Читать книгу Takeshi. Taniec tygrysa. Tom 2 - Maja Lidia Kossakowska - Страница 7

Oczami psa

Оглавление

Rzeka była rozległa, szara, szeroka niczym pas od kimona. Rozlewała swoje wody zamaszyście, wcinając się głęboko w mulisty brzeg, świadoma własnej potęgi. Wydawała się gęsta od niesionego nurtem błota, ale parła ostro do przodu, uparta i silna jak wodny wół.

Po jej powierzchni krążyły liczne barki, motorówki i prymitywne tratwy, podobne do rojących się owadów. Śmierdziało przepaloną biomasą, rybami i zgnilizną.

A samym środkiem koryta, niby bestie z podwodnych krain, płynęły ciężkie, ciemne, ogromne pnie grotników cibolijskich, najdroższego, najwytrzymalszego drzewa, jakie znał świat. Oślizgłe, mokre, czarne bogactwo Antilii, wydarte prosto z trzewi dżungli.

Zmordowani, brudni, spoceni flisacy walczyli z opornymi tramami, tak wielkimi, że przy nich ludzie wydawali się mali jak zapałki. Od świtu starali się zakotwiczyć partię drewna przy tymczasowej zaporze, zbudowanej w odnodze rzeki, żeby ocenić, przejrzeć i posortować towar. Wieczorne słońce barwiło już niebo na czerwono, a im daleko jeszcze było do końca pracy. Obłe, ostro zakończone pnie grotników zdawały się świadomie stawiać opór. Nie poddawały się, nawet powalone, martwe już, odbywające ostatnią podróż do stolicy kraju. Nawet drobny błąd mógł się skończyć dla robotników zmiażdżeniem. Pracowali więc starannie, uważnie, mimo zmęczenia, choć na brzegu kusiły światła rybackiej osady, muzyka dobiegająca z tawerny i zapach smażonego mięsa.

Wioska była brzydka. Rozrzucone wzdłuż rzeki baraki, magazyn z blachy, który służył aktualnie za sklep, byle jak sklecone domki z tarasami podtrzymywanymi przez pale wbite w muliste dno i jedna wielka, krzywa knajpa, a właściwie wiata z wyszynkiem, pochylona nad wodą, ubrana w strzechę liści niczym niechlujną spódnicę.

Klienci tawerny, rybacy, flisacy i kabokle, hałaśliwi, podpici, z oczami błyszczącymi jak nocne niebo, szukali zapomnienia w tutejszym trunku, ukochanej sancta aqua, pędzonej z trzciny i szczególnego gatunku liany, zawierającej łagodnie halucynogenne alkaloidy. Wieczór był parny i gorący. Muzyka z gospody, wesoła, wrzaskliwa i tandetna, wydawała się unosić nad osadą niczym para, zagłuszając tajemnicze, dzikie odgłosy nocnego lasu. Mężczyźni śmiali się i pili, kobiety tańczyły, klaskały i też nie wylewały za kołnierz. Wszędzie kręciły się półnagie dzieciaki, podkarmiające ukradzionymi ze stołu kęsami domowe bicho, małe wodne drapieżniki, trzymane w gospodarstwach i wytresowane, żeby napędzały ryby do sieci. Pod barem i tarasem knajpy przechadzały się szukające okruchów kurczaki, okrągłe, nastroszone głucholoty, hodowane dla smacznego mięsa, oraz jama, błękitnosrebrne jaszczurki, długie jak ludzka noga.

Na ruszcie skwierczało leśne mięso, czyli to, co udało się upolować dzisiaj w dżungli.

Czy w podobnym zamieszaniu ktoś mógł zwrócić uwagę na sporego, białego psa w brązowe łaty, który leżał w cieniu pod barakiem? Jasne, że nie. Kundel jak kundel. Zawsze się jakieś kręcą przy ludziach.

Ale pies obserwował wszystko.

Nazywał się Shibu i przybył dawno temu z Wakuni. Mimo że tęsknił za domem, nie spodziewał się tam szybko powrócić. Miał do wykonania misję.

To właśnie ona zaprowadziła go tutaj, na skraj cibolijskiej dżungli. Jeszcze dzisiejszej nocy ruszy dalej, w głąb tropikalnego lasu. A na razie pospaceruje i przyjrzy się wszystkiemu uważnie. Poważnymi, brązowymi ślepiami psa.

Oczami szpiega.

Robotnicy upijali się, śpiewali, rozrabiali, kłócili, kochali z kobietami, aż w końcu kładli spać, a Shibu oceniał ich liczbę, wydajność pracy, ­jakość spławianego drewna, jego cenę, stan sprzętu, zamożność wioski i panujące nastroje polityczne.

Wreszcie, gdy ciemność stała się równie nieprzenikniona i rozległa jak dżungla, zdecydował, że czas wyruszyć w drogę.

Ptaki nocy nawoływały się rzewnie, a łaciaty pies biegł niezmordowanie na zachód, w samo serce kontynentu.

Nikt nie zauważył jego odejścia.


Ksiądz Pedro Juan bał się. Bał jak nigdy w życiu.

Był tylko zwykłym, prostym człowiekiem i nigdy nie marzył o palmie męczeństwa. Jedyne, czego pragnął, to zrobić w życiu coś dobrego. Pożytecznego. Przyczynić się choć odrobinę do zwycięstwa Światła. Na chwałę Pana.

Dlatego wiele lat temu założył ochronkę dla dzieci i skromny punkt opatrunkowy, które rozrosły się dzięki jego ciężkiej pracy i niezmordowanej walce o fundusze w sierociniec z prawdziwego zdarzenia oraz niewielki szpital. Dzieło życia prowincjonalnego klechy.

Nic, naprawdę nic wielkiego. Nie prowadził żadnej fundacji, nie dorobił się pieniędzy. Przedsięwzięcie nieustannie kolebało się na granicy upadku. Pedro Juan był w stanie zapewnić dzieciakom naprawdę najskromniejsze warunki. Garstkę grubej kaszy, parę bulw rzepy tęgoskórej, czasem, od święta, trochę leśnego mięsa, dzięki uprzejmości jakiegoś poczciwego myśliwego. Łachman na grzbiet i hamak w zbiorowej sali.

A jednak jego działalność zwróciła czyjąś baczną uwagę.

Znalazł się ktoś, kto uznał, że biedny ksiądz sypia na sienniku wypchanym forsą.

Pedro Juan gapił się pustym, szklanym wzrokiem na szeroką, bezczelną twarz napastnika i wciąż nie mógł uwierzyć, że to nie halucynacje. Starał się z całego serca pojąć, co mówią te wydatne, brutalne w wyrazie usta, ale nie potrafił.

Pewnie coś złego. Pewnie niebezpiecznego.

Ale jakim cudem?

Kogo, na miłosierdzie boskie, może skusić skupisko trzech krzywych chałup, zbudowanych z desek, nieokorowanych pni, suchych liści baldachii i różnych odpadów tartacznych, albo maleńki baraczek szpitalny?

Tych ludzi widać mogło.

Było ich ośmiu, uzbrojonych głównie w noże i maczety. Tylko szef bandy, comandante, miał w rękach stary, rozklekotany sztucer, którym potrząsał teraz groźnie tuż przed pobladłym obliczem księdza.

– Gdzie kasa? Gadaj, tłusta, kościelna świnio! Gadaj zaraz albo cię rozwalę!

Pedro był niski i chudy jak drzazga, a teraz skulił się jeszcze bardziej w sobie, jakby chciał się schować w połach własnej sutanny.

Zamrugał nerwowo. Przerażenie całkiem odebrało mu rozum i zupełnie nie wiedział, o co chodzi mężczyźnie ze sztucerem.

– Kasa? – wyjąkał. – Nie mam kasy. To nie sklep, señor.

Błyskawiczny cios kolbą powalił go na ziemię.

– Ty szczurzy wypierdku! Będziesz się ze mnie wyśmiewał?! Ja cię, kurwa, nauczę szacunku! Wstań! Wstań, szmato, kiedy do ciebie mówię!

Nieszczęsny ksiądz, wciąż oszołomiony po uderzeniu w głowę, niemrawo gramolił się z ziemi, gdy potężny kopniak znów rozciągnął go na klepisku. Palma męczeństwa wydawała się tak bliska, że słyszał pod czaszką szum jej złotych liści.

– Rozwalić to gówno! – wrzeszczał tymczasem comandante, wskazując bronią na budynki sierocińca. – Szukać kasy i lasek! Ale już!

W skulonego, obolałego księdza uderzył nagle straszliwy grom zrozumienia. Przebłysk nieopisanej grozy.

Dziewczynki! – pomyślał. Boże Przenajświętszy! Ratuj dziewczynki! Nie pozwól, żeby spotkał je taki straszny los!

Chciał poderwać się na kolana, prosić, zaklinać, lecz zdołał jedynie dźwignąć się na czworaki.

– Señor! Señor! Litości, błagam! – jęczał, ale przywódca szajki tylko splunął mu pogardliwie w twarz.

Bandyci już miotali się po podwórzu niczym banda wściekłych lisów.

Pedro Juan mógł tylko patrzeć na to oczami rozszerzonymi ze zgrozy. Dopiero teraz spostrzegł, że w rogu werandy, jak na tratwie ratunkowej, która nigdy nie odpłynie, cały czas stoi grupka młodszych dzieci, skupionych wokół półżywej ze strachu staruszki, siostry Adelii.

– Módlcie się! – zawołał. – Módlcie! Śpiewajcie!

Bo to pewnie nasza ostatnia godzina, dodał w myślach.

I drżące, słabiutkie głosy posłusznych sierot zaczęły wznosić się ku słońcu.

Panie, który jesteś w Niebie,

Uciekamy się do Ciebie.

Daj nam siłę w chwili próby,

Wyratuj dusze od zguby...

– Zamknąć się, pierdolone bachory! – ryknął facet ze sztucerem. – Nie chcę słuchać tych żałosnych, kościelnych bzdetów!

Ale pieśń nie umilkła.

Dzieci śpiewały coraz głośniej, z zamkniętymi oczami, schnącymi śladami łez na brudnych policzkach, jakby wpadły w trans.

Comandante przyskoczył, uderzył w twarz najbliższego chłopca, który zwalił się na deski werandy niczym worek szmat.

– Dość! Zamknąć się, bo zabiję!

Nie słuchały. Ten świat, pełen brutalności i krzywdy, zamknął się za nimi jak wielkie wrota. Nie chciały do niego wracać. Śpiewały.

Nie daj zginąć ode złego,

Przyślij anioła bożego!

To wcale nie przypominało błyskawicy. Raczej tuman kurzu.

O ile kurz bywa złoty. I straszny.

Istota, która rodziła się właśnie z piasku dziedzińca, buzowała niczym płomień. Drobiny połyskliwego pyłu, cekiny światła, mieszały się ze sobą nieustannie, tworząc strzelistą jak kolumna postać, okrytą mgłą złocistych skrzydeł.

Anioł (bo to musiał być anioł, jeśli Pedro Juan pragnął nadal zachować wiarę i choć część zdrowych zmysłów) przekrzywił nieco obłą głowę, uniósł pozbawioną oczu twarz i otworzył usta, które mieściły w sobie otchłań.

Tchnął żywym płomieniem.

Bandyci comandante zdążyli tylko wydać ryk grozy, a potem zamienili się w biegnące pochodnie. Wyjąc w potępieńczej męce, wpadali na siebie, obijali się o ściany budynków i konstrukcje werandy, niczego jednak nie podpalając. W końcu padali na ziemię, poskręcani od ognia, skurczeni i zbrązowiali, jakby ktoś za długo piekł ich na rożnie.

W powietrzu unosił się zapach smażonego leśnego mięsa, a księdzu Pedrowi zbierało się na mdłości.

Szef szajki stał na środku podwórza, celując do Anioła Kurzu ze swojego starego sztucera. Szeroka twarz mężczyzny była zaciekła i nieulękła, choć pewnie wiedział, że czeka go śmierć.

Chmura złotego pyłu o skrzydłach z mgielnego oparu sunęła ku niemu, sycząc jak płomień. Choć ślepa, doskonale wiedziała, dokąd płynąć. Wyciągnęła widmowe ramiona, jakby pragnęła objąć bandytę. W jej rozwartych ustach drgało i poruszało się piekło.

Wystrzelił dwa razy, mierząc w głowę i pierś stwora.

Gdy wybrzmiał huk wystrzału, rozległ się śpiewny, wysoki jęk, jakby powietrze stało się szkłem, które nagle pękło.

Anioł pochwycił comandante wpół pewnym, błyskawicznym ruchem, wepchnął do paszczy i pożarł.

Trwało to krócej niż mgnienie. Potem owinął się tumanem skrzydeł, rozprysnął na milion drobin i zniknął.

– Boże jedyny! – stęknął przerażony ksiądz.

Siostra Adelia przykucnęła, usiłując ocucić nieprzytomnego Alonsa. Reszta dzieci, zbita w ciasną gromadkę, stała na werandzie w milczeniu. Oczy miały chłodne, zupełnie spokojne. Bez śladu lęku czy szoku. Stało się dokładnie tak, jak im zapowiadano, obiecywano, uczono przez całe życie. Przybył anioł boży i dokonała się sprawiedliwość. Złych spotyka cierpienie, na dobrych czeka wieczność.

Chwalmy Pana.

– Chwalmy Pana – wyjąkał bezwiednie Pedro Juan. – Dziękujmy za cud ocalenia! Bo to był wielki cud, prawda?

– Si, padre – odpowiedziały chórem.

– Trzeba ich pochować – stwierdził, wskazując spieczone na skwarki ciała. – To przecież byli ludzie. No nic, może starsi chłopcy pomogą.

– Si, padre – zgodziły się grzecznie dzieci.

– No, a teraz zmówcie pacierz. Podziękujcie dobremu Ojcu w Niebie. Zawdzięczacie Mu życie.

Uklękły. Wyglądały tak słodko, z buziami pełnymi powagi, rączkami złożonymi do modlitwy.

Jeśli ksiądz miał jakieś wątpliwości, szybko je odrzucił. Żyjąc w selvie, nie wolno drążyć zbyt głęboko. To niebezpieczne.

Zresztą czy biedne, wystraszone maluchy byłyby zdolne przywołać demona? Skąd. Ich ­serduszka są czyste, a wiara głęboka i naiwna. To dzięki temu anioł przybył z pomocą. A że wyglądał jak potwór? Kto wie co jest piękne w oczach Pana?

Bandyci z pewnością zasłużyli na surową karę. Dopuszczali się zbrodni i okrucieństw, terroryzując cały region. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy dosięgnął ich słuszny gniew Niebios.

Już wieczorem opowiadano w kilku najbliższych wsiach jak złotowłosy, odziany w białą szatę posłaniec boży ognistym mieczem rozpłatał nikczemników, którzy nastawali na życie niewinnych dzieciątek. Wkrótce o cudzie wiedziano w całej prowincji. Ludzie z Millagros byli bardzo dumni, że to ich skromny sierociniec został uratowany przez anioła. Niedługo po tym wydarzeniu do ochronki zaczęły ściągać pielgrzymki.

Ksiądz Pedro uśmiechał się, dziękował za datki i dobre słowo. Chętnie opisywał, jak piękny i pełen majestatu był niebiański zbawca. Jak srogo przemawiał do złoczyńców, nim dokonał na nich sprawiedliwej zemsty. Jakimi mądrymi słowami umacniał i przestrzegał dzieci przed zboczeniem na mroczną ścieżkę zła.

A co więcej, z każdym upływającym dniem święciej i głębiej wierzył we własną opowieść.


Był jednak ktoś, kto dobrze zapamiętał Anioła Kurzu.

Niepozorny, biały kundel w brązowe łaty. Biegł teraz dalej na zachód, w głąb mrocznych, wilgotnych, tropikalnych lasów, żeby wypełnić zadanie.

Szukał Jaguara, boga selvy. Nieprzewidywalnego, okrutnego i dzikiego niczym pierwotna dżungla.

Nie był pierwszym, który wyruszył z tą misją, i zdawał sobie sprawę, że zapewne nie będzie ostatnim.

Bo żaden z poprzednich posłańców nie wrócił.

Prawdziwe imię Jaguara brzmiało przecież Zabójca.


Mamita Gonzales, królowa mambo, sunęła główną ulicą miasteczka Rozdroże niczym niepowstrzymana, turkusowa fala. Fałdy jej falbaniastej sukni burzyły się jak woda bijąca o brzeg w rytm zamaszystych kroków. Obfita pierś opadała i wznosiła się gniewnie. Mamita wydawała się wcieleniem swojej patronny, bogini Jemai, gdy tak szła przez miasto w powodzi słusznego oburzenia i dezaprobaty.

Krwiopijca! – myślała rozwścieczona. W moim miasteczku! Tuż pod moim nosem! Nie zagrzejesz tu miejsca, zarazo! Niedoczekanie twoje.

Już rankiem nabrała podejrzeń, że wstrętny upiór zalęgł się niemal pod jej dachem, gdy odwiedziła ją zapłakana, zrozpaczona Pablita. Biedna dziewczyna przybiegła boso, w samej koszuli, pod którą wyraźnie rysował się wydatny ciążowy brzuch. Dwoje maluchów zostawiła w domu, z mężem Carlosem, ale, ach, Mamita, co to za opieka ze strony chłopa, który sam potrzebuje niańki jak jakieś niemowlę!

– Siadaj! – rozkazała wdowa Gonzales szlochającej kobiecie. – I gadaj zaraz, co się takiego dzieje.

Po dłuższej chwili pełnej spazmów i okrzyków Pablita wykrztusiła wreszcie, o co chodzi. Od pewnego czasu Carlos, zdrowy, wesoły, krzepki jak dorodny grotnik cibolijski, zaczął słabnąć, chorować, popadać w melancholię. Z trudem zwlekał się z łóżka, ledwo włóczył nogami, opuścił się w pracy, a w domu tylko spał albo bezmyślnie gapił się w ścianę. Nie żeby pił, uprawiał hazard albo chodził na dziwki. Nic z tych rzeczy. Po prostu nie miał sił ani ochoty na życie. Co gorsza, ostatnio to samo działo się z młodszym bratem Carlosa, José, który do tej pory nie zdradzał żadnych objawów tajemniczej przypadłości.

A tego ranka nastąpiło gwałtowne pogorszenie. Pablita nijak nie mogła dobudzić ani męża, ani szwagra. José zwisał z hamaka jak martwy, a Carlos rzucał się na sienniku, mamrocząc jakieś bzdury.

– Chyba demon w niego wstąpił. Och, ratuj, Mamita! W tobie ostatnia nadzieja! Co ja zrobię sama z trójką dzieci, szwagrem zamienionym w zombie i opętanym mężem?!

Tu nastąpił kolejny wybuch płaczu, błagań i okrzyków.

Pani Gonzales z trudem podniosła Pablę z klęczek i znów usadziła na stołku.

– No, kochana. Zaraz coś zaradzimy. Tylko przestań się mazać. Co on mówi przez sen?

Pablita zamrugała i pociągnęła nosem.

– Kto?

Królowa mambo stłumiła narastającą irytację. To nie wina tej biednej dziewczyny, że ma tyle rozumu co głucholot.

– Twój mąż, złotko.

– Och, nie wiem! Same głupoty! Chyba mu się we łbie pomieszało, nieszczęsnemu. Bzdury i tyle!

Mamita zmierzyła szlochającą kobietę surowym spojrzeniem.

– Jakie bzdury, dziewczyno? Przypomnij sobie, to ważne.

– Zaraz, no...eee... coś takiego: „Zimno, zimno! Moje nogi! Zostaw nogi. Muszą być wolne. Uwolnij je! Czerwone oczy! Czerwone oczy! Te kudły są zimne. Nie będę kudłów jadł!”. – Zmarszczyła nos, jakby poczuła paskudny zapach. – Mówiłam, że brednie jakieś, Mamita. Kto by jadł kudły, nie? Ja tam gotuję zupełnie nieźle, nie ma powodu narzekać ten mój Carlos. Ani José. Nigdy nie powiedział słowa, że mu nie smakuje. Bo przecież gdyby się poskarżyli, tobym się może bardziej postarała. Wzięłabym parę przepisów od Bebe, ona gotuje jak bogini. Ale oni nigdy nic nie mówili, tylko jedli. Wszystko zmiatali do czysta, Mamita. Przysięgam. No powiedz, czy jeśli się nie skarżyli, to ja mogłam wiedzieć, że wolą co innego...

Ale wdowa Gonzales nie słuchała.

Zmarszczywszy groźnie brwi, wpatrywała się w ścianę, na której rozpościerał się ogromny holoplakat przedstawiający patronnę. Jemaya wyłaniała się z morskich toni wspaniała i majestatyczna jak galion statku. Jej suknia była połyskliwą strugą wody, we włosach migotały perłowe muszle, a wokół szyi wił się naszyjnik z maleńkich, srebrzystych rybek. Twarz miała ciemną, surową i piękną. Matka Woda, bogini kobiet, płodności i sprawiedliwych sądów.

Mammy Water, zwróciła się do niej w myślach królowa mambo. To mi wygląda na działanie wrednego krwiopijcy. Poważna sprawa. Udziel mi swego wsparcia, pokornie proszę, bo może być ciężko.

Lecz Woda jak to Woda, milczała. Tylko rybki zaczęły szybciej śmigać wokół jej szyi.

– Cicho bądź, Pabla – Mamita stanowczo ucięła paplaninę dziewczyny. – Chyba już wiem, co dolega twojemu chłopu, ale muszę to sprawdzić.

Spojrzała w wystraszone oczy Pablity.

– Demon go opętał, tak? Jezusie słodki, i co ja teraz zrobię?!

Pani Gonzales lekceważąco machnęła ręką.

– Nie gadaj o demonach, złotko, bo nie rozpoznałabyś żadnego, nawet gdyby podszedł i poklepał cię po tyłku. Idziemy, szkoda czasu.


Teraz Mamita wracała z oględzin chorego do okazałego domu przy głównej ulicy Rozdroża, mijając kolorowe budyneczki skupione wokół Playa de Liberte, a falbaniasta, niebieska spódnica wzbijała z ulicy kurz, spowijający królową mambo niczym monarszy płaszcz.

Oczywiście nie zwróciła uwagi na łaciatego kundla, który podążał za nią w bezpiecznej odległości.

Rozzłoszczona Mamita była równie urocza co gniazdo czarnych os, które potrącił ktoś nieuważny. A dzisiaj wydawała się bardzo, bardzo zła.

Wciąż nie potrafiła uwierzyć, że żądny krwi szelma ośmielił się nawiedzać Rozdroże. Jej własne miasteczko. Otoczone opieką samej wdowy Gonzales, najpotężniejszej królowej mambo w regionie.

Aż się trzęsła z wściekłości. Nie żywiła już najmniejszych wątpliwości, kto napastował biednego Carlosa i jego brata. Wystarczyło, że znalazła charakterystyczne, czerwone ślady nakłuć między palcami ich stóp. Tędy krwiopijca wysysał krew, odbierając mężczyznom siły i zdrowie.

A raczej krwiopijczyni. Bo na pewno miała do czynienia z samicą. Królowa mambo była gotowa założyć się o wypracowaną przez lata życia reputację, że prześladowcą męża i szwagra Pabli musi być baba.

Wredna, podstępna, pewna siebie baba. No pięknie!

Ale to nic. Wkrótce przekona się, co to znaczy zadzierać z kobietą, której patronną jest sama Mammy Water.


Pułapka była prosta. Mamita nakreśliła na podłodze sypialni Carlosa i Pablity czyściutkie, białe veve wysypane przesianą siedem razy mąką, ustawiła w ofierze owoce i świeże ryby, a na wszelki wypadek zaopatrzyła się w ostrą jak sama śmierć maczetę o posrebrzanej klindze, którą odziedziczyła po prababce. Rozstawiła też świece, ale ich nie zapaliła.

Teraz pozostawało już tylko wyglądać odwiedzin krwiopijcy. Pablita z dzieciakami miała zgodnie z pierwotnym planem czekać na rozwój wypadków w zagrodzie dla kozłców, ale tak głośno wzywała imienia Kwietnej Dziewicy Antilijskiej z Veracopa, Dobrotliwego Świętego Jorge od ­Boleści, Mammy Water, Pięknisia Casanovy, Patrona Mężatek, oraz samej Sanctissima Muerte, że wdowa Gonzalez wysłała ją na noc do Bebe i surowo zakazała wracać przed wschodem słońca.

– Od tej twojej litanii, złotko, nie tylko krwiopijca, ale i ja dostanę torsji – oświadczyła.

Teraz stała zaczajona w najciemniejszym rogu sypialni, a zabójcza maczeta tylko czekała, żeby pokosztować wodnistej, bladej posoki upiora.

Ani królowa mambo, ani jej magiczna broń nie zdążyły się jednak znużyć oczekiwaniem, bo ledwo zapadła prawdziwa ciemność, zasłona w oknie drgnęła i do środka wślizgnął się gibki, białawy cień.

Wampirzyca poruszała się bezszelestnie, srebrząc niczym słaby odblask księżyca. Tylko oczy jej błyskały czasem na czerwono, jak cekiny, które pochwyciły odległe wspomnienie ognia.

Pochyliła się nad gorączkującym Carlosem, żeby złożyć mu na ustach pocałunek, a czarny całun włosów spowił leżącego mężczyznę ciemnością głębszą niż noc.

No i mamy zimne kłaki na przystawkę, stwierdziła Mamita z przekąsem, ale nie pozwoliła sobie nawet na mruknięcie.

Upiorzyca zakwiliła coś tkliwie głębokim, czułym szeptem. Wdowa Gonzales poczuła natychmiast, jak w jej przyzwoitym, mieszczańskim, przepojonym zasadami sercu rodzi się słuszny gniew.

Zakochana strzyga! Kto słyszał o takich rzeczach?! Oburzające! Chłopa chce zabrać matce dzieciom! Niedoczekanie jej, przebiegłej szelmy. Na pewno nie dotąd, dopóki tutaj rządzi uczciwa królowa mambo!

Gdy krwiopijczyni przytuliła Carlosa zachłannie i mocno, Mamita nie potrafiła dłużej wytrwać w kryjówce. Wyskoczyła na środek pokoju, tupnąwszy ze złości nogą obutą w lakierowany, niebieski pantofel.

– Aaa, mam cię, wywłoko! Wstydu nie masz, dziwko jedna! Wampir nie wampir, nikt nie będzie mężów bałamucił, tu, w Rozdrożu, gdzie rządzi Mammy Water! I ja! Zapamiętaj to sobie, szmato!

Upiorzyca wydała okropny wrzask, ale odskoczyła od łóżka. Chciała się rzucić na wdowę Gonzales z pazurami, lecz ujrzała grawerowaną w święte znaki maczetę, zakrzywioną i srebrną niczym malejący księżyc. Cofnęła się, wydawszy głęboki jęk. A wtedy nadepnęła na wysypane mąką veve. Krzyknęła, jakby natrafiła na rozżarzone węgle.

– Zstąp, o Wodo! – zawołała wielkim głosem Mamita. – Okaż swą obecność! Uczyń sprawiedliwość! Przyjmij ofiary i ukarz grzesznicę!

W jednej chwili knoty wotywnych świec zajęły się ogniem. Złocista, ciepła jasność zalała sypialnię. W jej blasku twarz królowej mambo płonęła gorącym oburzeniem niczym największa z wotywnych lamp.

W czerwonych oczach strzygi pojawił się strach. Zamachała łapami zbrojnymi w pazury, lecz nie ośmieliła się zaatakować. Na usta Mamity wypłynął triumfalny uśmiech. Maczeta poruszała się w jej dłoni jak tańczący wąż, sypiąc tęczowe odblaski.

Wąż i tęcza.

Tajemnica i zło.

Władza i lęk.

Upiorzyca zrozumiała, że już przepadła.

Wdowa Gonzales rozpoznała jej twarz.

– Panna Mary. No, no, kto by pomyślał – cmoknęła. – Nauczycielka. Co za wstyd. Jemaya! Jemaya! L’eau, arrive!

Zaklęcie w prastarym języku poruszyło konstrukcję rzeczywistości, zburzyło spokojny porządek rzeczy. Z podłogi podniosła się nagle widmowa fala, przejrzysta, błękitna niczym wiekowe szkło, potężna jak zwiastun sztormu. Ktoś złamał zasady, więc wzbudził gniew Mammy Water. I miał tego gorzko pożałować.

Ogrom nierzeczywistej wody przelał się spokojnie przez łóżko z Carlosem, nie tknąwszy nawet owoców i ofiarnych świec, i runął na wampirzycę. Upadła, uderzona szeroką piersią fali, która poniosła ją, bezwolną, i rzuciła na ścianę niczym wór starych ciuchów. Przy każdym gwałtownym przypływie i odpływie widmowego oceanu nieszczęsna panna Mary tłukła z impetem o nieheblowane deski, dławiąc się gorzką, słoną wodą.

Już nie była groźną strzygą, lecz kawałem posiniaczonego mięsa. Ale Wodzie nie było dość zemsty. Kolejna fala zebrała z nieistniejącego dna całe wiadra grubego piachu i ostrych, połamanych muszli. Runęły na upiorzycę niczym szrapnele. Strzyga zawyła rozpaczliwie, gdy kanciaste odłamki zaczęły szarpać na niej odzienie, bezlitośnie ciąć skórę. Jej ostatni krzyk utonął w odmętach nierzeczywistej wody. Umierała. Czuła, że odchodzi.

Piana na gniewnym grzbiecie fali przybrała tymczasem różany kolor brzasku. Oto, jak dokonywała się sprawiedliwość Wody.

– Dość! Dość! – krzyknęła w końcu Mamita. – Ukoj swój gniew, o Wielka! Okaż miłosierdzie!

Ale ocean nie zna miłosierdzia. Królowa mambo musiała błagać jeszcze kilka razy, nim fala się cofnęła.

Okrwawiony, zmiętoszony zewłok na pozór nie dawał znaków życia, lecz wdowa Gonzales wyczuwała, że panna Mary nie wyzionęła jeszcze ducha. Nie tak łatwo zabić krwiopijcę.

– Wynocha stąd! Żebyś nigdy nie wracała! – wycedziła wprost w ucho poranionej kobiety. – Słyszysz? Precz!

Gdyby nauczycielka była zwykłą ludzką istotą, z pewnością nie zdobyłaby się na taki wysiłek nawet po miesiącu spędzonym w szpitalu. Jednakże urodziła się strzygą. Dlatego zdołała podźwignąć się na czworaki, a potem, jęcząc i szlochając, wydostać przez okno sypialni wprost w mroczną, obojętną noc.

Mamita nie zaszczyciła jej uwagą. Miała wszak mnóstwo roboty. Musiała przywrócić do przytomności Carlosa i José, następnie zaś uwolnić obu od czaru rzuconego przez wampirzycę.

Panna Mary tymczasem czołgała się rozpaczliwie przez nędzne, brudne ulice, opłakując swój upadek. Nawet gdyby wiedziała, że w pełnej wstydu i udręki, długiej jak śmiertelny sen, samotnej drodze powrotnej do pustego domu towarzyszył jej duży pies w brązowe łaty, nie doznałaby żadnego pocieszenia.


Mamita była dobrą i uczynną kobietą. Gdy tylko dowiedziała się od sąsiadek, że biedna panna Mary, miejscowa nauczycielka, nagle zapadła na zdrowiu, natychmiast pospieszyła z pomocą.

Miło było ujrzeć wyraz panicznego strachu na opuchniętej, pokaleczonej twarzy strzygi. Wdowa Gonzales uśmiechnęła się serdecznie.

– A, witaj, złotko. Jak się czujesz?

– Czego chcesz? – pisnęła łamiącym się głosem nauczycielka. – Czego jeszcze chcesz, lewa ręko Wody?

– Pracuję obiema rękami – wyjaśniła pogodnie królowa mambo. – Dlatego jeszcze żyjesz.

Faktycznie, parała się zarówno białą magią, zwaną drogą prawej ręki, jak i czarną, lewą, jeśli zachodziła taka potrzeba. Bardzo sprawnie pracowała obiema rękami i była z tego ­naprawdę dumna.

Panna Mary była ponętną, zadbaną kobietą dobiegającą trzydziestki, ale teraz wyglądała, jakby wpadła pod piłę w tartaku. Mamita przyglądała jej się z udawanym współczuciem.

– Co? – zadrwiła. – Kąpiel nie posłużyła?

Nauczycielka łypnęła na nią złym okiem, w którym na moment błysnął żywy szkarłat, lecz zaraz spuściła z tonu.

– Nie zrobiłam nic złego! – zajęczała żałośnie. – Nic złego, Mamita! Pragnęłam tylko odrobiny miłości! Jestem taka samotna! Chyba umrę od tego nieszczęścia!

– Może i nie wyglądasz zdrowo, ale do umierania ci daleko. Niełatwo zatłuc strzygę – sarknęła królowa mambo.

Panna Mary wykrzywiła się boleśnie i wybuchła płaczem.

– Słodka Dziewico z Veracopa! Jaka tam ze mnie strzyga! Ja tylko chcę, żeby mnie ktoś kooochał!

– Najlepiej cudzy mąż, co?

– Wcale nie! Ale co robić, jak innego nie ma? Carlos jest przystojny, żądny wiedzy, stara się poprawnie wysławiać, chce się dokształcać. Uczyłam go po godzinach, to wiem. A ona? Głupsza od garnków, w których pichci te swoje cuchnące świństwa. Wszyscy się zastanawiają, co on w niej widzi. Co to za związek, Mamita?

– Porządny! – nasrożyła się wdowa ­Gonzales. – Związany świętym węzłem małżeńskim przez kapłana. To wystarczy, nie? I do dzieciaka się dobierałaś! Nie wypieraj się, widziałam! Wstyd! Obrzydliwość przed loa i ludźmi. Napastować cudzego męża i jeszcze jego nieletniego brata! Ohyda!

José dobiegał już wprawdzie dwudziestki, lecz Królowa Rozdroża nie zamierzała się tym przejmować.

– No tak, tak – zmitygowała się wampirzyca. – Wiem. Nie powinnam. Ale taka jestem samotna...

I znów zaniosła się szlochem.

Mamita rozejrzała się po skromnym pokoiku, zauważyła niefachowo urządzony ołtarzyk, lampki z korzenia lilii, czerwone świece przedstawiające kochanków, puste kieliszki po szampanie i trochę jej się zrobiło żal.

Tylko trochę, rzecz jasna.

– Posłuchaj no – oświadczyła. – Na razie nikomu nie powiem, że to ty jesteś krwiopijcą. Ale koniec z uwodzeniem zajętych chłopów. Na pewno nie u mnie, w Rozdrożu. A jeśli zgłodniejesz, musisz się zadowolić kozłcami.

– Fe! – wykrzywiła się z niesmakiem nauczycielka. – One cuchną! A ich krew ogłupia, zamiast wprawiać w ekstazę. I ma wstrętny, piżmowy smak. Nie przetrwam na kozłcach. Stracę cały polot i wdzięk, żywiąc się bydłem!

Królowa mambo tylko wzruszyła ramionami.

– Jak chcesz. W takim razie zostają ci sezonowi robotnicy i kabokle z knajpy.

– A co to ja, dziwka? – obruszyła się wampirzyca.

Wdowa Gonzales obrzuciła chłodnym wzrokiem krótką, obcisłą, czerwoną sukienkę z dekoltem, ledwo co zakrywającą krągłości sylwetki.

– Zakonnica na pewno nie – stwierdziła.

Strzyga spokorniała.

– Dobrze, już dobrze. Więcej ci nie podpadnę, Mamita. Przysięgam.

– No, myślę. Inaczej sama wywlokę cię na rynek i oddam w ręce tłumu.

Twarz panny Mary pobladła gwałtownie.

– Nie – szepnęła. – Tego nie zrobisz. Błagam!

– Jeśli będziesz grzeczna. I posłuszna mojemu słowu. Rób to, co ci każę, a wszystko popłynie jak po wodzie. Pamiętaj, kto jest moją patronną. Nie chcesz z nią znów zadzierać, co?

Wampirzyca tylko pokręciła głową.

– Świetnie – ucieszyła się Królowa Rozdroża. – Od dziś będzie tak. Ja rozkazuję, ty słuchasz. Kto wie, może pozwolę ci od czasu do czasu uszczknąć jakiegoś przystojniaka, który nie uszanuje tradycji i sprzeciwi się autorytetowi Mammy Water? My, kobiety, powinnyśmy trzymać się razem. Jeśli okażesz się naprawdę pomocna, spróbuję znaleźć dla ciebie odpowiedniego chłopa. Ale pod pewnymi warunkami, jasne?

Żywa czerwień na moment znów zapłonęła w źrenicach krwiopijczyni, lecz zaraz zgasła. Tonący przecież chwyta się nawet tak ostrej brzytwy, jak dłoń królowej mambo. Panna Mary rozmyślała o swej sytuacji i nie widziała dróg wyjścia.

– Zgoda – wyszeptała. – Zrobię wszystko, co zechcesz.

– Wspaniale! – rozpromieniła się Mamita. – Nie ma to jak zawrzeć korzystny układ. Wokół sami żywi, sami zadowoleni. Porządek zachowany. Matka Woda raduje się w głębinach. Poczęstujesz starą, zmęczoną kobietę szampanem, złotko?

Szampan jest dla Erzulie, skonstatowała ze złością strzyga. Żeby spojrzała łaskawie i sprowadziła prawdziwą miłość. A ta stara małpa dobrze o tym wie.

Pokornie jednak przyniosła kieliszki i odkorkowała butelkę, nie ośmieliwszy się nawet pomyśleć „udław się!”.

Ocean ma wielką moc przekonywania.

Tego ranka Mamita wracała do domu bardzo zadowolona.

Jeśli po drodze dostrzegła w ogóle sporego, białego psa, nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.


Antilia, stolica Wspólnoty Korporacyjnej, była portowym miastem, zamożnym i rozległym. Najpiękniej prezentowały się dwie dzielnice willowe, czyste, całkowicie ekologiczne, zatopione w zieleni, tonące w kaskadach kwitnących przez cały rok kwiatów. Większość domów zbudowano z drewna grotników cibolijskich, więc szlachetna, głęboka czerń przeplatała się z błękitem wszechobecnego szkła i piękną, słoneczną barwą łupkowych dachówek.

Serce miasta stanowiła nowoczesna część biznesowa i handlowa, pełna kruchych, strzelistych budowli, łapiących światło lustrzanymi taflami baterii słonecznych. Jednakże lśniące, chromowane, krystaliczne budynki centrum, które przypominały konstrukcje stworzone z zakrzepłej wody, były jak piękny klejnot osadzony w rdzewiejącej, spatynowanej oprawie. Bo wokół miasta brudnym, nędznym pierścieniem rozlewały się favele.

Ogromne cmentarzysko niespełnionych marzeń. Slumsy Antilii.

Tu wszystko było prowizoryczne, nietrwałe, zmienne i płynne niczym iluzja. A przecież favele trwały w swej bezkształtnej, podlegającej wiecznym przemianom formie niemal od chwili założenia miasta.

Równie iluzoryczne nadzieje od wieków ściągały tu nowych mieszkańców, licznie przybywających z prowincji, omamionych złudnym blichtrem stolicy. Niemal wszyscy, jak odpadki wyrzucone po przypływie, lądowali w końcu w favelach.

Witajcie w domu, głupi nieudacznicy, zdawał się szydzić wiatr gwiżdżący w zaułkach. Mnóżcie się jak szczury i jak szczury kradnijcie, rabujcie, niszczcie oraz zagryzajcie słabszych od siebie.

Większość brała sobie te rady do serca.

Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się między wąskie uliczki slumsów, jeśli nie był zmuszony tu mieszkać. Nawet policja i służby porządkowe omijały to miejsce szerokim łukiem. To było królestwo bez króla, rządzące się własnymi prawami.

I jeśli ktokolwiek sprawował jakąkolwiek władzę w slumsowisku, to z pewnością byli to wielcy szefowie gangów oraz wegetaliści.

Ponieważ Pepe Alvarez, zwany w dzielnicy Chudziną, z braku odpowiednich koligacji i umiejętności nie miał najmniejszych szans zostać jednym z tych pierwszych, postanowił więc zacząć udawać wegetalistę.

A udawać umiał naprawdę dobrze.


Zażywna kobieta w średnim wieku z powątpiewaniem przyglądała się młodemu chłopakowi, chudemu jak kurczak, który zawzięcie potrząsał lepką od brudu butelką z ciemnego szkła.

– A nie za młody jesteś na uzdrowiciela, co?

Ciemne, niewinne oczy spojrzały na nią tak serdecznie, aż się zawstydziła.

– Señora, duchy wybrały mnie i powaliły świętą chorobą, ledwo skończyłem dziesięć lat. Wtedy, w jednej chwili spłynęła na mnie wiedza przodków. Całe osiem lat pertraktowałem z duchami, leczyłem i przepędzałem zło w okręgu Veracopa, pod dobrotliwą opieką samej Kwietnej Dziewicy, aż rok temu objawiła mi się we śnie i nakazała przybyć niezwłocznie do stolicy. „Tam cię potrzebują”, rzekła. „Łakną twej mądrości, talentu i umiejętności. Idź, nieś biednym ludziom pocieszenie i łaskę, uzdrawiaj, pomagaj, poświęcaj się w moje imię”. Czy mogłem opierać się słodkiemu głosowi mojej cudownej patronny? Natychmiast wyruszyłem w drogę i oto jestem. Cały do usług pięknej señory. Niech córka modli się trzy razy dziennie do słynącej cudami Kwietnej Pani z Veracopa, zażywszy przedtem łyk tego magicznego specyfiku, a pech niechybnie ją opuści. Szanowna pani sama zobaczy. Za dwa, trzy miesiące kłopoty rozwieją się jak dym.

Kobiecina przyjęła butelkę z chudej, smagłej dłoni.

No, mam cię, mamuśka, pomyślał z zadowoleniem Pepe. Teraz nie dam sobie na powrót wcisnąć mikstury i będziesz musiała za nią zapłacić.

– Hmm – mruknęła, wyraźnie nieprzekonana. – A ile to cudo kosztuje?

– Tylko dwa reale, señora – rzucił błyskawicznie młodzieniec.

– Dwa reale? – powtórzyła, zdumiona wysoką ceną.

– W promocji. – Chudzina pokazał w szczerym uśmiechu wszystkie zęby.

– Kwietna Dziewico! Strasznie drogo! A zadziała chociaż?

– Przysięgam. Na czarowną moc Naszej Pani z Veracopa. Córka poczuje, jakby się na nowo urodziła.

– No dobrze – westchnęła kobieta. – Wezmę.

Wysupłała dwa wytarte pieniążki, które Pepe pochwycił zwinnie i zachłannie.

– Dziękuję, señora. Niech dobre duchy wspierają ciebie i twoją rodzinę!

Gdy tylko klientka ciężkim krokiem odeszła od kramiku i znikła za rogiem, Chudzina sięgnął do kieszeni, żeby podziwiać zdobycz. Przyglądał się monetom z niedowierzaniem i zachwytem. Dwa reale! Całe dwa reale! Rankiem zarobił jeszcze jednego, sprzedawszy jakiemuś staruszkowi maść na bóle w krzyżu. Razem trzy reale. Prawdziwa fortuna. A to dopiero. W sumie łatwizna. Nieźle da się zarobić w stolicy.

Pepe nie miał wyrzutów sumienia, że oszukuje klientów. Nigdy nie sprzedałby niczego, co mogłoby zrobić komuś krzywdę. Cudowna Mikstura Szczęścia Dobrej Panienki z Veracopa była mieszanką taniej lemoniady, różnych przypraw i ostrego sosu, a „maść na boleści” starym kremem, który gwizdnął swojej ciotce Amelii. W końcu w branży magicznej grunt to nastawienie. Jeśli klient wierzy, że specyfik pomaga, rzeczywiście się tak dzieje. A kilka szczerych modlitw jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Uszczęśliwiony Pepe postanowił wcześniej zwinąć kramik. Trzy reale w kieszeni czyniły go niemal bogaczem. Ale szczęściem trzeba się dzielić, bo inaczej umknie jak spłoszony kot. Chudzina postanowił, że kupi zaraz galon wina i uda się z wizytą do swego najlepszego przyjaciela, Samsona, żeby uczcić swój debiut jako wegetalisty.

Trzy reale, rozmyślał w drodze. Dobrzy bogowie! Gdybym zarobił z pięć, sześć na tydzień, mógłbym żyć lepiej niż sam prezydent Mero! Rozwinąć interes. Dorobić się prawdziwej fortuny. Kupić sobie dom i bolid, jak Astroman, Wielki Szaman z Agore, Jozue Syn Szczęścia albo inni słynni wegetaliści. Toby się wszyscy posrali z zazdrości w mojej wiosze, gdybym zajechał do nich nowiutkim, ­czerwonym bolidem oznaczonym magicznymi formułami. Wszystkim by szczęki obleciały. Pepe milioner. To by dopiero było coś! A najgorzej plułby sobie w brodę ten parszywy suczy syn, wójt Marquez. Dopiero by pożałował, że przez tyle lat traktował mnie gorzej niż bezdomnego kundla. Ale byłoby już za późno na żale. O tak! Pepe Ulubieniec Kwietnej Dziewicy nigdy by mu w niczym nie pomógł.

I uśmiechał się do siebie niczym wariat.


Samson z podziwem spoglądał na swojego bogatego przyjaciela. Zawsze wiedział, że warto trzymać z Chudziną. Nikt w całych favelach nie był tak bystry i wygadany. Czuł dumę, że przyszły wielki wegetalista jest mu bliski jak rodzony brat. Przywędrował za nim do stolicy z małej wioski w głębokim interiorze, wierny jak psiak i równie inteligentny, ale nigdy nie żałował tej decyzji.

Pepe jeszcze wszystkim pokaże, jaki z niego niesamowity cwaniak.

Przeciskali się wąskimi uliczkami, zastawionymi kramami z żarciem, ciuchami z drugiej ręki, niezliczonymi salonikami fryzjerskimi, tanią elektroniką i wszelkim używanym barachłem, żeby usiąść sobie jak zamożni ludzie, na placu, i niespiesznie sączyć doskonały trunek, przypatrując się krzątaninie pracujących frajerów.

Mijali krzywe baraki z odpadów tartacznych, domki z desek i blachy, dziwaczne konstrukcje z porozbiórkowych cegieł ukradzionych gdzieś na budowie, połamanych szyb z niebieskiego szkła i wielkich płatów sprasowanych wiórów. Wszędzie wisiały festony splątanych kabli. Na niektórych dachach połyskiwały spękane tafle kolektorów słonecznych. Śmierdziało przepaloną biomasą napędzającą wszechobecne małe generatory, które terkotały jak uporczywe owady i napełniały uliczki faveli nieznośnym gorącem.

Chudy i Samson pocili się w upale, marząc o cienistym chłodzie głównego placu. Nie wszystkie domy w slumsach sklecono naprędce i byle jak. Rozrastając się niczym narośl, favele wchłonęły kilka dawnych podmiejskich dzielnic, które podupadły i szybko stały się częścią barwnego smutku slumsowiska. Kolorowe fasady budynków były odrapane. Tynk odłaził całymi łatami, odkrywając nagie konstrukcje z drewna lub metalu. Okna się wypaczyły, drzwi obwisły, wiele szyb zostało wybitych. Mimo to rodziny, które zasiedliły te strupieszałe widma dawnych domów, uważały się za kogoś lepszego od reszty mieszkańców dzielnicy nędzy, za prawdziwą elitę faveli.

Trzeba przyznać, że Pepe miał gest. Kupił cały galon prawdziwego wina, pędzonego z cudownie dojrzałych owoców amame, a nie taniutkiego, cierpkiego sikacza robionego na wytłokach z trzciny, którego pijali zawsze, gdy wpadło im parę groszy. Do tego dobrał jeszcze po dwa paszteciki z pysznym mięsem głucholota. Samson nie pamiętał, kiedy uczestniczył w tak wspaniałej uczcie.

Gdy dotarli wreszcie na miejsce i zajęli ocienioną ławkę pod rosochatą dębotują, poczuli się jak królowie wszechświata. Popijali wino i pogryzali paszteciki niczym majętni mieszczanie, a nie młodociani nędzarze, którymi faktycznie byli.

W pierwszej chwili nie zwrócili uwagi na hałasy dobiegające ze środka placu. Jednak uporczywe okrzyki i dudniący odgłos megafonów zakłóciły wreszcie Chudemu błogi spokój. Do diabła, to była jego chwila! Jedno małe spełnione marzenie. Wszystko powinno przebiegać idealnie. Cień, ławka, wino, przyjaciel, wielka chwała i rozbudzone nadzieje na przyszłość.

A tymczasem ktoś drze się nieprzerwanie do metalowej tuby.

Pepe poczuł narastającą irytację. Podniósł się z ławki i spojrzał w stronę, skąd dochodziły wkurzające wrzaski. Ujrzał grupkę ludzi okrążającą faceta, który stał na skrzynce po owocach i skandował jakieś hasła, wymachując przy tym rękami.

– Musi tu pruć ryja, debil jeden – fuknął Pepe rozzłoszczony. – Przeszkadza uczciwym ludziom odpocząć.

Samson przełknął kęs pasztecika.

– To pewno wiec, Pepe. Co chwila ktoś zwołuje nowy. Że niby to mieszkańcy protestują przeciw szerzeniu się zabobonów. Ale jacy znów mieszkańcy? Żaden z nich nigdy przedtem nie zapuścił się jedną nogą do faveli. Wystarczy posłuchać, jak gadają. To nie nasi. Przebierańcy, loa wiedzą skąd.

– To czemu nikt ich nie zgasi? To nasza ziemia. Nie będą tu włazić jakieś kreatury i się rządzić.

– A widzisz tych pakernych gości, co niby tak sobie stoją po rogach placu? To tajniacy. Obstawiają wiece. Nawet Dzieci Noża boją się ich tknąć.

– Cholera. – Chudzina trochę się zafrasował na wzmiankę o jednym z największych i najbardziej agresywnych gangów w slumsach. – To znaczy, że wrzaskunów przysłał rząd. Niedobrze. Od dawna cholerne polityczne bydło nie ośmielało się pakować w sprawy faveli.

– Ledwo się spostrzeżesz, jak ci się dobiorą do tyłka, Chudy – zachichotał Samson. – Oni chcą ukrócić władzę wegetalistów, a może nawet w ogóle zakazać magii.

To było tak absurdalne, aż obaj się roześmiali.

– Weź się nie wygłupiaj! – parsknął Pepe. – Chcą zadrzeć z wegetalistami? Ze wszystkimi w favelach? Z całą Antilią? To jakieś bzdury!

– Poważnie. Mają skończyć z magią i kultem świętych, wygonić szamanów i królowe mambo, wyrugować jakiś tam dyktat zabobonu czy jakoś tak.

– Nie! – Pepe aż się za brzuch złapał ze śmiechu. – Daj spokój! To przecież niemożliwe. Na łby upadli? Ludzie ich zabiją! A jak nie ludzie, to zaraz powstanie któreś groźne loa i zrobi im z flaków karuzelę.

Zastanowił się chwilę.

– Już wiem, po co to robią – oznajmił z powagą. – Chcą odwrócić uwagę od jakiegoś draństwa, które szykują za naszymi plecami. Ludzie będą się śmiać albo wkurzać, gadać o tych niby zabobonach i nawet nie zauważą, że znów podniesiono podatki albo wywinięto podobny numer. Zobaczysz, ja ci to mówię. Te wrzaski mają zamydlić oczy porządnym obywatelom!

Mając prawie trzy reale w kieszeni, Chudy czuł się bowiem tak porządny i praworządny jak chyba nigdy w życiu.

– Ty to masz łeb! – stęknął zachwycony Samson.

O tak, na pewno dobrze zrobił, trzymając się kogoś tak bystrego jak jego przyjaciel Chudzina.

– Chodź, idziemy stąd – zdecydował Pepe, wstając. – Nie będziemy tracić czasu, słuchając oszukańczych dupków. Na skwerze pod kościołem Świętego Jorge od Boleści też jest przyjemnie. A przy okazji może wcisnę moją miksturę komuś, kto przyjdzie modlić się o zdrowie. O interes trzeba zawsze dbać, no nie?

Ale ma łeb! – pomyślał oczarowany Samson i posłusznie ruszył za kumplem.


– Co?! – wykrztusił zszokowany prezydent Mero. – Proszę powtórzyć, bo chyba nie zrozumiałem.

Patrzył w ciemne, pełne pasji i głębokiej determinacji oczy swego największego wroga politycznego, Garcii Sancheza, nie mogąc uwierzyć w jego oświadczenie. Widział przystojną, kanciastą twarz o marsowym wyrazie i wydatnym podbródku, oblicze młodego, stanowczego polityka, ale w duszy podejrzewał, że spogląda na groźnego wariata.

Ten człowiek oszalał, pomyślał. Sfiksował z kretesem.

Sanchez zawsze miał radykalne pomysły, lecz petycja, z którą przybył, to nie był nowatorski plan, ale kompletna katastrofa. Jego zapamiętały przeciwnik i kandydat na przyszłego prezydenta widocznie całkowicie stracił kontakt z rzeczywistością. Mero naprawdę żałował, że zgodził się na tę poufną rozmowę. Przecież był na to stanowczo zbyt stary i zmęczony.

Usta młodszego mężczyzny zacisnęły się na moment.

– Sądzę, że jednak pan zrozumiał, prezydencie Mero. Proszę tylko o chwilę pańskiej uwagi. Będę wdzięczny, jeśli odrzuci pan na moment wątpliwości i zechce posłuchać. Nasze państwo znajduje się na granicy upadku. Obaj to wiemy. Obu nas ten stan rzeczy przyprawia o uczucie bliskie rozpaczy. Ale ja wiem, co robić, żeby uratować Antilię. Powinniśmy razem rozpocząć pracę nad wprowadzeniem pakietu nadzwyczajnych ustaw, dotyczących walki z ciemnotą i zabobonem. Natychmiast.

Mero zamknął na chwilę oczy. Czuł się chory i przygnębiony.

Bogowie, czemu to wszystko spada na moją biedną głowę? – zastanowił się w myślach.

– A konkretnie co ma pan na myśli?

Sanchez wyprostował się na całą swoją, niezbyt imponującą wysokość.

– Dobrze, powiem wprost. Docelowo chodzi mi o zakaz uprawiania wszelkich kultów religijnych oraz praktyk magicznych. Zdaję sobie sprawę, że na pierwszy rzut oka wydaje się to trudne, a nawet niewykonalne. Ale zapewniam pana, że stopniowo osiągniemy sukces. Razem. Wiem, że nasze poglądy i programy partyjne znacząco się różnią. Namawiam pana do współpracy tylko dlatego, że zależy mi na przyszłości Antilii. A my możemy jeszcze ją uratować i powstrzymać upadek.

No tak, wariat, stwierdził prezydent. Z całą pewnością wariat.

– Rzeczywiście, obawiam się, że tym razem, niestety, zrozumiałem. Mogę spytać, jaki cel ma przyświecać tym ustawom?

Sanchez westchnął.

– Ostateczny koniec destruktywnych i szkodliwych zabobonów. To ciemnota i ślepa wiara w nienaukową, nienowoczesną, nielogiczną magię powoduje, że kraj pustoszą klęski i kataklizmy wywołane siłami natury. Te jakoby demoniczne emanacje są wywołane przez szamanów i czarowników, którzy karmią się ludzką głupotą. Mam poważne dowody na to, że gdy ostatecznie zakażemy podobnych praktyk, owe demony szalejące w Antilii natychmiast znikną. Po prostu rozwieją się w puch, o tak!

Pstryknął palcami.

Mero z trudem zdobywał się na cierpliwość.

– Nie znamy natury tych zjawisk. Żaden naukowiec w naszym kraju nie odkrył, czym są ani czemu powstają, a tym bardziej nie stwierdził, jak je ukrócić. Mamy różne teorie, lecz ani jedna nie jest spójna i niczego nie wyjaśnia. Rozumie pan? Nikt nie wie, dlaczego na naszej ziemi rodzą się demony – tłumaczył cierpliwie, jak dziecku.

W końcu z wariatami trzeba postępować ostrożnie.

– Panie prezydencie – Sanchez nie ustępował – ja także nie twierdzę, że wiem, dlaczego się rodzą. Ale odkryłem sposób, jak się ich ostatecznie pozbyć. Zło lęgnie się z ciemnoty i niewiedzy. W prowincji Paco mieszkańcy spontanicznie wygnali rządzącego się tam bokora i ataki loup-garou natychmiast ustały. W Ica, gdy wyrzucono wreszcie czarownicę mambo, wraz z nią definitywnie odeszły loa Ogun i Legba. Nawiedzenia się skończyły. Podobnie w Nowej Utopii oraz Santa Muriel. Mam ponad sto udokumentowanych przypadków. To działa. Naprawdę. Możemy spokojnie, stopniowo wyegzorcyzmować demony z Antilii. Czy to pana nie kusi? Nie czas się bać. Trzeba działać. Jeżeli wyrugujemy całkowicie zabobon, skończą się nasze kłopoty. Lud pracujący wzniesie się na wyższy poziom intelektu, a nie będzie dławił w szkodliwym marazmie religijności. Nauka nie dowodzi istnienia żadnych bogów i istot nadprzyrodzonych. Wie pan dlaczego? Bo ich nie ma. Nie istnieją. Jedynym rozwiązaniem jest światły, świadomy, nowoczesny światopogląd. Jednym słowem, ateizm! Nie będzie loa, duchów, świętych, czarowników i magicznych treli-moreli, a problem natychmiast rozwiąże się sam. Ciemnota zniknie. Antilia wkroczy w nową, świetlaną erę postępu, gdzie liczyć się zacznie jedynie myśl ludzka i czysta, nieskażona nauka. Dyktat rozumu zastąpi ciemnogród! Bogowie wymrą. Zapanuje ład i porządek. Światły, ateistyczny, postępowy. Lud wstanie i spojrzy na siebie z podniesionym czołem!

Co on mi tu wciska? – pomyślał Mero z niesmakiem. To jakieś bzdurzenie szaleńca. W dodatku niegramatyczne. Lud spojrzy na siebie z podniesionym czołem? Ten człowiek jest niebezpieczny.

– Jak pan chce osiągnąć ten ateistyczny raj, panie Sanchez?

Opozycyjny polityk nawet się nie zawahał.

– Bardzo prosto. Niezwykle powoli, stopniowo, żeby nie wywołać zamieszek, musimy ograniczać władzę bokorów i szamanów, a w konkluzji, gdy społeczeństwo będzie już gotowe, wprowadzić zakaz wyznawania wszelkich religii. Zdaję sobie sprawę, że to może potrwać dziesięciolecia i na pewno nie przebiegnie tak pokojowo, jak bym pragnął, ale warto zapłacić tę cenę, jeśli nagrodą ma być spokojny, zrównoważony rozwój naszego państwa. Tylko trzeba zacząć działać już teraz.

Prezydent musiał głęboko odetchnąć, zanim się ponownie odezwał.

– Prawo do wyznawania różnych poglądów, w tym także konkretnej wiary, stanowi odwieczny przywilej człowieka. Nie wolno go nikomu odbierać. Natomiast propagowanie własnych idei światopoglądowych nie jest w Antilii karalne. Tu panuje wolność i demokracja. Pan i członkowie pańskiej partii mogą w dowolny, zgodny z prawem sposób, jak pan to ujmuje, oświecać ludzi i szerzyć swoje przekonania.

– Wysiłki propagandowe naszej partii nie wystarczą. Tu potrzeba natychmiastowych, wspólnych działań. Edukacji. Informacji. Infiltracji podejrzanych środowisk. Wspólnego frontu, mającego na celu oświatę i dobro narodu. Cały aparat urzędniczy powinien natychmiast zostać do tego zaprzęgnięty. W celu ratowania państwa! Inaczej obaj doprowadzimy do katastrofy, ostrzegam! Może nas ocalić tylko nowa, świecka Antilia. Proszę to przynajmniej przemyśleć. Razem możemy opracować plan, jak powoli, metodą małych kroków ograniczyć wpływ czarowników na społeczeństwo, a w końcu całkowicie pozbyć się religii, razem z jej demonami i zabobonem.

– Oszalał pan? Zdaje pan sobie sprawę z konsekwencji takich działań?

– Oczywiście! Nasz kraj natychmiast odrodzi się gospodarczo i militarnie. Staniemy się potęgą. Będziemy żyć w cudownym, nowoczesnym świecie, bez strachu, ciemnoty i rządów pseudomagików. Czy pan to widzi, prezydencie Mero? Nadchodzi nowy świt dla naszego nieszczęsnego kraju, gdy światło nauki rozproszy mroki ciemnoty. To dla nas jedyna szansa. Czy pan tego naprawdę nie dostrzega?

– Owszem! Dostrzegam! – krzyknął rozwścieczony prezydent Antilii. – Widzę chaos, anarchię, krwawą rewolucję, wojnę domową i bogowie wiedzą jakie jeszcze okropieństwa! Proszę wyjść i dać mi pracować! Pan chyba potrzebuje się leczyć na głowę!

Sanchez potrząsnął głową i zamrugał, zdumiony, jakby Mero go uderzył.

– Bardzo proszę, panie prezydencie. Niech pan odrzuci podziały i niesnaski. Niech pan będzie ponad to! Niech pan pomyśli! Możemy uleczyć Antilię. To wymaga tylko odrobiny odwagi. Proszę się na nią zdobyć. Zanim zrobi się za późno. Jeśli nie wdrożymy niezbędnych reform, czarno widzę przyszłość Antilii!

Mero był już u kresu sił. Z trzaskiem otworzył drzwi gabinetu.

– Mendez, proszę pokazać panu Sanchezowi, gdzie znajduje się wyjście.

Wystraszony sekretarz zerwał się zza biurka.

– Pozwoli pan, senatorze... – wymamrotał.

Sanchez wyglądał na ciężko zszokowanego.

– Nie spodziewałem się, że tak przebiegnie nasza rozmowa. Miałem nadzieję na konstruktywne rozwiązania. Trudno. I fatalnie dla stanu naszego państwa. Wyjdę, oczywiście, że wyjdę. Zgodnie z pańskim życzeniem. Ale to nie znaczy, że się poddam. Boję się, że niedługo pożałuje pan swojej nadmiernie konserwatywnej postawy.

Jedyne, czego pożałuję, to że cię diabli nie wzięli, głupi dupku, pomyślał prezydent ponuro. Co mnie podkusiło w ogóle pchać się do polityki?

Garcia Sanchez wyglądał na zdruzgotanego. Nie posłuchano go. Nie ozłocono. Nie zachwycono się jego genialnym pomysłem. Zatem spotkała go krzywda.

Mąż opatrznościowy, pomyślał cierpko Mero. Cholerny pajac.

Ale doskonale rozumiał, że musi się z nim liczyć. Partia Świetlista Ścieżka, której przewodził jego adwersarz, miała spore poparcie. Ludzie byli zmęczeni niestabilną sytuacją w kraju. Sanchez dawał im jakieś rozwiązanie problemu. Głupie i szalone, lecz konkretne. Zdesperowany człowiek nie potrafi trzeźwo myśleć, na czym korzystają populiści rodem ze Świetlistej Ścieżki. A to może doprowadzić do straszliwej katastrofy. Kto wie do czego będzie zdolna Sanctissima Muerte i inne demony, gdy poczują się prześladowane? Społeczeństwo też nie jest gotowe na rewolucję. Zdecydowana większość deklaruje głęboką wiarę. Zakaz praktyk religijnych to nie tylko szaleństwo, ale polityczne samobójstwo.

Prezydent Antilii poczuł się nagle wyjątkowo stary i nieudolny. Rozbolała go głowa.

– Alejandro! – zawołał do sekretarza. – Przynieś mi szklankę whisky. Może być bez lodu.

Jako odpowiedzialny polityk i niemłody już mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powinien poprawiać sobie nastroju drinkiem, lecz teraz naprawdę potrzebował kropli alkoholu na uspokojenie.


– Wyrzucił mnie! – oznajmił wciąż jeszcze zdumiony i oburzony Sanchez. – Rozumiesz?! Wyrzucił jak natrętnego żebraka!

John Selleck, jeden z założycieli Świetlistej Ścieżki, a obecnie wiceprzewodniczący partii, jak zwykle zachował kamienny spokój.

– Niestety, tego się obawiałem. Po tym starym pryku nie można się spodziewać niczego dobrego. Więc co teraz, Garcia?

Sanchez krążył po gabinecie jak wkurzony pies łańcuchowy wokół budy.

– Co teraz? Ruszamy z działaniami, John! Tym razem naprawdę! Najwyższy czas, bracie. Inaczej ten szaleniec Mero doprowadzi kraj do zagłady!

Wąskie oczy wiceprzewodniczącego zabłysły.

– Naprawdę zaczynamy drugą fazę zmian?! Zdecydowałeś się wreszcie?! Dozbrajamy i formujemy bojówki, a potem puszczamy w interior, tak jak nieraz marzyliśmy?! Wypalimy zabobon u samego korzenia. Zniszczymy każdy przejaw ciemnoty i fanatyzmu religijnego. Usuniemy chorą tkankę i uzdrowimy lud. Jesteś gotów, Garcia?

– Tak, u diabła! Jasne, że tak! Tylko nie za ostro. Ludzie muszą pójść za nami z własnej woli, nie z przymusu. Pamiętaj.

O wszystkim pamiętam, pomyślał chłodno Selleck. A diabłów nie ma, Garcia. Ale my wkrótce je stworzymy. Głupcy nie zasługują, żeby myśleć samodzielnie. Zrobimy to za nich.

– Doskonale – stwierdził, zacierając z satysfakcją ręce. – Doskonale. Zaraz się wszystkim zajmę.

Plan był przygotowywany od dawna. Ochotnicy szkoleni, edukowani i uzbrajani. Niczego nie nienawidzili z taką zaciekłością jak religijnych fanatyków i oszukańczych kapłanów. A Selleck nie mógł się już doczekać, żeby puścić myśliwską sforę w las. Nie po to naginał i fabrykował dowody tak długo, aż Sanchez w nie uwierzył, żeby teraz wypuścić sprawy z rąk. Znał dobrze prezydenta Mero, więc nie bał się o wynik poufnej rozmowy, na którą Garcia nie wiedzieć dlaczego tak nastawał. No, może trochę.

Tymczasem stary pierdziel zachował się jak należy i nieźle wkurzył tego naiwniaka Sancheza. A przecież o to Selleckowi chodziło.

Wkrótce będę rządził Antilią, pomyślał z ukontentowaniem. A potem? Kto wie? Kto wie?

Rodziło się przecież tyle nowych, wspaniałych możliwości.


Noc była gęsta i czarna. Dżungla pulsowała okrzykami mnóstwa stworzeń, a wiele z tych odgłosów brzmiało jak przedśmiertny krzyk rozpaczy. Prastara pieśń śmierci.

Jaguar był gdzieś tam, w sercu mroku. Odwieczny, groźny i straszny. Duch dzikiej przyrody. Kwin­tesencja samego życia, zawsze spowita cieniem zagłady. Zabójca.

W ciemności biały pies przypominał przemykającego między listowiem ducha. Biegł niezmordowanie w głąb selvy. Miał misję, i na wszystkie demony Wakuni i Antilii, zamierzał ją wypełnić.

Ale niełatwo znaleźć boga.

Jaguar wciąż pozostawał w ukryciu. Więc Shibu nie mógł uczynić nic innego, jak tylko nadal podążać widmowym tropem jego ogromnych, zbrojnych w pazury łap.

Takeshi. Taniec tygrysa. Tom 2

Подняться наверх