Читать книгу Kirke - Madeline Miller - Страница 7
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ОглавлениеKiedy się urodziłam, nie było słowa, które określałoby to, kim byłam. Nazwano mnie nimfą, zakładano bowiem, że okażę się podobna do matki, ciotek i tysięcy kuzynek. Zajmowałyśmy ostatnie miejsce w ostatnim rzędzie boginek, a nasze moce były tak skromne, że ledwo zapewniały nam nieśmiertelność. Rozmawiałyśmy z rybami, opiekowałyśmy się kwiatami i zwabiałyśmy krople deszczu z chmur i sól z morskich fal. Słowo „nimfa” wyznaczało długość i sens naszego bytu. W naszym języku nimfa to nie bogini, lecz panna młoda.
Moja matka była jedną z boginek, najadą, strażniczką tryskających źródeł i strumieni. Wpadła w oko mojemu ojcu, gdy przybył w odwiedziny do pałacu jej ojca, Okeanosa1. W tamtych czasach Helios i Okeanos często biesiadowali to przy stole jednego, to drugiego. Byli kuzynami, rówieśnikami, chociaż na to nie wyglądali. Ojciec rozsyłał oślepiający blask jak świeżo wykuta z brązu tarcza, podczas gdy Okeanos już się urodził z kaprawymi oczami i brodą do pasa. Byli jednak tytanami, woleli więc swoje towarzystwo niż przestawanie z młodziutkimi, nieporadnymi bogami na Olimpie, którzy nie widzieli stworzenia świata.
Pałac Okeanosa był niebywałym cudem, głęboko osadzonym w skale. Komnaty z wysokimi sklepieniami ozdobiono złotem, a stąpające przez wieki stopy bogów wygładziły kamienne posadzki. Wszędzie słyszało się lekki szmer rzek Okeanosa, źródło świeżych wód świata, tak mrocznych, że nie dało się zgadnąć, gdzie kończy się woda, a zaczyna dziewicza skała. Na brzegach rzek rosły delikatne szare kwiaty, trawa, a także niezmierzona liczba dzieci Okeanosa: najady, nimfy i rzeczni bogowie. Lśniący jak wydry, roześmiani, o jasnych obliczach, rozsyłali blask w mrocznym otoczeniu, zabawiali się złotymi pucharami i toczyli niekończące się zmagania, igrając z miłością. Pośród nich, przyćmiewając całe to wiotkie piękno, zasiadała moja matka.
Jej włosy połyskiwały niczym brąz; każdy pukiel był tak lśniący, że zdawał się płonąć wewnętrznym ogniem. Poczuła spojrzenie mojego ojca, żarliwe jak płomienie ogniska. Widzę ją poprawiającą udrapowania szaty na ramieniu. Widzę ją zanurzającą w wodzie palce i wyjmującą je lśniące. Obserwowałam ją tysiące razy, jak robiła te sztuczki. Ojciec zawsze się na nie nabierał. Wierzył, że naturalnym porządkiem świata jest dawanie mu rozkoszy.
– Kto to? – spytał Okeanosa.
Ten miał już wiele złotookich wnucząt spłodzonych przez mojego ojca i nie miał nic przeciwko kolejnym.
– Moja córka Perseida. Jest twoja, jeśli chcesz.
Następnego dnia ojciec spotkał ją przy tryskającym źródle, które rozlewało się w sadzawkę na powierzchni ziemi. To był piękny zakątek, zasłany bujnymi narcyzami pod baldachimem splecionych konarów dębów. Nie skaziło go błoto, nie pełzały tam oślizgłe ropuchy; czyste, wygładzone kamienie ustępowały miejsca trawie. Nawet mój ojciec, który za nic miał subtelności sztuki nimf, był oczarowany.
Matka wiedziała, że się zbliża. Była wątła, ale sprytna i ostra jak drapieżny węgorz. Zdawała sobie sprawę, którędy biegnie droga do władzy dla takich jak ona – na pewno nie przez baraszkowanie na brzegach rzek i płodzenie bękartów. Kiedy mój ojciec prężył się przed nią, pyszny w swojej chwale, roześmiała mu się w twarz.
– Pokładać się z tobą? A czemu to?
Oczywiście brał, co mu się żywnie podobało. Ale też pochlebiał sobie, że wszystkie kobiety – zarówno młodziutkie niewolnice, jak i boginie – przemożnie pragną trafić do jego łoża. Dowodem na to były dymy na poświęconych mu ołtarzach, ofiary ciężarnych matek i uszczęśliwionych bękartów.
– Małżeństwo albo nic z tego – zapowiedziała mu moja matka. – A jeśli małżeństwo, to musisz wiedzieć jedno: na łonie natury będziesz mógł brać każdą dziewkę, która ci wpadnie w oko, ale żadnej nie sprowadzisz do domu; w twoich komnatach będę rządzić tylko ja.
Warunki, ograniczenia. To były dla niego nowinki, lecz bogowie niczego nie kochają bardziej niż nowinek.
– Umowa stoi – rzekł i przypieczętował ją, dając mojej matce naszyjnik, który sam złożył z najrzadszych bursztynów. Później, kiedy przyszłam na świat, podarował jej drugi sznur i następne za każde z mojego rodzeństwa, a przyszło ich na świat jeszcze troje. Nie wiem, co bardziej ceniła: gorejące blaskiem kamienie czy zazdrość sióstr, kiedy nakładała naszyjnik. Myślę, że kolekcjonowałaby kolejne sznury po wieczność, aż przygięłyby ją do ziemi, jak jarzmo przygniata kark wołu, gdyby najpotężniejsi bogowie jej nie wstrzymali, kiedy się zorientowali, na co stać naszą czwórkę.
– Możesz mieć jeszcze dzieci, ale nie z nim – oznajmili jej.
Tylko że inni nie dawali bursztynów. Tamten jedyny raz widziałam ją płaczącą.
*
Po moim urodzeniu ciotka – oszczędzę wam jej imienia, bo w tej opowieści roi się od ciotek – umyła mnie i owinęła w pieluszki. Inna zatroszczyła się o moją matkę; pokryła jej usta karminem, grzebieniem z kości słoniowej rozczesała włosy. A trzecia poszła do drzwi i wpuściła mojego ojca.
– Dziewczynka – oznajmiła, kręcąc nosem.
Dziewczynki mu nie przeszkadzały; miały łagodny temperament i złocistą barwę skóry jak oliwa z pierwszego tłoczenia. Ludzie i bogowie byli chętni wiele zapłacić, by płodzić z nimi dzieci, i mówiono, że skarbiec ojca równał się zasobom samych wielkich bogów. Gestem błogosławieństwa położył rękę na mojej głowie.
– Znajdzie świetnego oblubieńca – przepowiedział.
– Jak świetnego? – chciała wiedzieć matka. Gdyby wydano mnie za kogoś znamienitego, byłoby to dla niej jakieś pocieszenie.
Ojciec zastanawiał się przez chwilę, bawiąc się kosmykami moich włosów, przypatrując się uważnie oczom i kościom policzkowym.
– Myślę, że księcia – odparł w końcu.
– Księcia? – powtórzyła matka, nie kryjąc niezadowolenia. – Chyba nie masz na myśli śmiertelnika?
Kiedy podrosłam, spytałam, jak wyglądają śmiertelnicy.
„Można rzec, że mają nasze kształty, ale tylko w tym sensie, w jakim robak ma kształt wieloryba”, odpowiedział ojciec. Matka wyraziła się dosadniej: „Są niczym worki z niewyprawionej skóry, wypchane gnijącym mięsem”.
– Przecież na pewno wyjdzie za syna Zeusa – upierała się matka. Już wyobraziła sobie, jak ucztuje na Olimpie, siedząc po prawicy królowej bogów, Hery.
– Nie. Ma włosy rysia. I ten podbródek. Jest tak spiczasty, że aż odpychający.
Matka nie spierała się dalej. Jak wszyscy znała opowieści o wybuchach Heliosa, gdy mu się sprzeciwiono. „Lśni złotem, ale jego ogień spala”.
Wstała. Jej brzuch się wygładził, talia zwęziła, policzki tchnęły świeżością dziewiczej rosy. Wszystkie żeńskie istoty naszego gatunku szybko dochodzą do siebie po porodzie, ale ona była jeszcze szybsza; należała do córek Okeanosa, które wydają na świat potomstwo jak sarny – wystrzeliwując je niczym pociski.
– Chodź – rozkazała. – Postarajmy się o coś lepszego.
*
Rosłam szybko. Niemowlęctwo trwało godziny, wczesne dzieciństwo – parę chwil. Ciotka, która licząc na to, że zyska względy mojej matki, została, nazwała mnie Jastrzębicą, Kirke, z powodu miodowej barwy oczu i dziwnie cienkiego zawodzenia, kiedy płakałam. Ale gdy spostrzegła, że matka tyle dba o jej usługi, co o pył u stóp, zniknęła.
– Matko, nie ma ciotki – poskarżyłam się.
Nie zareagowała. Ojciec już się wyprawił rydwanem na nieboskłon, a ona wplatała we włosy kwiaty, szykując się do przejścia tajemnymi ścieżkami wód, by na trawiastych brzegach rzek dołączyć do sióstr. Mogłam za nią popłynąć, ale wtedy musiałabym przesiedzieć cały dzień u stóp ciotek plotkujących o rzeczach, których nie rozumiałam. Więc zostałam.
Rozległe komnaty ojca były mroczne i ciche. Pałac, sąsiadujący z domostwem Okeanosa, był osadzony w dziewiczej skale, a ściany miał z polerowanego obsydianu. Dlaczego nie? Mogły być ze wszystkiego – z krwistoczerwonego egipskiego marmuru lub drewna sandałowego, z czego tylko ojciec by zapragnął. Ale on lubił blask obsydianu odbijający jego światło, płomienie pełgające na śliskich powierzchniach, gdy przechodził obok. Oczywiście nigdy nie pomyślał, jak głęboka zalega tam czerń, gdy jest nieobecny. Ojciec zupełnie nie potrafił wyobrazić sobie świata bez niego.
W tamtych czasach mogłam robić, co chciałam. Zapalałam pochodnię i biegałam, podziwiając ciemne, podążające za mną płomienie. Kładłam się na gładkiej polepie i palcami wierciłam w niej dziury. Nie znajdywałam czerwi ani robaków, ale mi ich nie brakowało. Nikt poza nami nie zamieszkiwał tych rozległych komnat.
Gdy nocą ojciec powracał, ziemia falowała jak boki konia i wywiercone przeze mnie dziury się wygładzały. Po chwili pojawiała się matka, pachnąca kwiatami. Biegła go przywitać, a on pozwalał jej wieszać mu się na szyi, przyjmował puchar z winem i zasiadał na wielkim srebrnym tronie. Ja dreptałam mu po piętach.
– Witaj w domu, ojcze, witaj w domu.
Pijąc wino, grał w warcaby, ale tylko i wyłącznie sam przeciwko sobie. Przesuwał bierkę, odwracał warcabnicę i znów zmieniał położenie bierki.
– Nie pójdziesz do łoża, ukochany? – pytała miodopłynnym głosem matka.
Demonstrowała bujność kształtów, obracając się przed nim powoli jak pieczeń na rożnie. Przeważnie rzucał wtedy grę, nie zawsze jednak, i wtedy byłam najszczęśliwsza, bo matka szła sobie, trzaskając drzwiami z mirtowego drewna.
U stóp ojca cały świat był ze złota. Światło biło z niego całego, ze złocistej skóry, jarzących się oczu, połyskujących brązem włosów. Jego ciało paliło jak rozżarzony kosz z węglem i przytulałam się do niego tak blisko, jak mi na to pozwalał, niczym jaszczurka do skał w południe. Ciotka kiedyś powiedziała, że niektórzy pomniejsi bogowie ledwo potrafią na niego patrzeć, ale ja byłam jego rodzoną córką i wpatrywałam się w niego tak długo, że gdy odwracałam wzrok, jego wizerunek nadal odbijał się od moich źrenic, od podłogi, lśnił na ścianach i inkrustowanych stołach, nawet na mojej skórze.
– Co by się stało, gdyby śmiertelnik zobaczył cię w całej twojej chwale? – spytałam.
– Spłonąłby w jednej chwili.
– A gdyby śmiertelnik zobaczył mnie?
Uśmiechnął się. Słyszałam ruch warcabowych bierek, znajome szuranie marmuru po drewnie.
– Taki śmiertelnik uznałby się za szczęśliwca.
– Nie spaliłabym go?
– Oczywiście, że nie.
– Ale mam oczy jak ty.
– Nie. Spójrz. – Skierował wzrok na polano przy palenisku. Rozżarzyło się, zapłonęło, po czym rozsypało w popiół na podłodze. – To tylko próbka moich mocy. Potrafiłabyś choć tyle dokonać?
Całą noc wytrzeszczałam oczy w te polana. Nawet się nie rozgrzały.
*
Na świat przyszła siostra, wkrótce potem brat. Nie potrafię powiedzieć, w jakim odstępie czasu. Dni bogów mkną jak wodospad i wtedy jeszcze nie opanowałam sztuczki śmiertelników – liczenia ich – choć można by się spodziewać, że ojciec włoży więcej trudu w naszą naukę, bo przecież sam liczył każdy wschód słońca. Tymczasem nawet on nazywał moje rodzeństwo bliźniakami. Rzeczywiście, od dnia narodzin brata byli nierozłączni jak para norek. Ojciec pobłogosławił ich jednym ruchem dłoni.
– Ty wyjdziesz za wiecznie żyjącego syna Zeusa – zwrócił się do mojej świetlistej siostry, Pazyfae, proroczym tonem, którego używał, zapowiadając przyszłe zdarzenia.
Na to matka się rozjaśniła, wyobrażając sobie szaty, które przyoblecze na ucztę u Zeusa.
– A ty jak każdy syn będziesz odbiciem matki – zapowiedział mojemu bratu zwykłym głosem, dźwięcznym i czystym jak letni poranek.
Matka okazała zadowolenie, uznała bowiem, że Helios zezwolił jej nadać synowi imię. Nazwała go Perses, po sobie.
Pazyfae i Perses byli sprytni i szybko spostrzegli, jak sprawy stoją. Uwielbiali ze mnie szydzić, udając niewiniątka. „Ma oczy żółte jak siki – mówili. – Skrzeczy jak sowa. Nosi imię Jastrzębica, ale jest tak brzydka, że powinna nazywać się Koza”.
Takie były ich pierwsze przytyki, jeszcze niewinne, ale z każdym dniem coraz bardziej dobierali mi się do skóry. Nauczyłam się ich unikać i wkrótce znaleźli sobie przyjemniejsze rozrywki w pałacu Okeanosa, wśród małych najad i rzecznych bogów. Kiedy matka udawała się do swoich sióstr, przyłączali się do niej i narzucali swoją wolę uległym kuzynom i kuzynkom, zahipnotyzowanym jak płotki przed paszczą szczupaka. Wymyślali setki upokarzających gierek.
– Chodź, Melio – kusili. – Na Olimpie modne jest przystrzyganie włosów do linii szyi. Jak złapiesz męża, jeśli nie pozwolisz się nam przystrzyc?
Kiedy Melia zobaczyła, że wygląda jak jeż, i rozpłakała się, śmiali się, aż w podziemnych korytarzach huczało echo.
Zostawiłam ich tym rozrywkom. Wolałam ciche komnaty ojca i kiedy tylko mogłam, spędzałam każdą chwilę u jego stóp. Pewnego dnia, może chcąc mi wynagrodzić udręki ze strony rodzeństwa, zaproponował, że zabierze mnie i pokaże swoje święte stada krów. Spotkał mnie wielki zaszczyt, bo propozycja ojca oznaczała, że pojadę szczerozłotym rydwanem i ujrzę zwierzęta będące przedmiotem zazdrości wszystkich bogów: pięćdziesiąt śnieżnobiałych jałówek zachwycających oczy Heliosa podczas jego codziennych wędrówek nad ziemią. Wychyliłam się poza ozdobioną szlachetnymi kamieniami krawędź rydwanu i patrzyłam wniebowzięta na sunącą w dole ziemię: ciemnozielone lasy, ostre wierzchołki gór, rozległy błękit oceanów. Szukałam śmiertelników, lecz sunęliśmy za wysoko, aby ich dostrzec. Stado żyło na zarośniętej bujną trawą wyspie Trinakia i opiekowały się nim moje przyrodnie siostry, Lempetia i Faitusa, Świetlista i Lśniąca.
– Kogo dzisiaj z sobą przywiodłeś?
– To musi być jedna z córek Perseidy, patrz na jej oczy.
– Oczywiście! – Lempetia, myślę, że to była ona, pogładziła mnie po włosach. – Wcale nie powinnaś się przejmować barwą swoich oczu. W ogóle się tym nie martw. Twoja matka jest bardzo piękna, ale nigdy nie była silna.
– Mam oczy jak wy – powiedziałam.
– Jaka ona słodka! Nie, kochanie, nasze płoną jak ogień, a nasze włosy są jak słońce na wodzie.
– To sprytne, że zaplatasz włosy w warkocze – pochwaliła mnie Faitusa. – Dzięki temu kasztanowe pasma wcale tak źle nie wyglądają. Szkoda, że nie możesz tak samo ukryć swego głosu.
– Mogłaby trzymać buzię na kłódkę. To załatwiłoby sprawę, prawda, siostro?
– Pewnie tak. – Uśmiechnęły się. – Pójdziemy do krów?
Nigdy wcześniej nie widziałam krowy, ale to nie miało znaczenia; zwierzęta były tak piękne, że żadne porównanie nie było potrzebne. Sierść miały czystą jak płatki lilii, a ślepia łagodne, z długimi rzęsami. Ich rogi pozłocono – zrobiły to moje siostry – a kiedy zwierzęta opuszczały łby, by szczypać trawę, czyniły to z wdziękiem tancerek. W świetle zachodzącego słońca ich grzbiety roztaczały łagodny blask.
– Och! – wykrzyknęłam. – Mogę jedną pogłaskać?
– Nie – zakazał mi ojciec.
– Chcesz wiedzieć, jak się nazywają? Ta jest Białopyska, a ta Jasnooka, ta to Skarb. Te zaś to Urocza, Śliczna i Złotoroga, i Lśniąca. Ta jest Skarb, a ta…
– Już jedna wcześniej nazywała się Skarb – przerwałam jej. – Powiedziałaś, że to ta. – Wskazałam palcem krowę, która ze spokojem przeżuwała trawę.
Siostry popatrzyły na siebie, potem jednocześnie spojrzały na ojca swoimi złotymi oczami.
– Musiałaś się pomylić – powiedziały. – To jest Skarb. A to Gwiazdka, a ta Pyszna i…
– A to co? – zapytał ojciec. – Śliczna ma strupa?
Siostry niemal wpadły w histerię.
– Jakiego strupa? Och, nie może być! Och, niegrzeczna Śliczna, jak mogłaś się skaleczyć? Och, niedobre stworzenie, musiało cię boleć!
Pochyliłam się, żeby się lepiej przyjrzeć. Zobaczyłam malutki strupek, mniejszy niż paznokieć małego palca, ale ojciec się nachmurzył.
– Wasza w tym głowa, żeby do jutra nie było po tym śladu.
Skinęły szybko głowami.
– Oczywiście, oczywiście. Strasznie nam przykro.
Znów zajęliśmy miejsca w rydwanie i ojciec ujął nabijane srebrnymi guzami wodze. Siostry wycisnęły ostatnie pocałunki na jego rękach, a konie skoczyły przed siebie, kołysząc nas na niebie. W gasnącym świetle dnia już pojawiały się pierwsze konstelacje gwiazd.
Pamiętałam, jak ojciec opowiedział, że daleko, na ziemi, są ludzie zwani astronomami, których zadaniem jest śledzenie jego falującej trasy. Śmiertelnicy niesłychanie szanowali tych mężów. Mieszkali w pałacach i służyli radami królom, ale czasem ojciec zabawił dłużej to tu, to tam i wtedy astronomowie wpadali w rozpacz, gdyż ich obliczenia przestawały się zgadzać. Wleczono ich przed oblicza królów, którym służyli, oskarżano o oszukiwanie i zabijano. Ojciec, mówiąc mi o tym, był rozbawiony.
– Mają to, na co zasłużyli – dodawał. – Słońce jest panem swojej woli i nikt nie może mu rozkazywać, co ma czynić.
– Ojcze, czy jesteśmy tak spóźnieni, że astronomowie stracą głowy? – zapytałam.
– Tak – odparł, potrząsając lejcami. Konie skoczyły jeszcze szybciej i świat rozmył się pod nami; dymne cienie nocy uniosły się z brzegów mórz. Poczułam dziwny ucisk w piersiach, jakby ktoś wsunął mi tam rękę i ruchem praczki wyżął wnętrzności. Myślałam o astronomach. Wyobrażałam ich sobie skulonych, pełzających jak robaki, klęczących na chudych kolanach i zawodzących: „Błagamy! To nie nasz błąd, samo słońce się spóźniło”. „Słońce nigdy się nie spóźnia – odpowiadali z tronów królowie. – Wasze słowa to bluźnierstwo, musicie umrzeć!”
I topór opadał, tnąc błagających mężów na dwoje.
– Ojcze, niedobrze mi – szepnęłam.
– Jesteś głodna – orzekł. – Czas na ucztę. Twoje siostry powinny się wstydzić, że nas zatrzymały.
Objadłam się na kolację, ale nadał czułam się dziwnie. Musiałam mieć nieswoją minę, bo Perses i Pazyfae zaczęli się szyderczo uśmiechać ze swojego łoża biesiadnego.
– Połknęłaś żabę?
– Nie.
Moje zaprzeczenie tylko wprawiło ich w jeszcze większe rozbawienie; pocierali się ramionami w udrapowanych szatach, niczym węże polerujące jeden drugiemu łuski.
– A jak złote jałówki ojca? – spytała siostra.
– Piękne.
Perses wybuchnął śmiechem.
– Ona nie wie! Słyszałaś kiedyś coś równie głupiego?
– Nigdy – odparła siostra.
Nie powinnam była się dopytywać, ale nadal byłam głęboko pogrążona w myślach; wciąż widziałam bezgłowe trupy astronomów, rozciągnięte na marmurowych podłogach.
– Czego nie wiem?
Siostra zrobiła taką minę, że wyglądała jak istna norka.
– Że on z nimi kopuluje. Tak robi nowe. Zamienia się w byka, płodzi cielęta, a potem piecze postarzałe krowy. Dlatego wszyscy myślą, że są nieśmiertelne.
– Wcale nie.
Wyli ze śmiechu, pokazując palcem moje rumieńce. Te hałasy zwabiły matkę, która uwielbiała szyderstwa Pazyfae i Persesa.
– Opowiadamy Kirke o krowach – wyjaśnił mój brat. – Ona nie wiedziała.
Matka roześmiała się głosem brzmiącym jak strumień srebrnych monet spadających skalnym wodospadem.
– Głupia Kirke.
*
Tak wyglądały moje młodzieńcze lata. Chciałabym powiedzieć, że cały czas szykowałam się, by się stamtąd wyrwać, ale prawda jest taka, że dałam się unosić prądowi wydarzeń, przekonana, że po kres moich dni będę tylko cierpieć nudę i udręki.