Читать книгу Klątwa ruin - Magdalena Wala - Страница 6
ОглавлениеProlog
Śnieżyło.
Mężczyzna mocniej ujął wodze wałacha, kiedy zagłębił się w las. Obawiał się, że może nie zdążyć dojechać na czas, więc wybrał najkrótszą trasę. Pewnie rozumniej byłoby kazać zaprząc konie do sań i ruszyć dopiero za dnia. Niestety obawiał się, że mogłaby nie przeżyć do świtu. Musiał więc podjąć to ryzyko. W tę dzięki Bogu krótką podróż ruszył bez służby, licząc, że nikłe światło księżyca wystarczająco oświetli pokrytą śniegiem drogę. Na szczęście właśnie nadeszła pełnia, a srebrzystej tarczy nie przesłoniły chmury. Mróz wzmagał się, szczypiąc policzki mężczyzny i zamieniając jego oddech w parę. Zerknął niespokojnie na owinięty futrami tłumoczek, który stary Maciej starał się jak najwygodniej ułożyć mu w zgięciu ręki. Zacisnął na nim mocniej palce okryte skórzaną rękawicą. Musiał się pośpieszyć.
Dał łydkę Achillesowi, popuścił luźno wodze i poczuł, jak ciało wałacha wypręża się, kiedy zwierzę przechodzi w cwał. Stary druh dawał z siebie wszystko w tę mroźną styczniową noc. Tak jakby rumak dokładnie wiedział, o co toczy się stawka. Pokryte czapami śniegu sosny zlewały mu się w jedno, a on zdawał sobie sprawę, że kiedy tylko wypadną z ciągnącego się dobrą milę[1] lasu, znajdzie się prawie u celu. Poczuł przypływ nadziei. Oby jego podróż zakończyła się sukcesem.
Gdy drzewa się przerzedziły, a koń znalazł się na otwartej przestrzeni, odetchnął z ulgą. Teraz tylko krótka droga przez wieś i dotrze do dworu przyjaciela. Większość chałup zdawała się pogrążona we śnie, ale tu i ówdzie zauważył migające w oknach światło. Achilles przebiegł obok rzęsiście oświetlonej karczmy, z której do jego uszu dobiegały skoczna muzyka i gwar głosów. Nic dziwnego, toć to środek karnawału i nie tylko państwo się bawią. Chłopi również potrafili zorganizować sobie rozrywkę, zwłaszcza zimą, podczas której nie musieli pracować w polu. Zmieni się to wraz z nadejściem wiosny.
Achilles wpadł w prowadzącą do dworu lipową aleję i jeździec zaczął go spowalniać. Nie chciał, aby u kresu drogi wałach zrobił sobie krzywdę na lodzie, który mógł kryć się pod cienką warstwą śniegu. Zwolnił do kłusa, a przed gazonem zwierzę szło już stępa. Musi wysłać służbę do stajni, by pobudzić stajennych. Nie życzył sobie, żeby Achilles przypłacił ich eskapadę zdrowiem. Koń zatrzymał się przed gankiem i parsknął, jak gdyby zgadzając się z myślami właściciela.
Jeździec energicznie zeskoczył z wierzchowca i wbiegł po schodach, znowu rzucając spojrzenie na tłumoczek. Ku swojej uldze usłyszał lekkie kwilenie. Zarzucił na niego poły peleryny, zacisnął dłoń w pięść i mocno załomotał nią w solidne drewniane odrzwia. Odczekał chwilę i nie słysząc za nimi żadnego śladu życia, uniósł dłoń, aby ponownie w nie uderzyć. Nim to jednak zdążył uczynić, zazgrzytał zamek, a drzwi uchyliły się, ukazując męską sylwetkę oświetlającą hol świecą. Gdy sługa zobaczył, kto się dobija po nocy, rozwarł szerzej odrzwia i stanąwszy z boku, wpuścił niespodziewanego gościa do środka. Jego uniesione w zdziwieniu brwi tworzyły nad czołem nieprzerwaną linię.
– Pan...
– Cichaj! Wyślij wpierw jakiegoś lokaja, aby stajenni zajęli się koniem. A potem budź pana.
– Któryś z tych obiboków jeszcze powinien siedzieć w kuchni. Bez potrzeby zawracają Alfredowej głowę! – sarknął.
Z jadalni wychynęła głowa jednego z lokai, który widząc znamienitego gościa, stanął na baczność.
– Niech Marcin wkłada kapotę i biegnie oporządzić konia jaśnie pana. Tylko żwawo! – polecił kamerdyner.
Następnie unosząc lichtarz, oświetlił gościowi drogę. Chwilę później obaj mężczyźni znaleźli się w gabinecie pana domu. Sługa szybko zapalił kilka stojących w lichtarzach świec, następnie skłonił się raz jeszcze i zniknął za prowadzącymi w głąb dworu drzwiami.
Gość westchnął, usiadł w obitym skórą fotelu i ułożył sobie wygodnie tłumoczek na drugim przedramieniu, czując, jak jego wnętrze niespokojnie się porusza. Ściągnął grube rękawice i położył na biurku. Zegar skończył wybijać dwunastą, kiedy powtórnie otworzyły się drzwi, a do środka wszedł gospodarz. Odziany był w grubą podomkę, a na jego głowie tkwiła szlafmyca. Najwyraźniej został wyciągnięty z łoża. Kamerdyner wycofał się cicho i zamknął za właścicielem drzwi.
– Bój się Boga! Toż to nie pora na wizyty, chyba że – rzucił okiem na ściągniętą niepokojem twarz przyjaciela – zdarzyło się coś poważnego. Nowe powstanie? – Raptownie urwał.
– Nic z tych rzeczy. – Gość szybko wyprowadził druha z błędu. – Przywiodły mnie sprawy bardziej osobistej niż politycznej natury.
Widząc zdziwienie przyjaciela, odsunął pelerynę osłaniającą mały tłumoczek. Ten rzucił na niego okiem i głośno wciągnął powietrze.
– Czy to...?
Energiczne skinienie głową wyjaśniło sprawę.
– Dlaczego więc tarabaniłeś się z dzieckiem po nocy? Sam i to na koniu? Achilles mógł sobie złamać nogę, a ty...
– Wiem, ale nie miałem wyboru, jeśli chcę, aby miała jakiekolwiek szanse przeżycia. Konstancja zasnęła w Panu dzisiejszego ranka. A zaledwie kilka godzin później moja córka o mało za nią nie podążyła.
Przyjaciel zdarł z głowy szlafmycę i rzucił na stojący za biurkiem fotel. Następnie zaczerwieniony zaczął mówić podniesionym głosem.
– Skoro zachorzała, toć trzeba było posłać umyślnego po Gustawa, a nie ruszać samodzielnie z dziecięciem po nocy! Rozum z żałości ci kompletnie odjęło?
– Ciszej, bo domowników pobudzisz, i tyle będzie z mojej tajemnicy. Nie mam czasu na żałość, a dziecię, dziękować Bogu, na razie zdrowe.
Gospodarz sięgnął po stojącą na srebrnej tacy karafkę i nalał dwa pełne kieliszki przedniego koniaku. Jeden z nich wręczył przyjacielowi. Odsunął szlafmycę i zasiadł w fotelu, po czym upił łyk aromatycznego alkoholu.
– Zatem po co to wszystko? – zdziwił się.
– Dzisiaj w porę udało mi się powstrzymać rękę mordercy. Następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia.
Przyjaciel właśnie przełykał resztę koniaku, kiedy dotarły do niego wszystkie implikacje tej wiadomości. Zaniósł się takim kaszlem, aż mu łzy pociekły z oczu.
– Nie mogę uwierzyć, że się odważyła. To przecież mała, bezbronna istotka...
– Która według Krystyny od razu po narodzinach powinna umrzeć – sarknął. – Przyłapana z poduszką w ręce wyraziła oburzenie, że tak się nie stało. Postanowiła więc, jak to określiła, dopomóc przeznaczeniu. – Gość wydał z siebie głębokie westchnienie. – Mógłbym wydać ją władzom, ale nosi moje nazwisko, a to zobowiązuje. Muszę inaczej rozwiązać tę sprawę.
Mężczyźni przez chwilę w milczeniu spoglądali sobie w oczy. Konsekwencje jednego postępku okazały się nadzwyczaj poważne.
– Co zamierzasz?
– Chcę zostawić moją córeczkę w bezpiecznym miejscu. Wiem, że Cecylia na dniach oczekuje rozwiązania, toteż pomyślałem, że pewnie macie na podorędziu mamkę. Kobieta mogłaby wykarmić również moje dziecię.
– Nawet trzy mamki. Cecylia niczego nie lubi zostawiać przypadkowi. – Gospodarz uśmiechnął się, mówiąc o żonie.
– Wiem, że mogę polegać na waszej dyskrecji. I tym, że dobrze zajmiecie się moją dziedziczką. Nikt nie może o niej wiedzieć, zwłaszcza służba. W domu odczekałem, aż wszyscy zasną, sam osiodłałem konia. O moim wyjeździe wie tylko stary Maciej, sługa mojego ojca. Przed świtem zamierzam ruszyć w dalszą podróż, zatrzymam się z wizytą tu i ówdzie. Nie dowiedzą się, co stało się z dzieckiem, dopóki nie podrośnie na tyle, bym mógł je wprowadzić do domu.
Spojrzał z troską na twarz córeczki, ale maleńka spała głęboko, lekko posapując. Kiedy dorośnie, pewnie będzie przypominać swą piękną matkę. Na razie odziedziczyła po niej rudy kolor włosów. Dotknął palcem policzka dziecka, był ciepły, ale nie gorący. Żywił nadzieję, że podróż w mroźną noc nie zakończy się jej chorobą. Zmówił w tej intencji szybką modlitwę, po czym zwrócił wzrok na siedzącego naprzeciwko przyjaciela. Ten z uwaga przypatrywał się niemowlęciu.
– Dziedziczka to trochę za dużo powiedziane – powiedział gospodarz z wahaniem. – Możesz jeszcze doczekać się syna.
– Wątpliwe. Moje małżeństwo przez kilkanaście lat okazywało się jałowe. Kiedy Konstancja zaszła w ciążę, dla mnie było to jak spełniona modlitwa. Nie zmartwiłem się nawet, kiedy zamiast syna pojawiła się ta kruszynka. – Posłał córeczce czuły uśmiech. – Opłacę wszystko. Mamkę, nauczycieli, a gdyby faktycznie w przyszłości Bóg obdarzył mnie dziedzicem, również godnie wyposażę – obiecywał. – Chcę jej zapewnić dobre życie.
– O ile przetrwa dzieciństwo.
– Tak... – Gość spochmurniał. – O ile przeżyje... Z dala ode mnie będzie miała większe szanse. W przeciwieństwie do moich dam nie wierzę w zabobony, jednak zamierzam przedsięwziąć niezbędne środki ostrożności.
– Jedna z trzech mamek straciła dziecko. Przybyła dopiero tego wieczoru, więc nikogo nie zdziwi niemowlę u jej piersi.
– Dobrze ją wynagrodzę...
– Zaraz z nią porozmawiam. A tymczasem... pozwól mi potrzymać twoją jedynaczkę.
Wstał i podszedł do przyjaciela, który niechętnie podał mu dziecko. Nie wiedział, kiedy ponownie zobaczy córeczkę, ale nawet wtedy nie będzie mógł jej przytulić i pokazać, jak bardzo ją kocha. Ostatnia cząstka Konstancji, która mu jeszcze pozostała.
Otarł oczy i resztką sił wziął się w garść. Później nadejdzie czas na żałobę. Teraz musiał zająć się najważniejszym. Patrzył, jak tamten cmoka do małej, która właśnie otworzyła niebieskie oczy. Jakże będzie za nią tęsknił...
– Jak ją ochrzciłeś?
Nie wątpił, że dziewczynka została ochrzczona natychmiast po urodzeniu, tak jak wszystkie dzieci w rodzinie.
– Tylko jedno imię wydało mi się odpowiednie. Otrzymała je po mojej i swojej matce.
Ucałował aksamitne czoło i starał się zapamiętać to uczucie. Kiedy za przyjacielem zamknęły się drzwi, jednym ruchem wychylił kieliszek koniaku. Żałował, że nie ma go dużo więcej. Tak bardzo chciałby się upić i nareszcie...
Zapomnieć.