Читать книгу Moje przyjaciółki z Ravensbrück - Magdalena Knedler - Страница 7

Оглавление

Maria

KL Ravensbrück, lipiec 1944

Komendant Suhren sunie wzdłuż szeregu. Musi przejść spory kawałek, a to wcale nie jest takie proste. Jego buciory grzęzną w błocie, podeszwy kłapią o kleiste podłoże. Lipiec, lato w pełni. Po ubitym czarnym piachu można by iść z godnością, pewnie stawiając kroki. A tymczasem ostatnio sporo padało i teraz Suhren się chwieje, przegrywa w starciu z błotnistą breją. „Przynajmniej nie musi nosić drewnianych trepów”, myślą dziewczyny, każda dokładnie to samo, jak gdyby się umówiły. Wiedzą, że za chwilę coś nastąpi, skoro na lagerplacu pojawił się komendant. To nie jest zwykły apel. Zanim jednak usłyszą, w czym rzecz, każda, którą Suhren mija, zadaje sobie to samo pytanie. Przewróci się? Umoczy zad? To byłby widok! Tyłek Fritza Suhrena cały w błocie.

– Szkoda, że nie w gównie – mruczy pod nosem Helga.

Maria wbija jej łokieć w żebra, na szczęście aufzejerka jest daleko, nic nie słyszała. Dziewczyny wymieniają spojrzenia, teraz już nie mają wątpliwości, faktycznie myślały o tym samym, a wyobrażenie Suhrena, który wywija orła na błocie, chwilowo poprawia im humor. Komendant zwalnia kroku, w końcu się zatrzymuje. W dłoni trzyma megafon. Maria nie ma ochoty słuchać. Dziś czuje się jeszcze gorzej niż wczoraj, gorączka rośnie i ciężko się oddycha, nie pomaga nawet zapach deszczu, który zawsze tak lubiła. Gardło boli, nie da rady przełknąć śliny. Fale gorąca ustępują miejsca dreszczom. Maria trzęsie się i szczęka zębami. Musi jej to przejść. Musi przejść samo, nie ma innej rady. Nie wolno trafić na rewir – zwłaszcza teraz – kiedy jest ich tu coraz więcej. Mówią, że to umieralnia – zwłaszcza teraz – mówią, żeby się trzymać z daleka. Nie wolno chorować, nie wolno być niezdolną do pracy. Zwłaszcza teraz, zwłaszcza teraz. Dziś, jutro, pewnie pojutrze i jeszcze przez następne dni. Nad tygodniami, miesiącami i latami Maria się nie zastanawia, bo jej wyobraźnia przestała sięgać tak daleko. Bezpieczniej zastanawiać się nad „teraz”, nad „zwłaszcza teraz”, bo teraz jest gorzej. Kiedyś też było źle, ale jednak trochę lepiej.

Sabina mówi, że nie wolno myśleć o rozwałce. Nie wolno nawet przez chwilę. Jeśli się myśli o rozwałce, to jakby przyzywać śmierć, oswajać się z nią, z możliwością odejścia. Saba wierzy w magiczną moc myśli. Że mogą zamienić się w zdarzenia, przyjąć konkretne kształty i zapachy. Dlatego należy się kontrolować. Maria zastanawia się czasem nad tamtą Sabą, która siedziała w bunkrze. Nie rozmawiały o ciemnicy, widziały tylko skutki, kiedy stamtąd wyszły. Ale Maria wie, że ona sama umierała w bunkrze kilkakrotnie, a teraz została tutaj tylko jej cząstka, najsilniejszy fragment dawnego bytu zwanego Marią z Breslau, Niemką i zdrajczynią narodu. Reszty już nie ma. A Saba? Ile z niej przetrwało i stoi teraz na lagerplacu?

Suhren wrzeszczy przez megafon. Do Marii dopiero po chwili dociera treść jego przemówienia. Zamach. Podejrzane elementy. Kilka osób z otoczenia Führera. Konieczna ofiara. Oficerowie. Czołówka Wehrmachtu. Sąd wojenny. Kara śmierci. Tchórze. Zdrajcy narodu. Opatrzność. Cud. Heil.

Heil.

Czołówka Wehrmachtu.

Tchórze? Na pewno nie. Raczej szaleńcy, piękni, naiwni szaleńcy. Samobójcy. Żeby się porywać na szpetną głowę austriackiego akwarelisty? A może to Maria się myli, może tamci mieli przesłanki, że należy spróbować? Te dwa słowa: „czołówka Wehrmachtu”, brzmią dzisiaj jakoś inaczej, przyjemniej. Nie wzdryga się, kiedy je słyszy. Teraz z głośników słychać głos Hitlera, znowu mówi o zdrajcach narodu, wrzeszczy, skrzeczy, prawdopodobnie też pluje, ale tego dziewczyny nie widzą. Na pewno był przestraszony i zaskoczony, myśli Maria, bo się okazało, że nie wszyscy go kochają i nie wszędzie jest bezpieczny. Przykro jest, kiedy rozsypują się złudzenia. Może następnym razem nikt nie zechce ochronić go własnym ciałem, nie będzie mowy o koniecznej ofierze, cudach i opatrzności. Co wtedy? Maria zamyka oczy i pozwala sobie myśleć, że nie ma Hitlera. Zastanawia się, czy wystarczy jedna śmierć, by to wszystko się skończyło.

Hitler przestaje skrzeczeć, a Maria się chwieje. Kilka dziewczyn upadło w błoto i tak tu leżą – samotne, osłabione, na granicy śmierci. Mają dwa wyjścia. Albo wstaną, albo się je później uprzątnie. Maria nie raz widziała takie, które wstawały. Podnosiły się po ciosach pałką lub batem, po kopniakach i wyzwiskach. Zajmowały miejsca w szeregu i zyskiwały kolejne godziny życia, choć wszystkim się zdawało, że już były po tamtej stronie, strząsały z siebie niewolę razem z wychudzonym ciałem obleczonym w pasiak. To dopiero prawdziwy cud. Hitler o prawdziwych cudach nie ma pojęcia. Ani ten tutaj, Suhren, którego oczyma wyobraźni dziewczyny wciąż widzą z dupą w błocie.

Maria chwieje się mocniej. Nie wytrzyma. A jeśli upadnie, nie da rady wstać. Nie dzisiaj. Dzisiaj musiałaby raczej chodzić, raczej pozostawać w ruchu i żyć siłą rozpędu, bo już się przyzwyczaiła, że żyje, że wstaje, że prycza i robota, że się dawniej coś miało i na coś czekało, ale teraz się już nie czeka, bo teraz jest gorzej, a kiedyś było trochę lepiej, chociaż też źle. Dzisiaj nie ma siły tkwić tutaj, na baczność. Jest jej zimno, kolana miękną, żołądek kurczy się i chce wydalić poranną pseudokawę. Brązowa breja pod stopami wydaje się nagle bardzo kusząca. Położyć się w błoto i tak już zostać. A później wylecieć przez komin, trafić do jeziora, mieć spokój. Wreszcie.

Zbliża się aufzejerka, ta z psem na smyczy.

To nic.

Maria i tak długo tu wytrzymała. Oby tylko ktoś ją zapamiętał, bo jeśli nie zapamięta nikt, to tak jakby nie istniała. Usłyszała kiedyś, że największą tragedią ludzi martwych jest brak bezpośredniego wpływu na żywych. Martwi nie mogą się żywym przypomnieć. Jedyne, co im zostaje, to nadzieja, że przetrwają we wspomnieniach. I idą tak, z tą nadzieją, w nieznane. Ciągną za sobą cienie zdarzeń, osób, przedmiotów, scenę po scenie, wszystko niematerialne, rozmyte, powiązane niewidzialnym sznurkiem, wszystko, o co walczyli, nad czym płakali i z czego się śmiali. Są zaskoczeni, kiedy oglądają swoje życie klatka po klatce jak niemy film, bo to przecież dużo i mało zarazem, dużo dla nich, a mało tak ogólnie, i jakie to ma teraz znaczenie, że się człowiek kłócił z bratem o czerwony sweter albo wzruszał przy rzewnej melodii. Że się cieszył chwilą albo chciał, by już minęła, by skończył się tydzień lub rok. Nic nam się nie układa, więc niech już będzie przyszłość, przyszłość musi być przecież lepsza niż to, co teraz, niż to, co zwłaszcza teraz.

Niech ktoś pamięta.

Maria może wyfrunąć przez komin, jest gotowa. Niech tylko ktoś…

Błoto drga i faluje jak brudne morze.

– Następnym razem się uda! W końcu zdechniesz, mein Führer, kij ci w nos! Następnym razem!

To Helga. Krzyczy i macha rękami. Zanim podbiega aufzejerka, szarpie jeszcze Marię za pasiak i stawia ją do pionu. A później znowu wrzeszczy:

– Kij ci w tyłek, mein Führer! Następnym razem zdechniesz!

Wokół Helgi robi się pusto, ciała w pasiakach cofają się, kierowane zwierzęcym strachem. Nikt nie chce stać obok, jak gdyby Helga zatruła powietrze. Wychudzone twarze są teraz wykrzywione lękiem i niedowierzaniem. Marii kręci się w głowie. Pasiaki, chustki na głowach. Trójkąty. Czarne, czerwone, zielone, liliowe, żółte, różowe. Zielony winkiel na pasiaku Helgi podskakuje i tańczy.

– Zdechniesz, mein Führer!!! Nie mogę się doczekać, aż ci to zrobią!

Helga rzuca błotem w aufzejerkę. Teraz i Maria się odsuwa, jak wszystkie, ona także przerażona i zdezorientowana.

Szarpanina, wrzaski, głuche uderzenia, skowyt, ale nie psi, tylko całkiem ludzki. Ciągną Helgę. Dokąd? Maria nie wie, jest za niska, inne dziewczyny zasłaniają jej widok. Nie może oddychać, ma wrażenie, że nie oddycha nawet wtedy, kiedy słyszy:

– Ustawić się w szeregu, krowy jedne! Na zaproszenie czekacie?! A za tego jednego zawszonego śmierdziela cały blok na karny apel po pracy! Cztery godziny!

Marii przychodzi do głowy, że zdąży się przygotować na śmierć. Ma na to prawie cały dzień. Nie wytrzyma czterogodzinnego apelu po pracy. Może spędzić ten czas na wyobrażaniu sobie, co będzie po tamtej stronie, albo na przypominaniu sobie wszystkich dobrych doświadczeń. Szczęśliwych chwil, ulubionych smaków i kolorów, pięknych miejsc, miękkich tkanin, książek i filmów, piosenek nuconych w wannie, głosów ludzi, których kochała. Twarzy swoich przyjaciółek. Sabiny, Bente, Helgi.

Helgi.

Za murem od strony krematorium słychać strzał.

Mięśnie Marii sztywnieją, usta wypełniają się żółcią.

Aufzejerka krzyczy:

– Ruszać się, leniwe krowy! Wymarsz!

Maria zaciska zęby. Jest wściekła. Wie, że to się jednak nie stanie dzisiaj. Nie umrze, jeszcze nie teraz, a może zwłaszcza nie teraz.

Moje przyjaciółki z Ravensbrück

Подняться наверх