Читать книгу Grillbar Galaktyka - Maja Lidia Kossakowska - Страница 5

1 Naprawdę kocham tę robotę

Оглавление

Wszystko zaczęło się wtedy, gdy moja kuzynka, Tadż, po raz pierwszy zjadła motyle. Gapiłem się zafascynowany na cudowne, mieniące się skrawki tęczy, które, trzepocząc, znikały w jej ustach. Przypominały wróżki przefruwające przez ciemną bramę magicznej krainy. Albo barwne smoki wracające na noc do swego leża w głębokiej jaskini. Były o niebo fajniejsze niż wybuchowe lody z soku syriańskiego ogórka albo zdrowy, niskokaloryczny chichotliwy deser z wodorostów zee.

Wyglądały po prostu odlotowo. Tadż Mahal jawiła mi się niczym alchemik, czarownik z dawnych legend, beztrosko, lekko i niefrasobliwie przeciwstawiający się regułom świata i materii. Choć tak na co dzień była przecież nieznośną, nabzdyczoną, głupawą i wredną dziewuchą, która uważała, że ma wszelkie prawo, żeby mnie szturchać i pouczać, tylko dlatego że urodziła się wcześniej.

Wywalczyła te motyle. Wynudziła, wyszlochała sobie, wyjęczała, strzelając fochy i błagając na przemian, aż w końcu zmusiła do kapitulacji zarówno moją, jak i swoją matkę, obie nadal wcale nie przekonane, czy to aby na pewno zdrowe i bezpieczne. Biedna idiotka sądziła, zdaje się, że wykwintna potrawa przyda jej romantycznego wdzięku i obycia. Zwłaszcza w oczach pewnego pucołowatego, pokrytego konstelacjami piegów młodzieńca, który dwa stoliki dalej pochłaniał stek z hodowlanej polędwicy.

Ale pomyliła się okrutnie, bo alchemia, nawet ta kuchenna, wymaga wieloletniej wiedzy i praktyki. Niekiedy nie wystarczy zjeść. Trzeba jeszcze wiedzieć jak.

Niezwykły zachwyt i lekka groza towarzysząca obcowaniu z nieznanym nie zanikły we mnie nawet wtedy, kiedy pulchne policzki kuzynki pozieleniały gwałtownie, a na skroniach pojawiły się krople potu.

– Nic ci nie jest, kochanie? – zaniepokoiła się moja matka.

– N...nic – zdołała wykrztusić Tadż, zanim zrzygała się na buty mojej ciotki Luny.


Jasna sprawa, ciotka natychmiast podniosła jazgot godny Międzygalaktycznej Stacji Informacyjnej Supra, a moja matka, usiłując udzielić siostrzenicy pierwszej pomocy, wsadziła jej palec w oko, co nieco zepsuło nastrój mile zapowiadającego się popołudnia. Ale dla mnie i tak ten moment pozostał chwilą wielkiego przełomu.

Osobistego objawienia, dzięki któremu z wiecznie chudego jak kabel niejadka przeistoczyłem się w poszukiwacza kulinarnej przygody.

Jedzenie nie musiało być tylko odżywczą paszą. Wstrętnym, lecz niezbędnym paliwem, wprowadzanym do organizmu jedynie po to, żeby móc nadal biegać do upadłego, włazić na drzewa, wrzeszczeć, rozrabiać lub bawić się w inny zakazany sposób.

Stało się w tej jednej chwili źródłem zarówno wrażeń estetycznych, jak i rozrywki. Oba te czynniki do dziś są dla mnie niezwykle istotne. Podstawa to gotować i podawać dania tak, żeby mieć z tego frajdę.

Nie, cofnij. Żeby frajdę miał nie tylko kucharz, ale i klient. Albo odwrotnie, na jedno wychodzi. I nieistotne, czy mówimy o małej, zapyziałej knajpce na krańcu Galaktyki, czy o wyjechanej restauracji szczycącej się trzema kometkami w „Przewodniku Plejadzkim”.

Wszystko jedno.

Liczy się tylko smak, radość i kolor.

Motyle, moi kochani.

Po prostu motyle w brzuchu.


Pewnie zdarzyło się wam nieraz słyszeć patetyczne, oklepane zdanie: „Kosmos jest pełen życia”. To mój pierwszy szef, stary, cyniczny, kochany T’F-uk, właściciel obskurnej jadłodajni na Lokusie, zapomnianym przez Boga, ludzi i Syrian sztucznym kurorcie krążącym po orbicie Małej Kanikuły, odkrył przede mną bezcenną tajemnicę. Jak to wygląda naprawdę.

Właził do kuchni i sapiąc, opierał mi na ramieniu cholernie ciężkie, pokryte rzędami haczyków ramię.

– Zapamiętaj, Herm – powtarzał za każdym razem. – Kosmos jest pełen żarcia. Rozumiesz? Pełen aż po brzegi. A dobry kucharz musi mieć łeb na karku, bystre oczy i sprawne ręce, żeby nie przeoczyć niczego z tego pieprzonego bogactwa.

Słuchałem go jak wyroczni. Piłem każde słowo padające z ust tego wielkiego, tłustego robala o dobrodusznym pysku i sercu z kamienia, bo już wtedy wiedziałem, że jedyne, czego w życiu pragnę, to być naprawdę dobrym kucharzem. Dzierżyć rząd dusz i żołądków całego szeregu zdumiewających stworzeń zamieszkujących Galaktykę.

Do diabła, to jest dopiero moc. Karmić nieprawdopodobne, dziwaczne, barwne towarzystwo kłębiące się w przestrzeni kosmicznej naprawdę doskonałym jedzeniem. T’F-uk miał rację. Gotowanie na tylu różnych światach, dla istot o niesłychanych metabolizmach i upodobaniach, szukanie nowych potraw, przyrządzanie i produkowanie żywności daje nieskończoną liczbę możliwości.

Dziś bardzo trudno zostać wielkim odkrywcą. Odnalezienie jakiejś nowej planety, zamieszkałej bądź nie, zbadanie dziewiczego zakątka wszechświata, zapuszczanie się w dal i w głąb spowszedniały, zblakły, straciły wagę. No to co, że gdzieś tam, Bóg wie jak daleko, siedzą sobie jacyś nieznani dotąd Salfici czy Opokoranie? Kogo obchodzi, że są względnie inteligentni, a na Święto Wielkiego Odćmienia wtykają sobie w sześć otworów nosowych starannie rzeźbione zatyczki? Zaraz znajdzie się ksenoantropolog lub równie dzielny ksenoarcheolog, który sklasyfikuje te zatyczki, oznaczy, wydatuje i stworzy wielką tabelę wyników. Opokoranie pochrząkają z zachwytu, a potem zaraz gorliwie spróbują zbadać, czy przybysz z odległych gwiazd należy do kategorii „brzydkie niesmaczne” czy może „brzydkie bardzo dobre”. Pewnie potem co piękniejsze egzemplarze zatyczek trafią na wystawę objazdową po zapomnianych muzeach prowincjonalnych planet, a nieszczęsne wycieczki szkolne będą je oglądać, słaniając się z nudy.

Tak to właśnie wygląda. Nuda, przyjaciele. Kosmiczna nuda.

No fajnie, ale wystarczy, żeby Gordan Ram-sual albo Niagara Robin pokazali na wizji nową, odpałową potrawę, a zaraz zaczyna wrzeć. Wszyscy, dosłownie wszyscy, Robale, Mackarze, Jaszczury, Ludziole, Psiogłowcy czy Bulwy, ciągną wielką falą do ich restauracji, żeby popróbować nowości.

Wolności.

Przyjemności.

Frajdy.

Bo wszechobecne teraz, irytujące odgórne manipulowanie jedzeniem, nawykami żywnościowymi, tradycjami kulinarnymi, to nieznośne, aroganckie grzebanie dorosłym, świadomym, inteligentnym istotom w talerzu, to cholernie wkurzająca forma zniewolenia. Co sobie myślicie, słysząc, jak jakaś unijna Bulwa czy Mackara nabzdyczonym głosikiem wypowiada się w mediach, że społeczność międzygalaktyczną trzeba wychowywać w trzeźwości oraz świadomości odpowiedzialnego odżywiania? Założę się, że same wykropkowane wyrazy.

A prawda jest taka, że mamusia mnie już wychowała. Razem z tatą, dobre parę lat temu. I wiecie co? Wydaje mi się, że całkiem nieźle im poszło. W każdym razie na tyle, żeby Unia Międzygalaktyczna miała sporo kłopotów ze zrobieniem mi z mózgu czarnej dziury. Przeżyłem do kupy czterdzieści ziemskich lat, więc jestem dorosły. Tak dorosły, że mogę nawet powiedzieć „cholera”, „niech to diabli”, a choćby i „Mackara”, „Robal” czy „Kamuch” tyle razy, ile mi się podoba. Co wcale nie znaczy, że stałem się jakimś cholernym ziemskim rasistą. Po prostu nie sposób nikogo zmusić do tego, żeby prawidłowo wypowiedział nazwę mieszkańca Plejad. To tak jakby próbował jednocześnie kichnąć, ziewnąć i zaśpiewać „Odę do serca Galaktyki”, tyle że od tyłu.

Nie dajcie im się wpychać w trąbę. Sami decydujcie, co chcecie jeść, jak wypoczywać i wychowywać wasze larwy.

Dlaczego urzędnik do spraw żywności, pan Amageton Chrom, rozkosznie błyskając oszlifowanymi powierzchniami, przyznaje publicznie, że nie ma nic do powiedzenia w sprawie przyznania centauryjskim placuszkom z tańczącej ryby certyfikatu „dorobek cywilizacyjny Galaktyki”, gdyż nie bardzo rozumie, o co w tym wszystkim chodzi, bo jako ożywiony minerał w ogóle nie potrzebuje pożywienia?

No więc jak? Wpychają nas w tę trąbę czy nie?

Jasne, nie jestem jakimś zapienionym wstecznym elementem. To zdecydowanie dobrze, że nam, Ziemianom, udało się wreszcie wymyślić hodowlane mięso. Wielkie kadzie wypełnione płynem owodniowym, w którym dojrzewają ogromne płaty mięśniowe wybornej wołowiny, wieprzowiny, jagnięciny, drobiu i ryb. Wreszcie koniec z rzeźnią, tryskającą posoką, rozdzierającym kwikiem przyszłego bekonu i łzami płynącymi z wilgotnych ślepi rostbefu. Teraz szczęśliwe krowy, jelenie i świnki biegają sobie po rozległych polach państwowych rezerwatów, pasąc się, uciekając przed drapieżnikami, chorując na zołzy i zanokcicę oraz całkowicie podlegając bezlitosnym prawom Matki Przyrody. A że zostało ich pewnie niewiele więcej niż procent dawnej populacji? No cóż, trudno. W każdym razie nie są już mięsem rzeźnym. Czy uważam, że to postęp? Oczywiście. Szczerze mówiąc, według mnie hodowlana wołowina to jeden z najważniejszych wynalazków ludzkości.

Mamy z głowy problem głodu, niszczenia środowiska naturalnego i gwałcenia praw zwierząt. Z hodowlanego mięsa da się ugotować naprawdę znakomity posiłek.

Ale restauracja, naprawdę niezwykła renomowana restauracja, czasem potrzebuje czegoś więcej. Tego, co miał na myśli T’f-uk, mówiąc, że kosmos pełen jest żarcia. Niezwykłych, niezapomnianych potraw. Zdumiewających składników. Kulinarnego prestidigitatorstwa. Klimatu. Szczypty dekadencji. Talentu. I poświęcenia większego nawet, niż umiecie sobie wyobrazić. Bo prawdziwa restauracja to coś w rodzaju świątyni żarłocznego, wymagającego bóstwa.

Które potrzebuje ofiar. Uwielbienia, rytuałów, blichtru i cudów. Wiernych i kapłanów. Was, gości, oraz nas, kucharzy.

Restauracja jest zaborcza, zazdrosna, mściwa, pamiętliwa i nieugięta. Gdybyście mieli taką kochankę, wpędziłaby was do grobu. Ale za to uwielbialibyście ją bardziej niż własną duszę.

Opowiem wam o niej. Opowiem o jedzeniu, przyrządzaniu jedzenia, wyszukiwaniu go wśród sterty obrzydliwych, niejadalnych śmieci zwanych żywnością syntetyczną, tworzeniu jedzenia, ocenie, obróbce, sztuczkach i doświadczeniu. O babraniu się w jedzeniu, snach o jedzeniu i żywnościowych psychozach. O sztuce, magii, iluzji, rozpaczy, pracy ponad siły, radości, załamaniach i wściekłości. Opowiem o porażkach, sukcesach i nieprzytomnej fascynacji.

A może, gdy już skończę, zrozumiecie, dlaczego tak bardzo kocham tę robotę.

Grillbar Galaktyka

Подняться наверх