Читать книгу Dom z dwiema wieżami - Maciej Zaremba Bielawski - Страница 3

2
Demony

Оглавление

CO MOŻNA powiedzieć prawdziwego o nim, który teraz idzie mostem Poniatowskiego z bananem w ręku? Pięć miesięcy później w ciągu sekundy podejmie decyzję, która zmieni jego życie. Czy wie, co robi? Czy może jest coś, co wie to za niego? Pamiętam, co widziałem i co czułem. Ale ten, który wtedy myślał, już nie odpowiada na wezwania.

Kiedy dorośnie, będą mu zazdrościć jego snów, istnych orgii symbolicznych. Tak, jakby jego podświadomość nigdy nie stworzyła własnego języka, a tylko żywcem podkradała archetypowe ikony. Matki pilotują samoloty bojowe, ojcowie kurczą się do rozmiarów łupiny orzecha – albo są trzymetrowi. „Dziś w nocy śniło mi się, że nie dotrę nigdy do Madrytu”, zwierza się terapeucie. Który nie umie ukryć podniecenia. „Madryt… czy nie kojarzy ci się z pewnym prostym hiszpańskim słowem?” To żenujące. Podobnie, gdy próbuje opowiedzieć jakąś historię. Nagle słuchacze zaczynają się uśmiechać. Słyszą legendę pod tekstem, której on nie słyszy.

Kiedy się zdarza coś takiego, można się poczuć trochę głupio. Albo jak trzcina na wietrze.

To było jakieś ogłoszenie? Mogłem je znaleźć w „Życiu Warszawy”, po artykułach o syjonistach i innych wrogach. „Sprzedam – banana”. Może tam zresztą stało „banany”.

Wstałem wcześnie i ubrałem się odświętnie. Spodnie były szare, z flaneli i trochę za długie. Obstalowałem je przez wzgląd na kolor, to był niezwykły odcień szarości, z domieszką lila lub błękitu. Miały pasować do marynarki, wściekle błękitnej, dwurzędowej, ze szpiczastymi wyłogami. Ile guzików można mieć na rękawach? Krawiec powiedział, że zazwyczaj trzy – cztery już sygnalizują bufonadę. Poprosiłem o pięć, ale wtedy mistrz odsunął od siebie materiał. Był starszym człowiekiem („przedwojenny krawiec”, mówiono z melancholią w głosie) i szył kiedyś prawdziwe ubrania.

Stanęło na czterech guzikach. Mój sweter golf był purpurowy, przypuszczalnie z mieszanki nylonu. Ale to kolor czynił go wyjątkowym. Czy istniał jakiś specjalny urząd, w którym mieszano barwy? Musiał istnieć, skoro purpura, oliwkowa zieleń i ultramaryna były na wymarciu. Kraj i ludzie spowici w ołowianą szarość, brązy, beże (kawa za bardzo rozcieńczona mlekiem) i specjalny odcień granatu, kompletnie pozbawiony głębi. Kobiety miały do wyboru podstawowe kolory akwarel.

Mój golf był bezcenną zdobyczą. Został kupiony za sześć dolarów dziewięćdziesiąt, w bonach, które dostałem od babci na urodziny. Za inne dolary, które skupowałem powoli, cent po cencie, nabyłem francuski proszek do prania – do pielęgnacji tej purpury. Kiedy golf wisiał w łazience, chodziłem tam sprawdzić, czy aby nie ociera się o tynk.

Nogawki spodni łopotały wokół cholewek czarnych sztybletów na kubańskim obcasie i z zadziornym ściegiem na przyszwie. Szewc szył, wzorując się na zdjęciach Beatlesów.

Do tego była jeszcze czapka. Typu kepi, szara, z czarnym daszkiem i aksamitnym otokiem. Kepi było uszyte na miarę w pewnej suterynie zaraz na wschód od centrum. Przy wejściu do każdej bramy, dość dużej na konia i wóz, widniały emaliowane tabliczki z napisami w rodzaju „Galanteria”, „Pasmanteria” lub „Filatelista”. Lubiłem przystawać przed jakimś oknem wystawowym i kontemplować mnogość rzeczy. Tasiemki we wszystkich kolorach, osobliwe tkaniny, haftki, hetki, pętelki i przedmioty o tajemniczym przeznaczeniu. Tu, na podwórzach, których zapach przypominał o braku publicznych toalet, mieli zakłady szewcy, kapelusznicy, introligatorzy, krawcy i stolarze, żałosne resztki polskich cechów. Mistrzowie byli prawie zawsze w złym humorze i opryskliwi wobec gości, którzy tylko pytali o cenę.

Znajdował się tam także Komis, to znaczy To Inne. W Komisie nic nie można było kupić za całotygodniowe choćby kieszonkowe – ani gazowej zapalniczki Ronson, ani koszuli z przypinanymi na guziki koniuszkami kołnierzyka, ani żyletek Gillette. Wszystkie przedmioty były tam ponętne, kokietliwe. Mówiło się, że mają finisz. A ponieważ nic poza nimi nie miało finiszu, posiadacze takich przedmiotów byli godni zazdrości. Wszystko, co produkowano w kraju, zdawało się porzucone w momencie, kiedy zaczęło osiągać swój przybliżony kształt: tu mamy but, czy coś takiego, a tam, powiedzmy, drogę. Jedyne, co robiono serio, to były książki i kopie zburzonych przez bomby kamienic. Nowe domy przypominały szybkie szkice, lepiej oglądać je z dystansu. Z bliska widziało się złażącą farbę, szczeliny i zamalowaną rdzę.

Blankslitet, jeszcze nie znałem wtedy tego pięknego słowa, którego nie ma w polszczyźnie. Wyświecone? Starte do połysku? Ale jeżeli coś cieszyło oko, to było z reguły blankslitet. Krany, klamki do drzwi, dębowe schody, precyzyjnie przycięte inkrustacje, etui zamykane z cichym puff. „Przedwojenne”, mówiło się z nostalgią w głosie. Nowe rzeczy nie miały szansy stać się kiedyś „wyświecone”, tak jakby brakowało im ambicji, by konkurować z czasem.

Wszyscy nad tym boleli. Nie słyszało się zbyt często komentarzy o systemie politycznym. Ale nie było dnia, by ktoś w tramwaju albo w sklepie nie wybrzydzał na materię. „Dlaczego zaczęto perforować skrzydła sowieckich samolotów? Bo papier toaletowy nigdy się nie urywa tam, gdzie jest perforowany”.

Dom z dwiema wieżami

Подняться наверх