję na betonie i słyszę chrupnięcie. Lewe przedramię odstaje mi pod dziwnym kątem, jak u popsutej lalki.
W tym stanie bez kłopotu skłaniam portiera z kina po sąsiedzku, aby pozwolił mi skorzystać z telefonu. „Brama jest zamknięta, może ktoś zejdzie mi otworzyć”. Wysyłają młodszego brata. Już w domu, ze złamanym skrzydłem za plecami, czekam cierpliwie, aż mama skończy mi wymyślać, potem wysuwam je i pytam beznamiętnym tonem, czy jej zdaniem trzeba coś zrobić z tą deformacją, nim pójdę do łóżka.
Przerażenie, zdumienie i czułość, i to, co najcenniejsze ze wszystkiego: błysk zachwytu w jej wzroku.
NIE SŁYCHAĆ JEJ SŁÓW, ale tata się wzdryga. Stoimy na ulicy, świeci słońce, taksówka czeka. Tata idzie do auta, siada obok kierowcy i zatrzaskuje drzwi. Nigdy przedtem się tak nie zachował. Nie wolno tak robić. Otwiera się drzwi przed kobietą, uczył mnie, zamyka się za nią, obchodzi się z tyłu samochód i wsiada po drugiej stronie. Mama woła do szofera, żeby włożył rower do bagażnika. „Nie zmieści się”. „Przecież ja widzę, że się zmieści!” Tak się nie mówi do taksiarza, bo ten wtedy może posłać klienta do diabła. Stu innych czeka na niego. Szofer otwiera usta, spotyka wzrok mamy i wkłada rower do bagażnika.
Aż palę się, żeby pokazać, jak świetnie jeżdżę na rowerze. I właśnie dziś, na rynku starówki, jest konkurs dla dziesięciolatków. Mama i tata wybierają się tam ze mną! To jest kawałek, zamawiają taksówkę. Wtedy mówię, że chcę pojechać za samochodem na rowerze. „Czemu nie?”, mówi tata, „poprosimy kierowcę, żeby się nie śpieszył”. „Nigdy w życiu!”, mówi mama. Patrzę na tatę. „Daj chłopcu spróbować”. „Chyba zwariowałeś!”
Pierwszy raz słyszę, jak się kłócą. Nie, jest gorzej. Tata mówi cicho, z zaciśniętymi szczękami. Cedzi słowa przez zęby. A co najgorsze: nie patrzy na mamę, tylko gdzieś poza jej głowę. Z niej dobywają się zduszone, spazmatyczne dźwięki, drży na całym ciele, jakby coś strasznego usiłowało się z niej wyrwać.
Gdy dojeżdżamy, jest już prawie po wszystkim. Myślałem, że to będą wyścigi, ale to jakaś dziwna impreza, coś jakby szkółka ruchu drogowego. Gdy wjeżdżam między czerwone światła i znaki drogowe, natychmiast skręcam źle. Śmiechy wśród publiczności. Mama wygląda, jakby miała się rozpłakać. Kiedy chce mnie objąć, odtrącam jej rękę. Tata bierze rower pod ramię, a mnie za rękę. Ściska ją mocno, ja odwzajemniam jego uścisk. To trochę pomaga. Nikt nie powiedział ani słowa, odkąd wsiedliśmy do taksówki. Teraz też nie, ani przez resztę tego dnia.
Nazajutrz rano wszystko jest jak zwykle, ale nic nie jest tak jak przedtem. Mam dziesięć lat i wiem, że muszę stanąć po stronie słabszego.
JESZCZE TYLKO ŻÓŁW i seria będzie kompletna. Zbieram te trójkątne. Są kolorowe i przebyły długą drogę z fascynujących miejsc: Czad, Granada, Paragwaj… Stoimy w sklepie filatelistycznym, pokój bez okien w oficynie.
„Pięćdziesiąt złotych”, mówi tata, „pij moją krew”. Stary sprzedawca ostrożnie wyjmuje znaczek pęsetą z albumu. „Chwileczkę”, mówi tata, chwyta znaczek, kładzie go na ladzie i długopisem zapisuje dzisiejszą datę na odwrocie. Tata nie widzi tego, co dzieje się potem. Otwieram usta, staruszek patrzy na mnie, zamykam usta. W drodze do domu aż mi szumi w głowie. To nie żal po zniszczonym znaczku. Jeszcze nikt nie popatrzył na mnie w ten sposób. Skąd ten stary mógł wiedzieć, że zrozumiem. Jakim cudem jeden rzut oka może wyrazić aż tyle: „Współczuję ci, chłopcze. Ale nie mów nic. I sam dobrze wiesz, dlaczego”.
Kiedy pojawiam się tam znowu, z banknotem wyciągniętym ze skarbonki, stary nie daje po sobie poznać, że mnie pamięta. Okazuje się, że znaczek, o który pytam, kosztuje tylko połowę sumy widocznej na karteczce z ceną. Handlarz znaczkami mówi, że musiał pomylić się przy oznaczaniu.
Mam dziesięć lat, kiedy przeprowadzamy się do Mordoru. Chociaż dopiero później, gdy Polacy zaczęli czytać Tolkiena, przezwali tak tę dzielnicę. Naprawdę nazywa się Wilda i leży między rzeką a zakładami Cegielskiego. Fabryczne syreny i karetki pogotowia brzmią prawie podobnie, przeciągłe ooouuuuu… które wznosi się i opada. Tu nie ma parków, ulice są węższe, kamienice bardziej zakopcone i mniejsze, chociaż równie ciężkie, z głębokimi niszami zamiast balkonów; wyglądają jak puste oczodoły. W środku trzeszczące schody, rzeźbione słupki i wyślizgane poręcze. W klatkach schodowych czuć węglowym gazem i kapuśniakiem, w bramach woń amoniaku. Wieczorami już na schodach można się dowiedzieć, czy ludzie są w domu, przez kolorowe szybki nad drzwiami widać światło. Na Wildzie ludzie mieszkają także w suterynach i z ulicy można zobaczyć, jak tam na dole jedzą obiad. Ich okna zaczynają się na wysokości kolan i schodzą w dół, pod kratą, w mały szyb poniżej trotuaru. Leżą tam stare liście, niedopałki i zgniłe ogryzki.
Ale nasz dom jest inny, nie ma suteryny ani oczodołów. To plomba, wypełnienie po wybuchu bomby. Wyróżnia się, nie jest zakopcony i wygląda jak pudła na buty ułożone jedno na drugim. Schody są betonowe, barierka z prętów stali zbrojeniowej, a poręcz powleczona zielonym plastikiem, który elektryzuje się i pachnie jak po burzy, kiedy się po nim zjeżdża.
Kiedy wracam do domu, naprzykrzają mi się dzieciaki. „Dasz się przejechać?” Czerwona tabliczka surowo zabrania jeżdżenia windą osobom, które nie są mieszkańcami. Poza tym drzwi windy nie da się otworzyć bez klucza. Dobijam pierwszych interesów: szklana kulka za wjazd na górę, dwie kulki za powrotny.
W dawnym mieszkaniu pachniało. Sofa w przedpokoju, gdzie czasem czekał jakiś pacjent taty, to było wyschnięte jezioro. W łazience był to popiół, kamień i coś tajemniczego, jakby herbata z wapna i rdzy. Nieczęsto wchodziłem do kuchni, którą dzieliliśmy z dwiema innymi rodzinami, tam była to kapusta, ścierka do naczyń, węgiel, a pod kranem coś, co chyba umarło. Z podwórka dobiegała cała symfonia: nie do opisania. Nawet klamka z żółtego metalu wydzielała zapach morskiej bryzy. Najpiękniej pachniał pokój taty: skóra fotela, kilka rodzajów papieru (kalka maszynowa!) i wełna. Rdza na poręczy balkonu miała fakturę kory i pachniała jak coś dobrego do zjedzenia.
Nowe mieszkanie pachnie jednostajnie i ostro farbą i stolarką. We wszystkich drzwiach są szyby z chropowatego szkła, więc zawsze można widzieć, gdy ktoś się wewnątrz rusza. Z braciszkami i babcią mieszkamy w jednym pokoju, rodzice w drugim.
Tylko babcia ma łóżko, w samym rogu. Nasze składane posłania wyjmuje się z regałów, zajmują całą podłogę. Umeblowanie pokoju na noc to moje zadanie. Tylko ja wiem, jak to zrobić, nie przycinając sobie palców, tak by nie zostać z nadliczbowym krzesłem w ręce, stojąc na jednej nodze. Dwa razy dziennie to ja rządzę w pokoju, a wtedy nawet babcia nie ma głosu. Na całe życie została mi od tego pewna mania, natręctwo logistyczne. Nękam bliskich radami, jak mają stawiać rzeczy i wszędzie wypatruję sytuacji, gdzie coś może uwięznąć, przewrócić się albo zaplątać.
Podoba mi się to wszystko, przeżywam właśnie fascynację nowoczesnością. Przedmioty o jednakowym przeznaczeniu powinny wyglądać tak samo. Gdyby ode mnie to zależało, wszystkie auta miałyby ten sam kolor i kształt, ulice byłyby proste i z numerami zamiast nazw. Wieczorami poprawiam kapcie braci: obok siebie, pod kątem prostym do posłania. Można ustalić moment, kiedy i jak to się zaczęło.
W starym mieszkaniu lubię stać na balkonie, kiedy zmierzcha, wąchać popękane żaluzje i czekać na latarnika. Ma czarną pelerynę, na głowie melonik, a w ręce długi kij. Latarnik rusza się powoli, jakby przybywał z innej epoki. Gazowe kule żarzą się najpierw żółtawo i słabo, on je podkręca, aż świecą jak trzeba, i rusza ku następnej. Z balkonu widać, jak rozwija noc w dół ulicy, hen aż po park, gdzie Perseusz ratuje Andromedę.
Któregoś dnia, gdy wracam ze szkoły, gazowe latarnie leżą powyrywane ze swymi korzeniami z zardzewiałych rur. Obok leżą trzykrotnie wyższe słupy z rowkowanego betonu. Najpierw chwyta mnie rozpacz, potem euforia. Neon! Przyszłość! Teraz mam czym się chwalić w szkole.
Świetlówki zaczynają migać jednocześnie, teraz noc przychodzi jak atak padaczki.
Na Wildzie podobają mi się nowe dźwięki. Syreny fabryczne, karetki pogotowia, zgrzytające szyny. Ostry zakręt wykręca osie tramwajów ze stawów, słychać rozdzierający jęk, jakby zaśpiew konającego dinozaura. Iiiiuuuu… Pasuje to do pełni księżyca i długiej ulicy, która nocami zamienia się w wąwóz na pustkowiu, oświetlony ogniami obozowisk.
Po Wildzie strach chodzić. W drodze do szkoły mija się wielu ludzi, ale kiedy mam iść na pływalnię, ściska mnie w żołądku. Zawsze odbywa się to w ten sam sposób. Drogę zagradza jakiś siedmiolatek i chce pieniędzy na oranżadę. Jeżeli nieopatrznie się odmówi, z bramy wyłania się czterech podrostków. Mają kastety i skórzane rzemienie na przegubach. „Co… dziecku żałujesz? Taki jesteś?” Ich przywódca ma czarne skołtunione włosy, szeroką twarz i wystające kości policzkowe i nosi ksywkę Dżyngis. Wtedy trzeba opróżnić kieszenie, wszystkiego jednak nie biorą. Połowę kasy albo tylko czapkę albo pasek. Sami nie biją, pozwalają tylko siedmiolatkowi przed odejściem przećwiczyć parę ciosów w brzuch. Nie można wybrać innej drogi, bo tam są bandy nierespektujące żadnych zasad. Nie ma też sensu pozbywać się przed wyjściem z domu wszystkiego, co ma wartość. To nie łup ich pociąga. To zapach mojego strachu.
Nikomu o tym nie mogę opowiedzieć. Moi rodzice nie wiedzą, czym jest Wilda, i nie mam zaufania do ich sądów. Nie chcę, by tata chodził ze mną, żeby go nie pobili, skuszeni jego sygnetem. Ale raz mówię coś nieostrożnie, ogólnie, o chuligaństwie na dzielnicy. Wtedy tata wyjmuje z szafy pewien przedmiot. Obszyty skórą, wygląda, jakby przeżył już niejedno. Na jednym końcu ołowiana kula, na drugim pętla uchwytu, między nimi gruba sprężyna.
„Paragraf”, mówi tata. „Weź go. Zmieści się w kieszeni. Tylko do samoobrony”.
Później na próbę uderzam nim lekko w cegłę. Ta pęka. Jestem trzynastolatkiem wyposażonym w śmiertelne narzędzie, w tej chwili bardzo samotnym. Jak tata sobie to wyobraża? Mam pierwszemu zgruchotać czaszkę i uciec? A jak mnie dogonią? Odważam się wyjść z paragrafem tylko parę razy. Czuję, jakbym w kieszeni miał bombę.
Na Wildzie tylko maminsynki wsiadają do tramwaju na przystanku. Za pierwszym razem o mało nie kończy się źle. Nietrudno dogonić pojazd, kiedy rozpędza się po zakręcie. Tylko że nikt mi nie powiedział, że skok trzeba wykonać na opak: chwycić za poręcz lewą ręką i wskoczyć na stopień lewą nogą. Kiedy się skacze prawą, co wydaje się naturalne, ciało w locie okręca się w złą stronę i ląduje pod kołami. W ostatniej chwili ktoś chwyta mnie za kurtkę i wciąga na stopień. „Lewą, pizdo głupia!” To głos Dżyngisa.
Mówi się o nich „winogrona”, o tych, co wiszą na stopniach wagonów. Także gdy w środku są miejsca, najchętniej jeżdżę na stopniu. Zdarza się, że wskakuję na pierwszy lepszy tramwaj, tylko dla frajdy jazdy w winogronie. Winogrona mają TO. Aż dziwne, że TO nie ma nazwy. Coś, za czym tęskni się tak bardzo, powinno mieć nazwę.
Na stopniu wciąż się wymieniamy, ale jest tak, jakbyśmy znali się od dawna. Kiedy tramwaj zbliża się do przystanku, zeskakujemy, żeby zrobić miejsce dla wsiadających i wysiadających. Dopiero kiedy wagon rusza, szukamy nowego punktu zaczepienia. Tylko filister upiera się przy swoim dawnym miejscu. Zdarza się, że zastępujemy drogę jakiemuś panu, by zamiast niego pomóc się wgramolić przekupce z koszykami. Musimy potem podpierać jej gruby zad. Jeżeli ktoś dogania tramwaj, mamy pół sekundy, by zrobić miejsce na jeszcze jeden czubek buta albo dać znać, że się nie zmieści. Sekunda zawahania może skończyć się obcięciem nóg. W winogronach nie rozmawiamy, wystarczą spojrzenia. Które mogą znaczyć: „Kolega za tobą musi wzmocnić chwyt”. „Popiół z twojego ćmika prószy mi w oczy”.
Tramwaje nie mają bocznych luster i motorniczy nie wie, jak wielkie grona wiezie z tyłu. Ale sygnalizuje zawsze jak szalony i zwalnia, kiedy widzi przeszkodę przy torze. Mietek Derther nie zauważa w porę ciężarówki, zostaje zgolony i wpada pod stalowe koła. Podczas pogrzebu wstyd mi, że nie czuję smutku. Mietek leży ubrany w brązowy garnitur, w otwartej trumnie nie wygląda na poranionego. Ale od klatki piersiowej w dół ciało przykrywa całun. To obrazy tego, co pod nim, wypierają wszystko, co powinienem czuć. Dopiero, kiedy położono wieko, ksiądz pokropił i ośmiu trzynastolatków podnosi trumnę, pojawia się pierwsze uczucie. Zazdrość. Chciałbym być jednym z nich.
W plombowcu, do którego się przeprowadzamy, mieści się kino Wilda. Sala kinowa jest tak świeża, że publiczność wychodzi z plamami od farby na ubraniach. Tata przystaje przed afiszem z Johnem Wayne’em. „Chcesz zobaczyć ten film?” Czy chcę zobaczyć Rio Bravo po raz trzeci! Ale co stało się z tatą? Zwykle nie chodzi z nami do kina, chyba że grają filmy nieme. Śmieje się z Chaplina, ale gdy Flip droczy się z Flapem i publiczność dostaje czkawki ze śmiechu, wygląda, jakby miał ochotę wyjść. Potem jednak dają Keatona.
Chcę być Busterem Keatonem, chcę być niedosiężny. W łazience ćwiczę tę maskę. Oczy mówią: „Nikt nie zgłębi smutku mego serca”, a reszta twarzy: „Nudzicie mnie, właściwie mnie tu nie ma”. Wychodzi mi całkiem nieźle. Mimo że nigdy nie przeszkadzam na lekcjach, mam z powodu Keatona obniżoną ocenę ze sprawowania.
Kiedy John Wayne skończył strzelać, ku memu zdumieniu tata chce iść do cukierni. Podczas gdy wcinam bitą śmietanę (2,50 za małą, 5 złotych za dużą), tata mówi, że to na filmie to nieprawda. Trafienie kogoś z broni krótkiej prosto w serce z trzydziestu metrów jest prawie niemożliwe, a przy strzale z biodra wykluczone. Rozumiesz? Gdy się dostanie postrzał w piersi, to nie umiera się tak hop-siup i już. Rzyga się krwią i śluzem, ciało drga, to może trwać godzinami i strasznie wygląda. Rozumiesz? Kiwam głową. No i te bójki. Po takich ciosach się nie wstaje, bo to jest albo uszkodzony mózg, albo zejście. Rozumiesz? Nigdy nie wolno ci bić w głowę.
Jestem dumny, że tata zdradza mi arkana swojej medycznej wiedzy. Mam teraz o czym opowiadać na szkolnym dziedzińcu.
Po Rio Bravo tata grzebie w swoim biurku i wyjmuje coś jakby bilet. Bilet ma niski numer seryjny, być może 124, i specjalny stempel. „Okaziciel jest uprawniony do zakupu biletów kinowych poza kolejką”. Tak tam jest napisane: poza kolejką. Gdy wyświetlają jakiś dobry film, na przykład Cenę strachu z Yves’em Montandem, kolejki ciągną się dokoła całego kwartału albo bilety są już wyprzedane. Lecz w bramach koło kina stoją koniki, sprzedający je za podwójną cenę.
„To jest passe-partout”, mówi tata z krzywym uśmiechem. „Po francusku to znaczy, że »otwiera wszystkie drzwi«. Weź to”. W roku 1962 chłopiec, który później został mną, jeszcze nie wie, na czym polega komunizm, poza tym że członkowie partii mają pierwszeństwo w dostępie do wszystkiego: mieszkań, lodówek, mebli, papieru toaletowego, pasty do zębów, kawy i kiełbasy, które kupują we własnych sklepach. Szczebel niżej na tej drabinie stoją tacy, których stać na płacenie łapówek, później są zwykli ludzie, a najniżej tacy jak moi rodzice, których partia nie lubi. Wiem o tym wszystkim i tata wie, że ja wiem. Skąd więc ma taką kartę? „A tam, dostałem od jakiegoś pacjenta”.
Nie zapomnę spojrzeń pracujących mas, gdy przepycham się bez kolejki. Dostaję moje bilety, ale to jest ostatni raz. Szkoda, że tata nie może zobaczyć, jak spuszczam kartę do studzienki kanalizacyjnej. Bo chyba o to właśnie chodziło.
Wracam ze szkoły i słyszę, jak inne dzieciaki śmieją się z człowieka po drugiej stronie ulicy. „Patrzcie na dziada!” Ten, z którego się śmieją, to mój tata. Wiem, co powinienem zrobić. Robię coś innego. Zaczynam opowiadać jakiś kawał? Tłukę jakąś szybę? Chodzę na rękach? Cokolwiek, co by mogło odciągnąć ich wzrok. Minęło wiele lat, już nie pamiętam, co zrobiłem. Jednak wspomnienie o tym, czego nie zrobiłem, wciąż mnie prześladuje.
Śmieją się ze spodni taty. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że może być w nich coś dziwnego. Teraz widzę po raz pierwszy. Nikt w Poznaniu nie chodzi w pumpach. Wszyscy noszą workowate portki z mankietami. Nagle przypominają mi się spojrzenia, jakie ludzie wymieniają między sobą w tramwaju, kiedy on wyciąga swój monokl. Teraz przychodzi mi do głowy, że nigdy się z nim nie bawiłem. Wychodzę z założenia, że dorośli się nie bawią, ponieważ on tego nie robi.
KAŻĘ MŁODSZYM BRACISZKOM rozebrać się do naga. Morze Egejskie jest z poduszek. Ikar już stoi na komodzie z ramionami rozłożonymi jak skrzydła. Na łóżku dygocze z zimna Dedal, czekający na swoją kolejkę. Nie bardzo jeszcze wiadomo, gdzie go trzeba umieścić. Wtedy wchodzi babcia, wydaje krzyk i prask Ikara w gołą pupę. Tego nie było, w naszym domu nie bije się dzieci.
Babcia donosi oczywiście mamie. Słyszę przez drzwi, co mówi w kuchni. Że deprawuję moich braci. Wiem, co to znaczy. U Balzaka i u Wiktora Hugo ciągle ktoś kogoś deprawuje. Babcia traktuje te sprawy surowo. Każe mi trzymać ręce na kołdrze, na długo nim odkrywam sens trzymania ich pod kołdrą.
Babcia Anna jest piękna ze swoimi siwymi włosami, małym ostrym nosem i brązowymi oczami. Jest najbliższym człowiekiem. Mieszkają w jednym pokoju: on, babcia i bracia. To ona robi im śniadanie, prasuje ubrania, czesze ich. Niewykluczone, że najmłodszych odprowadza do szkoły. Babcia jest zawsze w domu, chyba że robi zakupy albo idzie do kościoła. Powinien kochać babcię, lecz nie kocha. Jej usta często zwężają się w kreskę, wtedy on wie, że zrobił coś nie tak.
Te usta mogą także zwęzić się, gdy babcia mówi o tacie. „Twój ojciec powiedział…” Twój ojciec – nie twój tata. Są wobec siebie bardzo grzeczni, tata i babcia, nie mówią „ty”, tylko „może Oskar zechce…”.
Hannibal ante portas, mówi tata, kiedy po Nowym Roku rozlega się dzwonek do drzwi, a wtedy usta babci się zwężają. Na drzwiach zewnętrznych napisała kredą K+M+B 1962. Kacper, Melchior, Baltazar. Na znak, że to chrześcijański dom i ksiądz jest mile widziany.
Ksiądz wygląda dość głupio w swojej białej koszuli nocnej z koronkami. Obok niego drepcze ministrant, on także w koszulinie na ubraniu. Oskar stoi w drzwiach, kiedy ksiądz skrapia święconą wodą nasze pokoje. „Pobłogosław Panie ten dom”. „Amen”, mówi babcia, „amen”, powtarzają dzieci. Mama też mówi „amen”. „Dziękuję”, rzuca Oskar, „do widzenia”. Ale ksiądz nie odchodzi. Teraz babcia patrzy na tatę. Mama też patrzy na tatę. Oskar robi gest, mający znaczyć „ach, prawda, jak mogłem zapomnieć”, przeszukuje kieszenie i wyciąga kopertę. „Proszę bardzo”. Czy tylko ja widzę, że tata robi to umyślnie? Kiedy ksiądz odchodzi, wygląda już mniej jak duszpasterz, a bardziej jak kelner, który wyprosił dla siebie napiwek. To ostatni raz, kiedy nasze pokoje zostają wyświęcone.
Już na pierwszej spowiedzi przyznaję się do cudzołóstwa. Mężczyzna w szafie nie pyta, jak dziewięciolatek mógł tego dokonać, uświadamia mnie tylko, że to ciężki grzech. Ja już to wiem. Poza morderstwem nie może być nic gorszego niż podglądanie dziewczynek lub wyszukiwanie obrazków w podręcznikach mamy. Nie mówię, że zgrzeszyłem przeciw szóstemu przykazaniu – tylko że cudzołożyłem. To dziwne słowo, składające się z dwóch części: cudzy – czyjś inny albo obcy – plus czasownik utworzony od łóżka – mniej więcej łóżkować. A zatem obcołóżkowałem. Dokładnie takie dziwaczne jest to polskie słowo. O wiele później pewna przyjaciółka wyznaje mi, że jako dziecko spowiadała się z cudzołóstwa po każdej wizycie u babci. Nie spała wszak we własnym łóżku.
To musiała być zimna wojna. Babcia uczy dzieci odmawiać wieczorne pacierze i posyła je na religię, tata zabiera mnie na Świętoszka. Nigdy nie mówi złego słowa o religii, za to sporo o księżach: „Bez nich miałbym mniej pacjentów”. Pozwala, by w jego szpitalu nadal wisiały krzyże, ponieważ partia żąda, aby je usunąć, lecz nie pojawia się na pierwszej komunii swoich synów. W pokoju rodziców wisi Madonna. Blada i chuda przytula dziecko tak, jakby ktoś chciał je uderzyć. Stoi na sierpie księżyca, czy na jakiejś łodzi, i zdaje się odpływać w mgłę. Tata bardzo lubi ten obraz.
Babcia wysyła mnie z koszykiem święconki do pokropienia. Są w nim jajka, ser i kilka rodzajów kiełbasy. Wszystkie ławy kościelne są pełne odświętnie ubranych dzieci, każde z koszykiem na kolanach. Kościół pachnie męczeństwem i wędlinami. Wracając z koszykiem do domu, nie mogę oprzeć się pokusie. Tylko kawałeczek, nikt nie zauważy. Ale zauważą – kiełbasa straciła okrągłą końcówkę. Najwyraźniej los zechciał, żebym zjadł ją całą. Pozostają trzy. Już wchodząc po schodach, wiem, że babcia odkryje świętokradztwo. Robi się wielka awantura. Chłopak nie ma za grosz charakteru, najmniejszego szacunku dla świętości! Dociera do mnie, że nie jest mi dane zostać chrześcijaninem. W wyobraźni śpieszy mi na ratunek tata, szepcząc słowa pociechy, z pana Wilde’a: I can resist anything except temptation.
Po pierwszej komunii idzie się do fotografa. Stoję tam, cały sepiowy, w krótkich spodenkach, w ręce gromnica, z rodzaju tych, które ustawia się dokoła trumny. Twarz emanuje duchowością. Faktycznie czuję się oszołomiony. Ulga po pierwszej spowiedzi była nie do opisania. Dostałem rozgrzeszenie! Czy dostanę dopiero za chwilę, gdy odmówię zadaną pokutę, trzydzieści razy „Zdrowaś Mario” i tyle samo „Ojcze nasz”? Jeżeli Pan Bóg widzi wszystko, to zauważy też, że klepię tekst bez zrozumienia. „I błogosławion owoc żywota twego?” Czy może samo to, że jest mi nudno, wystarczy za pokutę? Chciałbym zapytać księdza, lecz brak mi odwagi. Aż grzech, że tego nie zrobiłem. Przez to moje tchórzostwo nie daję szansy cudowi. Życie mogłoby potoczyć się inaczej, gdyby ksiądz odpowiedział: „Masz całkowitą rację, chłopcze. Jeśli byłeś niedobry dla swego braciszka, to nic nikomu nie przyjdzie z tego, że sam będziesz się męczył. Zredukuj zdrowaśki i zrób coś, co ucieszy braciszka”.
Żaden ksiądz tak nie powiedział. Za to zrobił tak Jean Valjean. Nie poszedłem już więcej do spowiedzi. Mam lat dwanaście i jestem socjalistą. Fantyna nie będzie musiała sprzedawać się na ulicy. Dostanie własny dom i nowe zęby. Jak trzeba, sam je wyrwę z pyska szubrawcowi, który wykorzystał jej nędzę. Będzie to dla mnie wręcz przyjemność. Nędznicy są biblią, Jean Valjean to mój ewangelista. Najbardziej lubię scenę, w której puszcza wolno Javerta, choć zdrowy rozsądek każe mu zabić swego prześladowcę. To nie z powodu współczucia Valjean nie chce go zastrzelić. Zabicie bezbronnego byłoby poniżej jego godności. Po czym Javert kończy ze sobą, porażony bezmiarem własnej nikczemności. Zupełnie tak jak Krzyżak Zygfryd w powieści, z której wzięto moje imię. Wszystkie te cnoty, których wymaga herb, mieszkają w chłopskim synu i galerniku Valjeanie. Gdy daje słowo, to go dotrzymuje, choćby miał to przypłacić życiem. Obrońca wdów i sierot jest zawsze sprawiedliwy i tak dumny, że woli przymierać głodem, niż zdradzić Mariuszowi, że to on przeniósł go rannego przez kloaki.
Musiała to być jedna z tych nocy, gdy nie mogłem zasnąć. Zaczyna się niewinnie, od fantazji, że jestem Winnetou, Jeanem Valjeanem albo innym bohaterem naprawiającym świat. Zabijam smoki, ratuję dziewice i wspieram ubogie wdowy. Wkrótce przerzucam się na większy format, uwalniam więźniów z katowni, rozwalam z automatu generałów SS, a potem, coraz bardziej wymyślną bronią, niszczę całe eskadry wrogich bombowców lecących na Warszawę. Wystarczy jedną celną rakietą trafić pierwszego junkersa, aby jego eksplodujący ładunek pokruszył śmigła innych samolotów. Wróg z czasem wyciąga z błędu wnioski i rozrzedza eskadry. Wtedy spowijam je we mgłę, dezorientuję ich kompasy i sprawiam, że zrzucają swój ładunek na Berlin. To niedobrze, bo ginie przy tym mnóstwo niewinnych ludzi. Następnym razem kieruję Luftwaffe na cele wojskowe: magazyny broni, lotniska i bazy marynarki wojennej. Aby dosypać im soli do rany, tuż po zrzuceniu bomb, rozpraszam mgłę, żeby piloci zobaczyli swoje dzieło. Niektórzy wybierają potem śmierć, rozbijając swoje maszyny.
Moja wszechmoc staje się coraz bardziej kłopotliwa. Jeżeli mogę w wyobraźni zrobić wszystko, to dlaczego pozwalam Trzeciej Rzeszy napaść na Polskę? Samym warunkiem przywrócenia moralnego ładu jest dopuszczenie, aby zło zaszło dość daleko.
Lecz jeśli sprawię, że Hitler zginie od noża jako nastolatek, co w takim razie ze Stalinem? A przed nim Neron, inkwizycja i wszystkie te rzeczy. Gdzie dokładnie przebiega granica tej niesprawiedliwości, która woła o pomstę do nieba? Co ze mnie za Pan Bóg, jeśli powstrzymam Torquemadę, a pozwolę, by dalej szalał Dżyngis-chan? Muszę zapobiec wszelkiemu cierpieniu, jakie ludzie sobie zadają, ale jak tego dokonać? Tu ktoś chce smagnąć pejczem niewolnika, mam go chwycić za rękę? Znaczy musiałem wcześniej zgodzić się na niewolnictwo.
W ten właśnie sposób dotarło do mnie, że jeżeli Bóg jest wszechmocny i zarazem sprawiedliwy, to musi być bierny. Nie może sobie pozwolić na najmniejszy cud albo akt łaski, nie stając się przy tym despotą. (Marcin Luter musiał przejść przez ten sam proces, jednak zaakceptował despotę). Tak rozsypała się moja dziecięca wiara. On może i jest – ale nie jako kochający ojciec czy matka, tylko jako drogowskaz i nadzieja. O cudy musimy zadbać sami.
Któregoś dnia zbieram się na odwagę: „Tato, czy ty kogoś zabiłeś?”. Pamięć nie informuje, skąd wzięło się to pytanie. Być może chciałem mieć o czym opowiadać na szkolnym dziedzińcu. Wojenna śmierć to w mojej wyobraźni coś uroczystego, nieomal pięknego. Udaje mi się ukryć rozczarowanie, gdy tata mówi, że raz mało brakowało. „To był młody sołdat w szpiczastej czapce, który nagle wychynął z pszenicy. Ja gapię się na niego, a on na mnie. On podniósł rękę do karabinu, ja opuściłem – do pistoletu. A potem obaj w tył zwrot i każdy czmychnął w swoją stronę”.
Tata się śmieje. Potem poważnieje i mówi, że dobrze się stało. Dość ma wyrzutów sumienia z powodu żyjących. Są ludzie, którzy przeklinają go każdego dnia.
Dlaczego ta nasza rozmowa utkwiła mi mocno w pamięci? Czy przez te obrazy? Sierpień 1920, skwar, muchy w otwartych ranach, on operuje pod namiotowym brezentem, skończyły się przeciwbólowe, lekarze i pacjenci muszą znieczulać się spirytusem. To dlatego nie mogę śpiewać, mówi tata, nie pij nigdy spirytusu medycznego, bo spalisz sobie gardło. Dziesięciolatek obiecuje. Ci, którzy przeklinają tatę, to ci bez rąk i bez nóg. Są na naszych ulicach. Niepodobni do innych żebraków, którzy dziękują za otrzymany grosz. Ci bez rąk i bez nóg mają złe oczy. Czasem potrafią zamachnąć się szczudłem. „Woleliby nie żyć”, mówi tata, „to dlatego są tacy wściekli”. Słyszę, co myślisz, ale to nie tak. To nie jest takie proste, odebrać sobie życie. Ja wtedy mogłem im pomóc. Primum, non nocere, mówi tata.
Chłopiec, którym byłem, kiwa głową. Czasem najlepsza rzecz, jaką lekarz może zrobić, to nie robić nic.
Czy to znaczy, że tata żałuje, że nie pozwolił im się wykrwawić? Mówi, że nie wie, co byłoby najlepsze. Chrześcijanie twierdzą, że jakiekolwiek życie jest lepsze od śmierci, ale nie mogą serio tak uważać, skoro czczą męczenników. Tata mówi o chrześcijanach „oni”. Gdy tata mówi coś po łacinie, to znaczy, że to jest ważne.
To wspomnienie jest mocne: szczęścia, że mnie wtajemnicza – i niepojętego ukłucia żalu. Dopiero dużo później znajduję na to słowo: testament.
Łacina to język lekarzy. Nikt więcej go nie zna. Wszystkie inne języki brzmią w porównaniu z nią bełkotliwie i rozwlekle, szczególnie niemczyzna. O tempora, o mores, potrafi westchnąć tata, kiedy syn zapuszcza sobie włosy, a zaraz potem: De gustibus non est disputandum.
Tata złożył przysięgę, tę też po łacinie, choć właściwie powinna być po grecku. „Przysięgam na Apollina…” Wiem, co to jest przysięga. To, co się powiedziało, decyduje o tym, co się robi. To magia. Edmund Dantès poprzysięga zemstę i potem nie może inaczej, chociaż nikt go nie słyszał, gdy wymawiał te słowa. To tak jakby w jednym człowieku było dwóch, jeden mający władzę nad tym drugim. W książkach raz po raz ktoś odmienia swój los jednym słowem. To cudowne i niesamowite. Wymawiasz słowo i stajesz się silny.
Dostaję od taty książkę z nagimi postaciami. Najwięcej tam tekstu, ale to nieważne, bo znam już te historie. Pięćdziesiąt lat później czuję ukłucie w sercu, gdy schodząc rano na pomost, niechcący zrywam pajęczynę. Nikt nie musiał mówić Atenie, że Arachne tka piękniej niż ona. Bogini mądrości widziała to sama. Za karę, że ośmieliła się prześcignąć boską tkaczkę, Arachne otrzymała osiem nóg, wielkie ciało i malutką główkę. Teraz tka dalej, wisząc na drzewach i krzakach.
Gdyby to zależało od babci, nie miałbym prawa zaglądać do tej książki. Na pewno stamtąd czerpię pomysły na perwersyjne zabawy. Najpiękniejszy jest portret Erosa i Psyche. Psyche to znaczy dusza, mówi Oskar. Szata zdaje się zsuwać z jej bioder. Stoi, wspinając się lekko na palce, lewym ramieniem przygarnia Erosa, z ustami na jego ustach. Nagie ciało Erosa wygląda, jakby zatrzymał się w pół kroku. Ci dwoje przed sekundą zmierzali ku nam, teraz zwracają się ku sobie. Jego lewa ręka jest za jej plecami, prawa dłoń pieści jej policzek, muska palcem kącik jej ust. Psyche ma się zakochać w potworze, zdecydowała Afrodyta. Jest mamą Erosa, zazdrosną o syna.
Kiedy tata opowiada o Erosie i Helenie, i Odyseuszu, to zawsze ściszonym głosem, jakby zwierzał się z czegoś synowi. Podzielam oburzenie taty, kiedy Achilles bezcześci trupa zabitego Hektora. A kiedy stary król Priam przychodzi do Achillesa, aby błagać o ciało syna, głos taty robi się taki dziwny, że chłopcu chce się płakać.
Nie wiem, jak wyglądają apostołowie, wiem za to, jak wygląda Odyseusz. Kruczoczarne włosy, lekko skośne oczy, broda w szpic. Achilles ma szeroką twarz parobka i okrągłe oczy. Jest przecież dość tępawy, jak Herakles. Za to Hefajstos! Widać wyraźnie, że ten kulawy kowal jest najbliższy sercu taty. Brzydki, umorusany sadzą i przemyślny, kocha wyłącznie swoją pracę, ale za karę za swoje wybryki został zmuszony do ożenku z boginią, która najbardziej lubi bale.
Erynie, które Rzymianie nazwali Furiami. Kobiety z czarnymi skrzydłami i wężami we włosach. Latają nad światem, niosąc zemstę. Nikomu nie udało się ich przebłagać, poza jedynym razem, kiedy Orfeusz prosił o Eurydykę. Myślę o Furiach przed zaśnięciem. Mogą mnie wziąć, jeżeli chcą. To nie będzie bolało. A potem może będę mógł latać razem z nimi.
Czym jest miłość? Nie ma na imię Penelopa czy Orfeusz. To Kalipso. Serce mi się kraje, kiedy Kalipso przygotowuje kanapki na drogę i odprowadza swego kochanka nad brzeg morza, bogowie bowiem postanowili, że Odys musi wracać do Itaki i żony.
Tak było. Ja to wiem.
Płaczę nad losem Kalipso, ale kocham Ananke. To się stało w sekundę. W tej samej chwili, kiedy tata wymawia to imię, czuję zapach atramentu. Nie wiem, kim ona jest wśród bogów ani co robi. Chcę należeć do niej. Wtedy tata mówi, że Ananke ma serce z kamienia. Nikt nie jest w stanie jej ubłagać, nawet Zeus. Ananke jest losem, koniecznością. Jest tym, co musi się wydarzyć. Nikt nie chce wiedzieć, jak wygląda. Dlatego nie ma żadnych świątyń ani posągów.
Sześćdziesiąt lat minęło i wydaje mi się, że tamtym razem czegoś ode mnie chciała. Nawet boginiom czasem ciąży brzemię tajemnic. Chciała, bym wiedział, że przymknęła dla mnie oczy.
SZKOŁA W MORDORZE PACHNIE świeżą farbą. Polska ma wkrótce obchodzić tysiąclecie państwa, co trzeba uczcić zbudowaniem tysiąca szkół. Do dzisiaj tak się je nazywa, tysiąclatki, białe budynki, jedno- lub dwupiętrowe, z dobudowaną pod kątem prostym salą gimnastyczną. Jest ich 1417, wszystkie prawie jednakowe.
Na jednej z pierwszych lekcji każdy ma powiedzieć, co robią jego rodzice. Ja jestem dumny z tego, że moi pomagają ludziom, więc może brzmi to zarozumiale, kiedy mówię: mama lekarka, a tata też doktor. Potem mówią inni: robotnik, krawcowa, woźnica, sprzedawczyni, palacz w kotłowni, inżynier, konduktorka, kasjerka, spawacz, nocny stróż, ja nie mam taty…
Szybko uczę się pozwalać najpierw mówić innym, zanim podniosę rękę. Jednak jest już za późno. Odpowiedziałem parę razy zbyt obszernie, pełnymi zdaniami i nie mówię kurwa. Kiedy próbuję, brzmi to sztucznie. Szczegóły przykrył litościwy płaszcz zapomnienia. Rwą moje zeszyty? Popychają? Wyzywają? Jedyne wspomnienie ze szkolnego dziedzińca: zbieram się na odwagę i staję do bójki z chłopakiem o numer większym. Powszechny entuzjazm. Doktorek chce się bić! Stoją w kręgu i judzą. Pokaż mu! Zaczynamy okładać się pięściami i pół minuty później leżę na ziemi. Nie od ciosu. Ktoś stanął na czworakach za moimi plecami i kiedy robię krok do tyłu, padam jak długi. Rechot i owacje. O dziwo, to wspomnienie przeszło pewną metamorfozę. Nie widać sceny z perspektywy leżącego, widać ją z góry. Tak, jakby pamięć chciała podnieść ten incydent do rangi prawdy ogólnej.
Ze wszystkich szkolnych zakończeń roku pamiętam tylko to w klasie trzeciej, pierwsze w nowej szkole. Biegnę do domu, w dłoni zwinięte w rulon świadectwo. Czekają w bramie. Jest ich trzech na jednego, chyba nawet nie próbuję się bronić. Wchodzę na górę ze świadectwem pogniecionym i tym razem nie da się udawać. Płaczę nieutulony, ale nie chcę powiedzieć, co się stało. To moja zemsta za to, że umieścili mnie w tej szkole.
Nie chcę nim być, stworzeniem, które przyciąga hieny.
Wciąż jeszcze wierzę w Boga i modlę się, żeby położył temu kres. Bądź miłosierny i spal szkołę, tak jak zrobiłeś z Sodomą. Upływa rok, zanim zostaję wysłuchany. Pan Bóg nie bierze się za miotacz ognia. Wysyła anioła stróża.
Grzegorz jest niepojętym wyjątkiem od wszelkich reguł rządzących piekłem w szkole nr 39. Nie rzuca kurwami i, tak jak ja, ma piątki z większości przedmiotów. Poza tym jest piękny. Grzegorz ma zielone oczy, wargi jak Steve McQueen i rzymski nos, który aż prosi się, żeby go zdefasonować. Ale z Grzegorzem nikt nie szuka zwady, nawet bandziory z siódmej, którzy co drugą klasę powtarzali. To niepojęte. Grzegorz nie należy do żadnej bandy, nie ma starszego brata z kastetem, nie jest także furiatem, jak chłopak z równoległej klasy, który przeszedł przez szkołę niepobity, po tym, jak już w pierwszej klasie wbił zęby w gardło swego prześladowcy i trzymał go tak długo, aż ten zaczął rzęzić. Grzegorz jest po prostu nietykalny. Wszyscy to wiedzą i widać to po nim. Nie szarpie się jak my, nerwowe marionetki. Grzegorz porusza się jak kot, niczym się nie przejmuje. Jakby był istotą z innego wymiaru. To magiczne.
Cud przydarza się pewnego ranka w klasie piątej. Przed wakacjami wuefista chce przetestować klasę w skokach w dal. Jest rok 1962, polscy lekkoatleci są w światowej czołówce, z ME w Sztokholmie w 1958 roku przywieźli osiem złotych medali. Przygotowuję się na nowe upokorzenie. Do piłki ręcznej się nie nadaję, mam za małe ręce. O koszykówce nie mam pojęcia. Mam jedenaście lat i właściwie nigdy nie kopałem piłki. Przy pierwszym strzale z wolnego nieomal łamię sobie palce stopy. Bierzcie go! Nie, wy go bierzcie!
Klasa stoi rozstawiona wzdłuż rozbiegu. Kolej na mnie, gwizdy, szydercze okrzyki. Moim pierwszym w życiu skokiem w dal biję klasowy rekord.
Drugi jest odrobinę dłuższy. Także w tym wspomnieniu zmienia się perspektywa. Teraz widać z góry, jak Grzegorz o zielonych oczach podchodzi i podaje rękę. Mówi, że powinni trenować razem. „Ale nie sądzę, że pobijesz mnie w trójskoku. Chcesz zobaczyć mojego kanarka?” Mieszka sam ze swoją mamą. Objadają się jej kapuśniakiem, mocują się na wielkim łóżku, bawią się z ptaszkiem i opowiadają sobie książki. Jeszcze tej samej jesieni pokonuję Grzegorza w skoku wzwyż i na 60 metrów. Ale nigdy w trójskoku.
Dwadzieścia lat później zabieram moją żonę przez morze do Poznania i do tej piaskownicy. Mówię, że nie chciałaby mnie takiego, jakim stałbym się, gdyby nie ów skok w dal na cztery metry z hakiem. Od tego dnia wszystko się zmienia. Wystarczy, że widują mnie z Grzegorzem, aby klasowym mętom odeszła ochota. Stałem się nietykalny. Nie, mało tego: szybuję w górze, ponad wszystkim, i nie mam już więcej żadnych wspomnień z tej szkoły.
Polski urząd ewidencji ludności informuje mnie listem poleconym, że Grzegorz W. zgadza się na kontakt. Załączają adres. Nie było to takie proste. Centralne Biuro Adresowe nie udziela informacji, jeśli dana osoba nie wyrazi zgody. Ale nie ruszą nawet palcem, jeżeli nie dostaną daty urodzenia. Rok nie wystarczy, muszą mieć dzień i miesiąc.
„Przyjechał pan aż ze Sztokholmu, żeby znaleźć datę urodzenia? Po co ona panu? Nie wolno mi udostępniać panu dzienników klasowych. To są wrażliwe dane”.
Dyrektorki szkoły nie było na świecie, gdy zapisywano dzienniki leżące teraz na biurku. Ma botki w środku lata, krótką czarną spódniczkę i różowy sweterek z gwiazdkami cekinów wokół kołnierzyka. Ma też okrągłą twarz, krótkie, ufarbowane henną włosy, zielone oczy i niebywale piękne usta. I dołeczki w policzkach. Daruję sobie przygotowaną bajkę o szkolnym reportażu. „Widzi pani, tu chodzi o anioła stróża…” Po chwili pani dyrektor oznajmia, że musi pilnie zadzwonić. „Zaraz wracam. Za jakieś… dziesięć minut?”
Urodził się w lipcu. Pół roku później siedzę przy stole w jego kuchni, w szeregowcu pod Poznaniem. Nie poznałbym go na ulicy. Przybrał na wadze, jest niższy niż go pamiętałem. Lecz w przeciwieństwie do wszystkich kolegów z czasów szkolnych nie pokazuje mi swojego domu, swoich aut ani swoich dyplomów.
Grzegorz jest bardzo miły, chociaż nieco powściągliwy, pewnie się musi zastanawiać, co mnie skłoniło, aby zadać sobie tyle trudu, by spotkać się akurat z nim po pięćdziesięciu latach. Czy sam to wiem? Albo czy mogę mu powiedzieć: byłeś pierwszym i może jedynym wolnym człowiekiem, jakiego spotkałem, powiedz mi, proszę, jak się takim zostaje? Dlaczego się nie bałeś jak wszyscy inni? Czy zdajesz sobie sprawę, że zmieniłeś moje życie?
Czy może wszystko to było mirażem? W mojej pamięci jest boleśnie piękny, ale na zdjęciach z trzeciej klasy, które wyjmuje, nie da się go rozróżnić. Ma może inne zdjęcia? Chyba tak, w szufladzie, której nie otwierał od dziesiątek lat. Obserwują mnie jego tłuste kocury, on przynosi pudełko z brzozowego drewna, zobacz, niewiele pozostało z czasów, gdyśmy się znali. Grzegorz nad morzem ze swoją mamą, nie do rozpoznania. Grzegorz na ławce, ma może jedenaście lat, dość ładny, ale obcy. Czuję, jak coś zaczyna we mnie gasnąć. Czy to moja wyobraźnia go stworzyła, jego spojrzenie, twarz i urok?
„To tyle”, wzdycha Grzegorz. „Nie mam więcej zdjęć z tego okresu”. Wtedy wyciągam rękę po kopertę, którą odłożył na bok. „Nie, to z mojego wesela, dużo później”.
Tam on jest. Ten, którym chciałem być. Jego panna młoda patrzy błagalnie w stronę fotografa. Za to on po prostu jest, jakby nie było obiektywu, niedosiężny dla żadnych pytań ani oczekiwań, spowity w swoje własne światło. Jedyne zdjęcie, na którym z drżącym sercem rozpoznaję go, powstało piętnaście lat po tym, jak widzieliśmy się po raz ostatni. Nie pamiętałem go takim, jakim był, lecz takim, jakim miał się stać.
TUŻ PO GRZEGORZU drugą rzeczą, która nadaje życiu wartość, są panczeny. Decyduje jak zwykle przypadek. Chcę mieć porządne łyżwy. Mama popiera wniosek. Chłopiec jest wątły, powinien się ruszać. Tata wzdycha, ale pozwala się zaciągnąć do sklepu sportowego. Ekspedient patrzy na nich z politowaniem. „Hokejówki. Zimą. Może jeszcze do tego maliny? Mamy oszczepy, proszę bardzo, i są płetwy”. Tata docenia nić porozumienia, lecz ja nie. Życie na lodzie to u mnie bieda z nędzą, a lodowisko to akurat samo życie. Magiczny wir, jeździ się dookoła pod wiszącymi nisko lampami, z chrypiącego głośnika leci Marino Marini: Dimmi quando tu verrai, chłopcy popisują się przed dziewczętami, wszystko dzieje się w ruchu, i akurat teraz sens życia to jechać przy tej w białej czapce i niebieskim sweterku, odbić się lewą i odwrócić się w pół kroku, dwa kroki tyłem, dobry wieczór, fajną masz czapkę, tylko tyle, nic więcej, znowu wolta, i śmignąć jak strzała, zniknąć i znów się zjawić nie wiedzieć skąd – szalik też zresztą ładny… Jednak nic z tego nie da się zrobić na moich łyżwach. Na nich można jedynie telepać się przed siebie.
„Mam tylko te”, mówi ekspedient. „Buble. Nie sądzę, żeby takie chciał”.
„Buble” to pojęcie z gospodarki planowej. Coś, na co nie ma zbytu, co jednak jest produkowane, na przekór imperializmowi. Buty w rozmiarze 52, gwoździe siedmiocalowe, niepływalne kamizelki ratunkowe i zardzewiałe widelce. Pewnie są nawet kije golfowe, ponieważ nikt nie gra w golfa. Na ladzie leżą teraz panczeny. Wiem, co to jest. Dwanaście metrów na sekundę, to jak szóstka w skali Beauforta. Ten, kto rozpędza się na hokejówkach, wygląda, jakby się boksował sam ze sobą. Przyśpiesza się na panczenach – to sokół zrywający się do lotu. Widziałem to w telewizji. Strasznie szkoda. Na panczenach nie da się jeździć tyłem.
„Na pewno chcesz je?” Tata nie ma pojęcia o łyżwach, ale te rzeczywiście wyglądają dziwnie. Są takie piękne, że aż boli. Baletki przechodzące niepostrzeżenie w nóż.
Dwunastolatek, który bierze ze sobą łyżwy do łóżka – to aż śmieszne. Pierwsze wieczory na lodowisku to męka i wstyd. Płozy są prawie dwukrotnie dłuższe niż w zwykłych hokejkach i takie ostre, że każdy fałszywy krok kończy się upadkiem. Wtedy zjawia się on – chłopak łasica, kot w łyżwiarskich butach. Hej, łapcie mnie, woła, rozpędzając się – tyłem. Cała horda rzuca się za nim. Ostre zakręty, nagłe szusy w bok i przyśpieszenia, którym nikt nie umie sprostać. I to najbezczelniejsze ze wszystkiego: ucieka nam, wirując wokół własnej osi… na panczenach! Można zamknąć oczy i słyszeć, jak porusza się po lodowisku. Klapiący dźwięk, kiedy startuje, syczący, gdy nabrał już tempa. Podczas gdy hokejówki brzmią jak stado krów tupiących w oborze. Mówi się, że te łyżwy są z Kanady, a łasica nazywa się Kardasz.
Jeżeli ten, który stał się mną, analizował kiedykolwiek schemat ruchów, to właśnie w tamtą zimę 1963. Lekcje mogły poczekać. A potem… Kardasz na zielono, a ja w wełnianym swetrze w paski, czerwone, białe i czarne, dwa cienie z innego wymiaru, przemykające w malstromie statecznych łyżwiarzy. Nadjeżdżamy z tyłu, śmigamy pół cala przed ich płozami i znikamy. Dla ostrzeżenia mamy specjalny dźwięk: czubkiem odpychającej łyżwy tniemy w lodzie rysę, brzmi to tak, jakby ostrzyło się nóż. Zzzrrt… ta w białej czapce i niebieskim sweterku, co się z nią stało?
Z początku jest nas tylko dwóch, Kardasz i ja, potem dochodzi jeszcze paru. Nie rozmawiamy ze sobą, jakby szczególnie ważna była nasza osobność. Nawet gdy odstawiamy pokaz, obywamy się bez słów. Jeden robi z lodowych ostrużyn niewielki wał, drugi robi podobny, pięć metrów dalej. Wszyscy już widzą, co się święci, ustawiają się w szpaler. To Kardasz musiał to wprowadzić, w Kanadzie urządzane są zawody skoków w dal na łyżwach. Pięćdziesiąt metrów rozbiegu, zejście do przysiadu, wyskok, kolana pod brodą. Sztuka polega na tym, żeby nie rozbić sobie głowy przy lądowaniu. Wyhamowanie jest okrutne, płozy rozsadzają lód. Ale uczucie, kiedy szpaler ciał rozmazuje się w pędzie, jest warte wstrząsu mózgu. Kardasz skacze najdalej, jest tak, jak ma być. Zawsze się znajdzie jakiś drągal na hokejkach, który koniecznie chce spróbować i potem trzeba go wynosić. I może właśnie o to chodzi.
Dlaczego polszczyzna ma taką dziwną nazwę na łyżwy szybkie, które są wszak wynalazkiem Norwega, Axela Paulsena? Dlatego, że dziewięć lat później, w 1889 roku w Amsterdamie, pewien Rosjanin, Aleksandr Panszyn, jechał na takich, gdy o mało nie został mistrzem świata.
JA MAM czternaście lat, a ona może ze dwadzieścia pięć. Jest kuzynką jednego z kolegów z klasy. Chodzi się do niej po szkole, żeby pograć w pokera. Po jakiejś godzinie tamci się zwykle dżentelmeńsko ulatniają. Skąd wziąłem odwagę, by pierwszy raz ją pocałować? Nie pamiętam obawy, że mnie spoliczkuje, co przecież mogło być na miejscu. To było w drzwiach, gdy miałem już iść. Cześć. Cześć. No, cześć. Cześć…
Siedzi mi na kolanach, całuję jej szyję i usta, pieszczę jej piersi przez tkaninę, nigdy mi nie pozwala rozpiąć, moja dłoń pod spódnicą, jej dłoń zaraz tam jest i ją zabiera, raz i drugi, i setny. Wichrzy mi włosy na karku i pozwala się całować.
Gdyby się pojawiła dzisiaj, siwa, skręcona podagrą, padłbym na kolana i całował jej stopy. Dlaczego nie nauczyła mnie kochać? W jej ramionach przyjmowałbym korekty z radosną wdzięcznością, bo nie było jeszcze żadnej dumy do obrony. Straszliwa myśl: że może wiedziała, że jeśli ulegnie, to stracę dla niej szacunek. Przeklęty niechaj będzie XIX wiek.
Rozchodzą się plotki? Skąd się pani psychiatra dziecięca dowiedziała? Któregoś dnia, gdy pokerzyści już się rozeszli, ona się uchyla. „Nie możemy się więcej spotykać. Dzwoniła twoja matka. Krzyczała, że deprawuję małoletnich. Groziła, że doniesie na milicję. To prawda, że ty masz dopiero trzynaście lat?”
Teraz wiem, jak głęboko można zranić mężczyznę. Po powrocie do domu nie mówię nic, ze strachu przed tym, co jestem w stanie zrobić, jeżeli mama choćby piśnie o niej jedno złe słowo. Nic nie zostaje nigdy powiedziane, jednak coś się kończy. Usuwam się, nie pozwalam, by mnie dotykała. Minie ćwierć wieku, nim się pojednamy. Lecz nawet wtedy ona nie domyśli się, że mój gniew brał się z tęsknoty za nią. A ja nie mogę jej tego powiedzieć.
SZYBKIM BIEGIEM MOŻNA na długiej przerwie zdążyć do Sklepu Żeglarskiego i z powrotem. Jeżeli sprzedawca jest sam, mówi: „dziś też nie”. Jeżeli ma klienta, robi tylko dyskretny znak, jak na filmie gangsterskim. Warunkiem naszej umowy jest, że ma pozostać tajna. Sprzedawca nie chce narobić sobie kłopotów. Jest rok 1966 i w naszym biotopie, na wschód od Elby, żeglarz jest naturalnym wrogiem nastolatka.
Zrezygnowaliśmy już z marzeń o prawdziwych dżinsach. Gdy jakaś para pojawi się w Komisie, kosztują tyle, co roczne kieszonkowe, i znikają tego samego dnia. Można też kupić sobie dżinsy w polskim banku państwowym. Nazywa się on PeKaO i sprzedaje nawet coca-colę, johnniego walkera i prawdziwą pastę do butów, Kiwi. Ale tylko za zachodnią walutę.
Potem rozchodzi się fama o pewnym krawcu. Wymaga to trochę zdolności śledczych, bo wtajemniczeni niechętnie udostępniają adres. Lecz w końcu znajdujemy go na pewnym strychu. A może jest to jakaś ślepa odnoga czasu? W zapachu przypalonej wełny i kulek na mole, siedzącego na stole wielkim na całą izbę, z garbatym nosem, szpilkami w ustach i centymetrem zwisającymz szyi.
Cztery pary dżinsów? Da się zrobić. Ale bez nitów. I płótno muszą zdobyć sami.
Sprzedawca towarów żeglarskich nie daje zbyt dużej nadziei. Czasem ma dostawę. Ale jak przyjdzie jakiś żeglarz, to wykupuje to wszystko na pniu. A więc płótno żeglarskie bywa w zasadzie raz w miesiącu, mniej więcej przez godzinę. Mogą je przywieźć dzisiaj po południu. Albo za miesiąc. Przykro mi, chłopcy.
Układamy grafik. Nie damy żeglarzom szansy. Raz dziennie któryś z nas pojawi się w sklepie. Aby poradzić sobie z całą belą, potrzeba dwóch ludzi. Materiał jest surowy, niebielony, ciężki jak dywan, ze zgrubieniami tu i tam. Trzeba go teraz pofarbować. Andrzej, który jest nonkonformistą, chce mieć zielony. Reszta wychodzi krzykliwie błękitna, jak morze na pocztówkach. „Nie ma się co czepiać”, mówi ekspedient w sklepie z farbami, „na opakowaniu jest napisane indygo”. „Co wyście kupili, tumany”, jęczy krawiec, „to jest żagiel rejowy”. „Wybaczy pan, mistrzu, wzięliśmy, co było”. Krawiec próbuje się wykręcić. Mówi, że w takich portkach zwyczajnie nie da się chodzić. Że nie ma odpowiednich igieł. W końcu drastycznie podbija cenę.
Nie poddajemy się. Teraz zaczyna się druga faza, wojna na wyczerpanie. Krawiec odwleka termin w nieskończoność. Zapewne zdecydował się nie splamić zawodowego honoru. Wspinamy się na czwarte piętro, dzwonimy, czekamy z nabożeństwem, nie, niegotowe, proszę przyjść za tydzień. Raz, drugi raz, trzeci. Wydaje mu się, że nas zmęczy, ale nie zna Andrzeja, naszego dyżurnego desperado. Za piątym razem wpycha się do środka. „No proszę, już skrojone, świetnie, mistrzu, teraz bierzemy się do szycia. Bo stąd nie wyjdę z gołą dupą”, mówi Andrzej, ściąga portki i wyrzuca je przez okno.
Trzeba było chodzić dosyć szeroko rozstawiając nogi. Po deszczu ciężko było podnosić kolana. Dokładnie tak musieli czuć się właściciele pierwszych dżinsów. I nie da się wykluczyć, jest to wręcz prawdopodobne, że obaj pochodzili z tej samej żydowskiej dynastii krawieckiej, Jakobs Jufess z Rygi, który w San Francisco w roku 1870 skroił pierwsze dżinsy, i nasz majster z Poznania, który przeklinając, musiał zrobić to samo sto lat później.
Ozłacały mi życie przez dwa lata i trwałyby do dziś, gdyby nie nagły szkwał. Mój błąd, bo siedziałem przy sterze. Spoczywają teraz na dnie, w mule jeziora Kiekrz. Poznańscy żeglarze zostali pomszczeni.
PRZYJACIELE MÓWIĄ, ŻE MUSZĘ do nich pisać. Chcą raportu z raju. Mam przenieść się do Warszawy i szkoły dla dziewcząt. Jest rok reformy szkolnej 1966, wprowadza się koedukację, mój rocznik idzie na pierwszy ogień. W liceum nr 26 ma nas być siedemnastu chłopców na trzysta dziewcząt.
Liceum w Poznaniu to była szkoła męska – ceglany gmach z przełomu wieków, niemiecka podróbka gotyku. Kiedy jakaś istota żeńska poniżej pięćdziesiątki pojawiała się na korytarzu, milkły rozmowy i powietrze robiło się elektryczne. Co dosyć dziwne, bo wszyscy zaraz mieli iść do domu i już w tramwaju tłoczyć się ze wszelkiego typu kobiecością. Dziesięć lat później przeżywam to samo napięcie, kiedy jakaś kobieta pojawia się na budowie. Żurawie spowalniają, zaczynają się żarty i gwizdy, podczas gdy za parkanem, na Hamngatan, kręcą się ich setki, z nagimi ramionami w słońcu lata.
W poznańskiej szkole te obmacywane spojrzeniami przechodzą śpiesznie, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Chociaż nie wszystkie. Są i takie, co kroczą pysznie, świadome swojej władzy, jak w drodze na koronację. Próbuję sobie wyobrazić, jak to będzie – być kometą wśród gapiących się planet. Przed rozpoczęciem nauki w szkole dla dziewcząt ćwiczę stosowne zachowania. Tu życzliwe spojrzenie, tam nie tak łaskawe, niestety, dziś wieczorem i cały następny tydzień jestem zajęty.
Traktują nas jak powietrze. Na przerwach kobiecość spaceruje, trzymając się pod rękę, zajęta sama sobą. Ani jednego spojrzenia w stronę męskiego desantu. Zmówiły się, żeby zachować spokój? I jak to jest możliwe, że wśród trzystu nie ma ani jednej atrakcyjnej? Widzę, jak wieczorem wlokę się do domu z głupawym uśmieszkiem kapłona. W tej szkole nie będzie romansów, ani nawet flirtu.
Pachnie migdałami. Ma gramofon, jej mama pracuje na wieczorną zmianę. Ktoś, kto ma wuja Za Granicą, przynosi Rolling Stonesów. Przez cały wieczór puszczamy drugi kawałek, tylko Confessin’ the Blues jest dostatecznie wolny, żeby spokojnie się przy nim kołysać. Gdy wszyscy się rozchodzą, pytam, czy mogę zostać. Ona gasi światło. Jestem trzylatkiem w sklepie z łakociami, to pierwszy raz i zapominam się kompletnie. „Przepraszam…” „Nie, nic się nie stało”.
Za tygodniowe kieszonkowe dostaję trzydzieści róż. Wiem od taty, że liczba musi być nieparzysta. Oddaję jedną konduktorce w tramwaju. „Dziękuję, chłopcze!” Błąd! Nie jestem już chłopcem. Ona gasi światło, zamykając drzwi. Róże zostają na słomiance. Oddaje mi się, poważnie, w milczeniu. Pytam, czy mogę zapalić lampę, tylko na sekundę. Chcę spojrzeć jej w oczy. Zasłania sobie twarz.
To drugie spotkanie jest także ostatnie. Wydzwaniam codziennie. Nie, mama jest w domu, nie, muszę się uczyć, nie, nie w ten piątek, wtedy wyjeżdżamy. Ta zima w Warszawie jest syberyjska, mglista i ma smak cynku. Akurat jest piątek.
Widzę go, jak stoi i trzęsie się pod jej domem. Wiem, że to od płaczu. W jej oknie się świeci.
Mija miesiąc lub dwa. Spotykam na ulicy znajomego i nie mogę powstrzymać się od pytania.
„Ona? To kurwie ucho?”
„Nie waż się tak o niej mówić”.
„Mówię o niej, co chcę. Żebyś ty wiedział…”
„Nie obchodzi mnie, co tam wiesz. Odszczekaj albo bij się”.
„No to się bijemy. Ty wybierz czas, ja miejsce”.
Mniej więcej tak to się odbywa. Umawiamy się za miesiąc, na końcowej pętli tramwaju. Wystarczy jeden sekundant.
Boks to moja najsłabsza dyscyplina, a chłopak ma na imię Wiktor. Stawia się o wyznaczonej porze, tak jak i sekundant, który przejrzał kodeks Boziewicza. „Czy któryś z panów chce wycofać swoje słowa? W porządku. Nie chodzi o to, kto zwycięży. Jesteście tu po to…” To niepotrzebne, już to wiemy. Uzgadniamy zasady. Bez kopniaków, czysty boks, do pierwszej krwi.
Wiktor prosi, żeby sekundant odszedł na bok. „Nie zamierzam niczego odszczekiwać, ale słuchaj. Byliśmy razem jakiś tydzień, a potem nagle koniec. Kłamstwa i mydlenie oczu. A to że lekcje, a to znów wyjazdy. A prawda była taka, że miała innego. Albo i paru. Jednocześnie. Chcę tylko, żebyś wiedział, co czułem, kiedy tak o niej powiedziałem”. Czy mówi jeszcze: „Tęsknię za nią. A ty nie?”
Wiktor jest pociągający, w zawadiacki sposób. Przypomina Erica Burdona. Zmrużone oczy pod grzywką chuligana i drwiący uśmieszek. To będzie trudne. Uświadamiam sobie, że go lubię. O wiele za bardzo, w dziwny sposób. Zmierzamy w stronę pola bitwy, sekundant wlecze się za nami. Wiktor w jej ramionach, dlaczego ten obraz nie boli? Ja piszący te słowa mogę tylko zgadywać, czemu Tajemny wspólnik Josepha Conrada, czytany dziesięć lat później, przyprawi mnie o zawrót głowy.
Pamięć nie podpowiada, jakim sposobem dochodzimy do wniosku, że szkoda byłoby pokancerować dwie tak ładne facjaty z powodu tej, która wzgardziła obiema. Odprawiamy sekundanta. Wiktor mówi, że może spławiła nas dlatego, że nie dawaliśmy jej prezentów. „Kwiaty, na co jej kwiaty? Zajrzałeś do spiżarki? Kasza, makaron i ziemniaki”. Powinienem się oburzyć i zawrócić sekundanta, lecz tego nie robię. Wiktor nie chce powiedzieć nic złego. Czym sobie na nią zasłużyliśmy? Mamy piętnaście lat i zaczynamy coś rozumieć. W drodze do tramwaju układamy kodeks honorowy miłości. Primo: kto dostąpił łask kobiety, nie ma prawa się jej wyprzeć. Secundo: skoro tam byłeś, choćby jako jeden z trzydziestu, nie pozwolisz nikomu jej nazywać.
TO NIE JEST TAK, ŻE nie da się posłuchać Beatlesów. Jeśli o północy, kręcąc gałką, znajdzie się pasmo 208 metrów, pomiędzy Rzymem a Stavangerem, usłyszy się: „Rzzggg… hrrr… adio… uxemburg… rrjii… rzggg… ation for the stars… Help! I need somebody…”. Za pół miesięcznej pensji można w Warszawie na bazarze dostać płytę. Można też wejść do kanciapy w oficynie i kupić pocztówkę. Mają w środku dziurkę i kosztują tyle co butelka wódki. Najwyraźniej można wytłoczyć ścieżkę dźwiękową w folii plastikowej. Perkusja, gitary i głosy zlewają się w jeden jazgot, ale melodię da się słyszeć. W braterskim kraju, gdzie trudno o plastik, muzykę tłoczy się na kradzionych kliszach rentgenowskich. Można dostać She Loves You na zdjęciach nowotworów albo połamanych kości.
Kiedy się idzie z Markiem, nie można pobiec za tramwajem. Marek musi chodzić ostrożnie, ponieważ zawsze dźwiga pod pachą pięć longplayów. Kiedy zaczyna padać, otula swój bagaż kawałkiem folii. Marek jest niewysoki i wąski w ramionach. Głowę ma dużą, a nos w kształcie ostrego trójkąta, jak na dziecięcych rysunkach. Jest w Marku coś podstarzałego; dziewczyny nie wiedzą, jak traktować jego żarty. Lecz z Beatlesami, Stonesami i Animalsami pod pachą jest księciem.
Marek nie żywi złudzeń, on wie lepiej. Ma głęboką wiedzę o intrygach w Partii. Wysłuchuje się go uprzejmie, z myślami gdzie indziej. Jego cynizmy bawią nas, do momentu, gdy stwierdza, że największym atutem Jeana-Paula Belmondo musi być jego okazały kutas. Zażenowana cisza. Co on o tym wie? Świat może i jest zgniły, ale czy on naprawdę sądzi, że Belmondo – z tą swoją facjatą – musiał się kurwić, żeby dostać role? Dziesięć lat później Marek pisze felietony do organu Partii.
Lecz teraz mamy jeszcze rok 1967. Partia robi ustępstwo na rzecz ducha czasów. The Rolling Stones dostają zezwolenie na koncert w Warszawie. Jednak ażeby I can’t get no satisfaction nie zostało opacznie zrozumiane, bilety idą do członków partii, od których można oczekiwać, że przyjdą w garniturach i będą umieli się zachować. Niestety duch partyjny zawodzi. Wszystko wycieka na czarny rynek, w cenie dziesięciokrotnie wyższej od oficjalnej. Zamiast grzecznych oklasków na widowni euforia. Po raz pierwszy od wojny są w Warszawie zamieszki. Młodzież przepycha się z milicją obywatelską, na pozór bez powodu. Jest coś takiego w Rolling Stonesach, czego marksizm-leninizm nie ogarnia.
Ale dzień wcześniej, zanim to nastąpi, mam okazję pogadać z Mickiem Jaggerem, Keithem Richardsem i resztą. Próbuję zrozumieć, jak do tego doszło. To Marek musiał, sobie tylko znanymi drogami, dowiedzieć się o tym spotkaniu. Pewnie on także wymyślił taktykę.
Idziemy prosto do wejścia i gdy zostaje pięć metrów, wyciągamy nasze legitymacje. To musi pójść szybko, bez zwalniania i spoglądania na strażników. Tylko powiew władzy. Nie może nawet przyjść im do głowy, by sprawdzać nasze papiery. Dokument, którym wymachuję, zaświadcza, że umiem przepłynąć dwieście metrów, z tego piętnaście pod wodą.
Strażnicy odsuwają się. W hotelowym lobby włączamy francuski. „Concierge! La conférence de presse des Rolling Stones, quelle salle?” To nam przychodzi dość łatwo. Po sześciu godzinach francuskiego tygodniowo w liceum możemy uchodzić za Francuzów, w każdym razie w Warszawie. Wieczorem dzień wcześniej mamy próbę w barze sąsiedniego hotelu. Dziewczęta są zachwycone. Trzej paryżanie… Po raz pierwszy i ostatni słyszę kobiety rozmawiające między sobą o mężczyznach jako obiektach seksualnych. Ten, który przedstawia się jako Mathieu, obiecuje sobie, że nigdy więcej. Dlaczego to jest takie upokarzające? Nie chodzi o to, że jest się przedmiotem oceny, mogłem wypaść gorzej. Nawet nie o bezwstyd oszukiwania. To żałosność polskości w spotkaniu z Zachodem poniża nas wszystkich. Boję się, że Marek nas zdemaskuje. To do niego podobne, lubi sprawiać, że ludzie czują się jak idioci. Może mówię: „Marc, pas de bêtises. On est français et on reste français”. Może to niekonieczne. Pewnie widzimy po sobie, że teraz prawda byłaby gorsza od dwóch kolejnych kłamstw. Umawiamy się na następne spotkanie i żegnamy się z nimi, ratując resztki honoru.
Mick Jagger gapi się bez wyrazu. Bill Wyman jest jak zawsze swoim własnym nekrologiem. Keith Richards w środku to głównie strzecha włosów. Tylko Charlie Watts, perkusista, nie próbuje utrzymać maski. Kciuk pod brodą, palec wskazujący na ustach, wyraz zdumienia. „What the fuck?”. Piątą osobą na zdjęciu jest machający ręką fotograf. Szóstą jestem ja sam. Stoję za sofą z Rolling Stonesami i próbuję wyglądać jakby nigdy nic. Jak zwykle wychodzi mi to za dobrze, wyglądam jak nieprzytomny.
Niewykluczone, że Mick Jagger pamięta to prawie równie dobrze. Chyba się nie zdarzyło, żeby na konferencję prasową z Rolling Stonesami nie przyszli żadni dziennikarze. Lecz 13 kwietnia 1967, przed ich jedynym koncertem za żelazną kurtyną, w pokoju prasowym Hotelu Europejskiego czeka na nich pięć osób. Publicysta z państwowej agencji prasowej, jego fotograf i trzech licealistów. Państwowy pismak chce wiedzieć, co Rolling Stonesi sądzą o Warszawie. Jagger mamrocze coś ze swojego kaca, impresario poprawia: „Podziwiają Warszawę i w nocy napisali piosenkę o tym mieście”.
Licealiści spoglądają po sobie. Marek przewraca oczami. Karol wygląda na rozbawionego, on zbiera absurdy. Sam chciałbym zadać pytanie, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Poza tym nie chcę żenować Micka Jaggera, który może nie rozumieć po francusku.
„ŚMIAŁO!”, WOŁA instruktor. Chyba tylko dlatego, że mama chce, żebym miał jakieś zajęcie, dostaję pozwolenie na zrobienie prawa jazdy. Po dwunastu lekcjach na drugim biegu instruktor uważa, że szesnastolatek już da sobie radę. Widzi tylko jeden problem. „Może się zdarzyć, że egzaminator zechce nas wyprowadzić na krajówkę. Wtedy musisz wrzucić trójkę. Tegośmy nie ćwiczyli. Wajcha od siebie, potem do góry. Zrobisz tak, kiedy powiem »śmiało«”.
Kiedy byłem mały, sądziłem, że samochody są jak zegarki, które trzeba nakręcać. Widziałem z okna ludzi, jak wkładają korbę pod maskę i nakręcają sprężynę. Wyglądało to na ciężką pracę. Najbardziej żal mi było kierowców ciężarówek. Ci mieli korby zawieszone na zderzaku, a więc musieli kręcić często. Prawda zaś była taka, że wujek Stalin postanowił, iż socjalizm doścignie i prześcignie bez obcej pomocy. Żadnych tam akumulatorów czy wycieraczek od faszystów i ich pachołków. Syrenka, na której ćwiczę, jest więc całkowicie polskim produktem. W razie potrzeby można ją rozruszać korbą, w wersji sportowej rozwija moc czterdziestu koni i chmurę niebieskiego dymu. Przednie koła muszą być ustawione do przodu, kiedy się puszcza sprzęgło, inaczej diabli biorą układ sterowania. Ale przecież zmierzamy do przodu.
Teraz jesteśmy na drodze krajowej. „Śmiało!”, woła instruktor z tylnego siedzenia. „Cicho tam, z tyłu, …no, słyszałeś, masz wrzucić trójkę”, mówi mój egzaminator. W ten sposób uzyskuję prawo jazdy na samochód i ciężki motocykl. Czy egzaminator był pijany? Czy tylko pomyślał sobie, że, a tam, co za różnica, przecież wszystko to tylko dla picu, nikt chłopakowi i tak nie da auta do prowadzenia.
Tu się pomylił. Austro-Daimler ADR Bergmeister to potwór, który wyciąga sporo ponad sto kilometrów we mgle, trochę mniej przy słonecznej pogodzie. Chłopaki twierdzą, że para wodna zwiększa kompresję. Jest to kabriolet z czerwonymi skórzanymi siedzeniami, tajnymi schowkami pod każdym fotelem i paszczą jak u krokodyla. Model – jak wszystko wskazuje – z 1933 roku.
Nigdy się nie dowiaduję, jak to się chłopakom udaje. Czy grożą paragrafem o „nielegalnym parkowaniu w stodole i stajni”? Prawo nie zna takiego zakazu, ale kto wie, skoro przestępstwem jest słuchanie radia z Monachium. Chłopów łatwo zastraszyć, zwłaszcza gdy się nosi skórzaną kurtkę i zwraca do nich per „obywatelu”. Kiedyś przywożą na holu harleya-davidsona z obsadą na karabin maszynowy w koszu. Chłop klął się na Przenajświętszą Panienkę, że broni już nie było, kiedy jego szwagier ściągnął motor.
Gospodarstwa chłopskie na równinie między Odrą a Bugiem są skansenem europejskiej motoryzacji. We wrześniu 1939 roku porzucono na skraju drogi tysiące pojazdów, kiedy skończyła się benzyna albo krater po bombie uniemożliwił dalszą ucieczkę. Pięć lat później znowu przyszła pora. Teraz stoją w stodołach i stajniach i czekają na nas. Jestem jak zwykle najmłodszy w ferajnie i nie znam się na silnikach. Zdrapuję tylko z austro-daimlera kurze łajno i lakieruję go na żółto.
Wszystko to opowiadam tylko, żeby dotrzeć do pedału gazu. Klejnot garażu to citroën 11CV. Ta nazwa może niewiele mówi, ale to właśnie w takim Jean Gabin z kumplami królują na zalanych deszczem ulicach Paryża.
Wyjeżdżamy z miasta przetestować prędkość. Nagle nasz główny mechanik zjeżdża na pobocze. Zdaje się podniecony. „Teraz ty prowadź jakiś czas, muszę coś sprawdzić”. Siadam za kierownicą, niespodziewany zaszczyt. „Rozpędź do dziewięćdziesięciu, dobrze… puść teraz gaz zupełnie… teraz wyciągnij nogę i połóż stopę na pedale, ale nie naciskaj… co czujesz?” „Pedał się obniża, a potem blokuje”. „No właśnie! A jedziemy osiemdziesiątką, nie? Wiedziałem! Prędkość marszowa! O, kurwa!”
Słowo kurwa może wyrażać głęboki dyskomfort, ale i nabożeństwo, tak jak na widok płonącego krzaka.
W drodze powrotnej nasz główny mechanik nie jest sobą. Prowadzi nerwowo, jakby był zły na samochód. Gdy dojeżdżamy, zdaje się bliski płaczu. Nie pamiętam już słów, lecz za to sens: dosyć już tego, musi wyjechać z tego kraju. Bo tu, za jego życia, żaden inżynier nie pomyśli o takim detalu.
Wcale nie jest pewne, że citroën 11CV miał taki bajer. Być może zahaczyła się tylko linka gazu.
Imiona niektórych osób występujących w tym rozdziale zostały zmienione.
1
Tintomara – zagadkowy przedmiot pożądania, niezwykle piękna, androgyniczna bohaterka powieści Carla Jonasa Lovego Almqvista Drottningens juvelsmycke (Klejnot królowej), 1834.