Читать книгу Grillbar Galaktyka - Maja Lidia Kossakowska - Страница 6

2 Jeden dzień z życia szefa

Оглавление

Jest rano. Tak cholernie rano, że moje oczy za nic nie dają się otworzyć. Oddałbym każdą z dwóch kometek w „Przewodniku Plejadzkim” za to, żeby móc okutać się kołdrą i dalej spać. Ale oczywiście nie mogę. Za szybą, przysłoniętą teraz szczelnie roletą, roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków we wszechświecie. Świt nad Zatoką Cyneriańską.

– Okno – mówię i roleta podjeżdża w górę, odkrywając przede mną znajomy cud.

Morze jest jak diament, pełne kanciastych szlifów fal, błysków skłębionej piany. Ciemne i jasne, w barwie głębokiego fioletu, turkusu, kobaltu. Tam, gdzie wstaje purpurowo-złote słońce, na razie małe i stulone, ale już wyraziste niczym arkturiańska wiśnia na torcie, woda barwi się konfiturą światła, malinowym musem poranka. Plaża, pomarańczowa, cytrynowa, bladozielona jak skórka egzotycznego owocu, jeszcze jest pusta. Periptery, które przywodzą na myśl miniaturowe latawce o pięciu ogonach, śmigają nad falami, nawołując się tęsknymi, płaczliwymi głosami starożytnych syren.

Boże, jak pięknie.

Boże, jak strasznie nie chce mi się wstawać.

Zwlekam się z łóżka, ciągnąc nogami, szuram do łazienki. Z lustra spogląda na mnie przekrwionym wzrokiem facet, który wygląda jak zakalec. Wczoraj był ciężki dzień. Jak zwykle. Ale dziś będzie jeszcze gorszy. Mam kontrolę z Ministerstwa Zdrowego Odżywiania. A to oznacza kłopoty. Poważne kłopoty. Bo w świetle ostatnich unijnych dyrektyw branża gastronomiczna, nasz ostatni bastion normalności w świecie ogarniętym prozdrowotną histerią, ma się zreformować. Podobno nie nadążamy za przewodnią gwiazdą postępu. Nie jesteśmy nowocześni. A powinniśmy. Co oznacza, że zamiast jedzenia mamy podawać jakieś wyzute ze smaku i zapachu świństwa.

Dlatego dziś przez cały dzień będzie mi towarzyszył urzędas, który sprawdzi, czy nie jestem aby wstecznym elementem opóźniającym nadejście nowej ery gastronomicznej. A potem udzieli mi odpowiednich wskazówek. Wyjaśni mi, ciemnemu, durnemu szefowi, jakie mam mieć podejście do kwestii żywienia. A ja padnę na kolana i zapłaczę ze szczęścia.

Szczerze mówiąc, już mi się trochę chce płakać. Ten smutny idiota będzie za mną łazić i przeszkadzać, a ja naprawdę nie jestem w stanie pokazać mu idealnego kulinarnego raju urządzonego ściśle według przepisów, bo coś takiego po prostu nie istnieje. Naprawdę istnieją ważne powody, żeby klienci nie plątali się po kuchni. A inspektorzy szczególnie.

A przedtem muszę jeszcze zdążyć na targ. Konkurencja nie śpi. Tak się mówi, zdaje się. Ten nieznośny żółtek Czeng nie sypia nigdy. Zawsze jest na targu przede mną i częstuje mnie porcją nieskazitelnych uśmiechów. Błysk, błysk, białe zęby, głębokie ukłony, a za plecami triumfująco wystawiony środkowy palec.

Widzę to w jego oczach, czarnych jak pustka kosmosu.

Myślicie, że dziś jest inaczej? Akurat. Śpieszyłem się. Spędziłem w wannie nie więcej niż parę chwil. Nie zdążyłem tknąć śniadania. Łyknąłem tylko szklaneczkę aldebarańskiego piwa korzennego na otrzeźwienie. Na dole, pod domem, musiałem poczekać moment, aż przyjechał po mnie nasz dostawca. Pako to fantastyczny facet, ale jest Bulwą. To znaczy, że nigdy, nigdzie i w żaden sposób nie może zdążyć na czas. A tymczasem na targu mam się spotkać z tym cholernym urzędasem, który cały dzień będzie mi patrzył na ręce.

Pako macha mi radośnie z kabiny ogromnego śmigacza.

– Hej, szef! Dzień dobry, szef! Fajny dzień, co?

– Pako! – ryczę. – Szybciej! Kiedy dotrzemy na targ, zobaczę tylko puste lady i kupę cuchnącego szlamu.

– Spoko, szef! – Pako wykrzywia w uśmiechu gruzłowatą, bladozieloną gębę. – Po co te nerwy! Już pędzę.

Faktycznie, potrafi pędzić. Już za chwilę śmigamy trasą szybkiego ruchu, ponad migoczącą linią brzegową morza. Dobrze, że tak wcześnie nie ma tłoku. Inaczej mielibyśmy na sumieniu kilkadziesiąt niewinnych ofiar. Pako potrafi pędzić, jednak niekoniecznie radzi sobie z manewrami. Zwłaszcza wymijania.

– No i lądujemy, szef. Uwinęliśmy się szybciutko, nie?

Ta, rzeczywiście. Dobrze, że nie zjadłem śniadania. Następnym razem muszę zadbać, żeby w kabinie zawsze był zapas papierowych torebek, gdyby mój dostawca w ramach rozrywki znów zechciał mi zafundować zestaw mdłości porannych.

Oczywiście, naprawdę nie nazywa się Pako. To ja się upieram, żeby tak na niego mówić. Jako Bulwie jest mu całkowicie wszystko jedno. Wegetanie nie mają imion. W każdym razie nie w takim znaczeniu, jak większość innych ras. Nazywają się różnie, w zależności od tego, co akurat robią lub co ich chwilowo wyróżnia. Pako jest dostawcą, więc w pracy najczęściej nazywa się Ten, Który Pakuje Jedzenie do Ciężarówki. Znaczy Pakowacz. W skrócie Pako. Ale kiedy prowadzi, staje się Tym, Który Jedzie Bardzo Szybko. Gdyby wpadł przez przypadek do kadzi z bulionem, wołano by na niego Ten, Co Utaplał Się w Zupie aż do czasu, gdy sprawa zostałaby zapomniana albo Pako zrobił znów coś spektakularnego.

Chwiejnie gramolę się ze śmigacza, a przed sobą mam ogromną, zadaszoną wiatę Targu Poławiaczy. To niezwykłe miejsce. Przypomina jakiś szalony cyrk, okrutne panoptikum osobliwości, gdzie można ujrzeć najdziwniejsze, najbardziej przerażające i obrzydliwe stwory, jakie zna kosmos. Wszystko, co pływa lub fruwa. Wszystko, co da się złowić. I zjeść. To jest rzecz jasna najważniejsze.

– Pan Iven, jak sądzę. Spóźniony – nosowy głos, który słyszę za plecami, aż wibruje niezadowoleniem. – Oczywiście. Nikt nie szanuje czasu urzędników ministerstwa. Wszyscy sądzą, że się tylko obijamy. Nie rozumieją, że ciężko pracujemy, żeby zmienić wreszcie świadomość żywieniową społeczeństwa. Uzdrowić naszych obywateli. Pokazać im nową jakość płynącą ze zdrowego odżywiania. Przyczynić się do zwycięstwa postępu. Otworzyć drzwi na nadejście nowej ery. Utorować drogę prawdzie. To nasze zadanie, do którego przystępuję oto z zapałem i siłą. Niech pan myśli, co chce, panie Iven. Zapewniam, że w końcu zmuszę pana, żeby myślał pan tak jak ja!

Idiota. Szczery, niekłamany kretyn. Mój kontroler. Uroczy facet. A przy tym Kamulec. Żywy kryształ z układu Gemmy. Nie posiada układu pokarmowego, więc nigdy w życiu niczego nie jadł. Choć jest unijnym specjalistą od żywienia. Ale fajnie, co?

– Witam, panie Archistrategusie Bor – mówię, siląc się na uprzejmość. W końcu gość może mi narobić niezłych problemów.

– Bar! – parska ze złością. – Nazywam się Bar!

– A, przepraszam. Bar, oczywiście.

Cholera, że też musiałem zapomnieć. Pięknie się zaczyna ten dzień, nie ma co. Ale trudno. Spróbuję się nie przejmować. Targ Poławiaczy otwiera się przede mną niczym kulinarny sezam.

Kosmos jest pełen żarcia. A to, co leży tu na ladach, pływa w akwariach, wisi na hakach, suszy się w słońcu, zwisa z sufitu i kłębi w koszach, to znaczna część kosmicznej spiżarni.

Mijam stoiska z syriańskimi małżami. Ogromne, kręcone konchy mienią się złotem i purpurą. Są tak świeże, że wciąż jeszcze wydzielają ostrą woń korzennych przypraw i nafty. Przypominają kłębki barwnej wełny, oczywiście gdyby wełna miała milion niebieskich, świecących oczu. W koszu obok łażą niemrawo arkturiańskie strzykwiaki, doskonałe okazy, każdy wielki jak moja noga. Chrzęszczą zachodzące na siebie płyty ruchomych pancerzy, co przypomina trochę odgłos potrząsania tłuczonym szkłem w stalowym garnku, ale dla mnie brzmi zawsze raczej jak najnowszy przebój Astrozaurów. Skorupy mają kolor jaskrawej zieleni, czerwone i żółte cętki przepływają po nich falami. Deszczołapy przebierają odnóżami, wydając wysokie, śpiewne dźwięki świadczące o podenerwowaniu. Brzmi to niczym świergot miniaturowych aniołów. Jednak na dzisiaj szukam czegoś jeszcze lepszego. Pokażę temu draniowi z Gemmy, co potrafi prawdziwy szef. Po co uczymy się latami, a potem godzinami stoimy przy garach my, kucharze z powołania i zamiłowania. Też mamy misję do spełnienia. Nakarmić najwspanialszym żarciem rzeszę głodnych klientów. I zapewnić im przy tym maksimum zadowolenia. Dlatego potrzebuję dziś szczególnego towaru. Czegoś ekstra.

Archistrategus Bar toczy się za mną, wyraźnie zdegustowany. Przybiera oliwkową barwę i ciemnieje, skrupulatnie notując coś na swoim małym, urzędniczym komputerku.

– Czy ma pan absolutną pewność, że te produkty są odpowiednio przechowywane? – pyta. – Leżą przecież bezpośrednio na ladach!

Oho, już się zaczyna.

– Każdy sprzedawca dysponuje odpowiednimi certyfikatami. Towar jest świeży i najwyższej jakości.

– Hmm. Tak... certyfikaty. Zapewne.

I stukot klawiszy. Zdaje się, że go nie przekonałem.

– Słyszał pan o zielonej odżywce produkowanej na planecie Śluźnia?

Pewnie. Coś słyszałem. Jakieś grzyby czy mszaki wymyśliły glutowaty szajs z syntetycznych składników odżywczych. Dlaczegoś okropnie modny. Niby taki ekologiczny i w ogóle. Co pewien czas ktoś gdzieś wpada na podobnie genialny pomysł. Na szczęście zwykle ten kit szybko przestaje być trendy. Chociaż tym razem odżywka jest rzeczywiście intensywnie lansowana.

– Oczywiście. Czytałem o tym produkcie – mówię obojętnie.

– Co pan sądzi o możliwości podawania go w restauracjach na obszarze Unii?

– Z tego, co wiem, nie spełnia norm unijnych.

Archistrategus blednie i szarzeje. Ha, mam drania! Dostał między oczy swoją własną bronią.

– Jest w fazie testów – mamrocze. – Wydaje się całkowicie bezpieczny. I sterylnie zapakowany – dodaje, z obrzydzeniem patrząc na lady.

Mam ochotę wzruszyć ramionami, ale nie chcę być niegrzeczny. Sami widzicie, jaki jest sens powoływania na stanowisko komisarza do spraw żywienia przedstawiciela rasy, która czuje wstręt do jedzenia. Obłęd, co?

Za chwilę znajdę się w najciekawszym rejonie targu, zwanym Galerią Osobliwości. To tutaj można dostać najbardziej ekskluzywny towar, godny najlepszej restauracji. Rozgarniam sznur zwiewnych jak firanka chlipaczków, tylko po to, żeby zobaczyć nieprzeniknioną, lśniącą, wypucowaną, okrągłą twarz Czenga. Księżyc w żółtej pełni.

– Cześć, Herm – rzuca uprzejmie. – Wcześnie dziś jesteś. Ja już skończyłem i ruszam do roboty. Tylko popatrz, jakiego mam pięknego głowobrzuśca sagitaryjskiego. Ależ okaz, co?

Patrzę. Szczerzę mordę, udając miłego, a w środku aż mnie skręca. Okaz? Jezu, to nie jest właściwe słowo. Właśnie wynosi z targu cudowny, oślizły, mieniący się blaskiem skarb. Cud. Symfonię wspaniałości. Która powinna być moja. Którą mógłbym podać à la Centaurine. Albo na zielonogronnym laudyjskim grzywaczu ponczowym.

Nic z tego. Głowobrzusiec majta się w łapach Czenga, który częstuje mnie kolejną dawką zębów i ukłonów. Już i tak wybrał najlepsze mięso z dzisiejszej dostawy.

Szlag by go trafił, bydlaka. Tymczasem Bar wygląda, jakby bardzo pragnął nauczyć się wymiotować. Trudno. Nikt nie powiedział, że praca urzędnika jest łatwa. Ale i tak się nie umywa do tego, co musi wiedzieć i umieć porządny szef. Zaraz pokażę temu zarozumiałemu kawałowi kamienia, że nic nie zastąpi prawdziwego jedzenia ani kunsztu kucharza. A te ich prozdrowotne paskudztwa nie nadają się nawet na pożywkę dla hodowlanego mięsa.

Zaraz, co tam leży na stercie twarzulowców, prawie całkiem przykryte ich szerokimi, wydętymi płaszczami? Zwilec szczurzopyski. I to zielony, nie czarny. Albo Czeng nabawił się kurzej ślepoty, albo boi się przyrządzić to fantastyczne, niesłychanie trudne do podania stworzenie.

Ja się nie boję. To mój popisowy numer. Od razu czuję się lepiej. Już widzę, jak dziś w mojej „Płaczącej Komecie” szef sali będzie polecał potwornie drogie, ekskluzywne danie ze zwilca. Na płatkach czarnotrufli z Jugot. Dobrze, że Pieczary dostarczyły mi niedawno kadawra do zutylizowania.

– Lecę, Dodek – mówię niby od niechcenia, starając się, żeby moje usta nie rozciągały się za bardzo w triumfalnym uśmiechu. – Muszę znaleźć coś na dzisiejszy lunch. Widzimy się nocą w „Płacz i płać”?

– Nie wiem, czy dam radę. U nas codziennie taki ruch, że padam z nóg. Ale spróbuję.

Już to widzę, koleś.

Czeng prawie nigdy nie pojawia się w ulubionej knajpce tutejszych szefów kuchni. W ogóle nieużyty z niego gość.

Ale Czeng to Czeng. Nieprzenikniony, uprzejmy, zimny sukinsyn. Powinien się urodzić Jaszczurem.

– No to cześć, Herm.

– Na razie, Czeng.

Jeszcze chwila obowiązkowych targów i Pako ładuje zwilca na pakę furgonu. Fantastycznie. Teraz czas na coś mocniejszego w smaku. Zakładam kombinezon, maskę i otwieram drzwi śluzy. Witamy w kadzi. Wyraźnie zaniepokojony Archistrategus czeka na zewnątrz. Z pewnością nie podoba mu się to, co widzi.

Oblewa mnie zimne, zielonkawe światło. Wkraczam do turkusowego, mieniącego się oceanu. Wchodziłem do kadzi mnóstwo razy, a i tak czuję dreszcz przebiegający po plecach. Świadomość, że piękny, błękitnozielony przestwór wokół mnie to mieszanka zjadliwych kwasów, wcale nie pomaga. Trochę tu niesamowicie.

Wszędzie przemykają cienie. Długie i obłe, pękate i zaokrąglone, płaskie i wieloczłonowe. Żaden z nich nie powinien mnie pożreć. Teoretycznie.

Widzę majestatyczną sylwetkę srogowca korwety, która rzeczywiście przypomina okręt pod pełnymi żaglami. Gdyby okręty bywały ożaglowane także na burtach i dnie.

Butlołeb macha rozpaczliwie odnóżami, jakby się topił. Jego krępy, brunatny tułów wydaje się brzydki i niezgrabny. Stwór porusza się chaotycznie, podrygując jak ktoś, kto cierpi na nieuleczalną czkawkę. Wygląda na niezdarną, powolną grudę błota. Nic bardziej mylnego. Butlołeb jest szybki jak cyneriański mistral, a jego płaskie, prawie ludzkie zęby potrafią jednym cięciem odgryźć dłoń nieuważnego kucharza. Albo gościa, bo butlołeb jest praktycznie nieśmiertelny. Nie ma żadnego układu nerwowego ani receptorów bólu, dlatego nie znalazł się na unijnej liście gatunków zakazanych do spożycia. Trzeba znać kilka niezłych sztuczek, żeby go uśpić przed podaniem.

Ale to nie ich szukałem.

Buty o ciężkich podeszwach trzymają mnie w pionie, fosforyzująca, jasna ścieżka drogi ewakuacyjnej wygląda jak szlak na drugą stronę tęczy.

Nie lękaj się. Podążaj za światłem.

Odwracam się trochę nerwowo, kiedy pracownik kadzi dotyka mego ramienia. Przez grubą szybę hełmu prześwitują łuskowata twarz i nieruchome oczy Jaszczura. Gestem próbuję mu opisać, czego potrzebuję. Kiwa głową i pokazuje dużą, ciemną plamę w rogu kadzi. Łapą przyzywa, żebym podszedł bliżej. Ostrożnie zbaczam ze ścieżki, robię parę kroków. Fosforyczny szlak do nieba wydaje się stąd taki blady i odległy. Żegnaj, światło. Jestem teraz nieprzyjemnie blisko piekła.

Jaszczur zapala latarkę. Promień ślizga się po oleistej, ciemnej powierzchni skorupy, wzbudzając tęczowe refleksy. Gruzłowaty łeb z sześciorgiem ocznych otworów porusza się powoli. Osiem łap, zaopatrzonych w przerażające pazury, próbuje ryć, ale dno akwarium wyściela tylko niewielka warstwa wodorostów z pasa Plejad. Stwór syczy z wściekłością, a w każdym razie otwiera pysk, jakby syczał, odsłaniając jaskrawożółte, cholernie ostre brzytwy kostne. O, tak. O to chodziło. Dorodny żółwiec altairski.

Kiwam głową, wskazując żółwca, a pracownik kadzi wyjmuje z kieszeni sieć. W tej samej chwili uderza we mnie rozpędzony ślizgacz. Tracę równowagę i fikając rozpaczliwie nogami, przewracam się na dno. Tuż nad szybą hełmu widzę czerwonawy, segmentowy brzuch diabła betelguzańskiego, pokryty seledynowymi naroślami, a potem wzdęty, pomarańczowy balon odwłoku. Kosmate odnóża, pokryte twardymi jak kosa kostuchy włoskami, przejeżdżają mi po boku i ramieniu.

Chryste, a wokoło jest kwas. Pełno kwasu, nie wody.

Słyszę, czuję, widzę, jak rozrywa się materiał kombinezonu. Za jeden oddech roztopię się niczym masło na patelni. W panice macham nogami, próbując chwytać ostatnie resztki powietrza. Wyglądam chyba jak popsuty pajac.

Hyc, hyc, Hermoso Madrid Iven właśnie gwałtownie zmienia konsystencję.

Jaszczur zdaje się wcale nie zauważać, że umieram. Dość flegmatycznie sięga do pasa po gwizdek odstraszający. Potrząsa nim energicznie, aż poprzez ciecz rozchodzą się ostre drgania. Diabeł betelguzański w popłochu nurkuje w ciemność. Tymczasem ja leżę na plecach, konając powoli.

Bardzo powoli.

Szczerze mówiąc, zupełnie niepostrzeżenie. Oddycham sobie i jakoś wcale się nie rozpuszczam. Przynajmniej nie w zauważalny sposób.

Pajac. Ta. To dobre porównanie.

Pracownik kadzi zarzuca sieć na żółwca, a potem wyciąga ku mnie dłoń. Gramolę się z podłogi nieco zażenowany. Powinienem pamiętać, że to bazar, a nie pole bitwy. Poważne wypadki są w kadzi tak rzadkie jak galaktyczna obniżka podatków.

Dyskretnie staram się obejrzeć rękaw kombinezonu. Nie ma na nim nawet śladu zadrapania.

Z sufitu, niczym ogromna macka krakena, zjeżdża łańcuch zakończony hakiem. Jaszczur przyczepia do niego sieć i podnosi kciuk na znak, że gotowe.

Mam dość przygód i mięsa na zupę, żeby wyleźć wreszcie z kadzi. Za drzwiami śluzy, z ulgą ściągnąwszy maskę, widzę, że Pako już układa żółwca w pojemniku z tyłu furgonu.

– Jak, szef? Skończyliśmy na dzisiaj?

Kiwam potakująco głową. Płacę za zakupy i wracam na parking.

Goni mnie zasapany, gniewny Kamulec.

– To było wbrew przepisom! – krzyczy.

– Co? Że się przewróciłem? – pytam cierpko.

– Niebezpieczny wypadek! Powinni tego zakazać! – Żywy kryształ mieni się purpurą oburzenia.

– Jasne. Też tak uważam.

– Pan jest nieostrożny, Iven! Pan naraża się na niebezpieczeństwo. A skoro tak, może pan też narazić życie lub zdrowie gości restauracji! To niedopuszczalne!

Szlag mnie za chwilę trafi. Nie potrafię powstrzymać gniewu.

– Gotuję niemal od urodzenia. Zapewniam, że nigdy nie otrułem klienta. Wszyscy wrócili do domów cali, zdrowi i syci. Wystarczy?

– Gdyby podawał pan sterylnie zapakowane, zbilansowane energetycznie i pełne zdrowych składników odżywczych pożywienie, toby pewnie wystarczyło!

A, więc już wiem, gdzie jesteśmy. I wcale mi się to nie podoba.

– To zdumiewające wystąpienie znaczy, że jest pan zwolennikiem zielonej odżywki, tak? Zwykłym agitatorem?

Bar mieni się kolorami.

– Ja tylko kontroluję pańskie poczynania jako szefa restauracji. Z ramienia ministerstwa.

– Jasne. Akurat. Jest pan tylko ignorantem z ustami pełnymi frazesów. W dodatku niekompetentnym. – Ze złości zapominam, że on nie ma ust.

– Panie Iven, pan się zapomina!

– Nie. To raczej pan zapomina, co należy do obowiązków urzędnika Unii. – Trzaskam drzwiami śmigacza.

Kiedy pędzimy w stronę „Komety”, słońce jest już wysoko, złocąc blade, fioletowe niebo piękną polewą blasku, lecz to wciąż jeszcze bardzo wczesny poranek. Na plaży są tylko rybacy, majestatycznie przechadzające się po piasku periptery i pojedynczy Mackarz uprawiający jogging.

Odchylam się na siedzeniu, przymykając oczy. Nie mogę znieść ciężkiej, milczącej obecności obrażonego urzędasa. Dobrze, że za chwilę znajdziemy się w starej, poczciwej „Komecie”.


Nasza restauracja to spory, choć zgrabny, tarasowo zabudowany kompleks budynków, z prywatną plażą, dwoma basenami, ogrodem, trzema barami, sauną dla istot ciepłolubnych, jaskinią mrozu dla tych, co wolą zimno, salami dla VIP-ów, akwarium, oszkloną werandą i gabinetami na specjalne okazje. Wszędzie tam podajemy gościom najróżniejsze posiłki.

My, to znaczy mój wspólnik Nieustający Profit, właściciel „Komety”, oraz ja, szef kuchni. Jak się pewnie domyśliliście, Profit jest Jaszczurem, nie ma pojęcia o gotowaniu, ale o interesach za to jak najbardziej. Oczywiście, w tej chwili siedzi już pewno w biurze. Jaszczury zawsze bardzo serio traktują obowiązki. Profit zdaje się być czymś na kształt mojego przyjaciela, lecz jeśli „Kometa” zacznie nagle znacząco tracić klientelę albo moje nazwisko stanie się niemodne, wyleje mnie bez mrugnięcia nieruchomym, gadzim okiem.

Sam mi to oznajmił.

I za to go właściwie lubię. Za szczerość.

Przed „Kometą” zebrał się już spory tłumek, podzielony na cztery wyraźne grupy. Demonstranci wymachują transparentami, skandują wykluczające się nawzajem hasła, medytują, lewitując w powietrzu, i dmą w niemożliwie kakofoniczne trąbity. Nie myślcie tylko, że coś się wydarzyło. Normalka. Zwykle jest ich nawet więcej. Widać dzień zbyt ładny, żeby mniej twardzi działacze na rzecz wyzwolenia roślin strączkowych lub aktywiści ruchu „Wolność dla jeżomałży” nie woleli jednak wybrać się na plażę.

Zostali tylko prawdziwi bojownicy.

Mudżahedini kampanii antyrestauracyjnej.

Podczas gdy czekamy przed bramą, jakaś stuknięta Mackara z twarzą wykrzywioną świętym oburzeniem wali w szybę po mojej stronie, wymachując pęczkiem przywiędłej, całkiem pospolitej terrańskiej marchwi.

– Hipokryto! Odbierasz godność tej nieszczęsnej roślinie! – wrzeszczy ochrypłym głosem buldoga.

– Nie – dla mięsa! Nie – dla nabiału! Nie – dla warzyw! Nie – dla produktów rolnych! – ryczy tymczasem grupka Robali i Jaszczurów. – Możesz odżywiać się kosmicznym eterem! Powiedz TAK promieniowi energetycznej jedności!

– Jedzenie to ohyda! Precz z jedzeniem! Trupożercy! Zgniłojady! Zakazać żarcia! Żarcie to zbrodnia na skalę Galaktyki!

To oczywiście ekstremiści. Radykalni Niejadacze Niczego albo coś w tym rodzaju.

– Truuuch! – wyje trąbita.

Jak na razie wydaje się prezentować najrozsądniejszy punkt widzenia. Wszak trąbić każdy może.

– Nie pożeraj bliźniego swego, abyś sam pożarty nie został! O zaprawdę, powiadam wam, wszelki żywot, choćby ten nieożywiony, jest świętym! Dalece lepiej umrzeć z głodu, a nie poddać się chuci, niźli zjadłszy, stać się dziecięciem występku! Choćbym kroczył doliną pełną jadła, nie sięgnę po nie, albowiem...

– Ta, jestem naczelnym świrem doliny – chichocze Pako.

Jaszczur w pomarańczowych szatach o wytrzeszczonych oczach szaleńca wali się po głowie moją najnowszą książką kucharską. W dodatku w twardej oprawie.

– Truuufff! – potwierdza trąba.

– Każde życie jest świadome w pewnych okolicznościach! Świadomość zbiorowa to jedyna najwyższa forma świadomości! Koniec ze zbrodnią zabijania dla jedzenia! Kto odbiera życie, jest mordercą! Tak dla syntetycznej żywności! Czy wiesz, że ławica czyżoświstów jest mądrzejsza niż ty?! Czy możesz jeść coś, co dorównuje ci inteligencją?

Kolorowe transparenty przedstawiające wybuchające czaszki, połcie mięsiwa i ogromne, kłapiące zęby migoczą w powietrzu, co chwila zmieniając treść. Nad naszymi głowami wybucha mgielny baner z trupią główką i napisem: „Mordercy!”.

Mackara z coraz większą wściekłością wali nieszczęsną marchewką w szybę, zostawiając rozmazane pomarańczowe smugi.

– Dławisz godność tej biednej rośliny! Plugawisz ją, traktując jak przedmiot, który można bezkarnie pożreć!

Plask! W karoserię śmigacza uderza dojrzała gruszka arkturiańska. Potem pomidorzec z Centauri. I kilka betelguzańskich pomelio.

– Warzywa także chcą godnie żyć, a potem więdnąć zgodnie z planem Matki Natury! Stop dla bezprawnego wykorzystywania roślin!

Z tylnego siedzenia dochodzi miarowy stukot klawiszy. Szanowny pan Bar notuje. Coś czuję, że raport nie będzie dla mnie przychylny. Niech to diabli!

Zdaje mi się, że słyszę też ciche pomrukiwanie. Coś jakby:

– Wprowadzenie odżywki uciszyłoby te protesty. Ale nie. Niektórzy twardogłowi nie są w stanie zrozumieć, na czym polega postęp.

Milczę. Nie reaguję. Choć przyznam, z trudem mi to przychodzi.

– Ale popaprańcy, szef! – Szeroka, pofałdowana twarz Pako wykrzywia się w uśmiechu. – Sam ubaw, nie?

Mruga do mnie i z niedowierzaniem kręci głową.

Wegetanie są roślinami w takim samym stopniu, co jarzyny korzeniowe. Z tym że stworzyli całkiem miłą cywilizację i na szczęście w większości mają trochę oleju pod nacią.

Tymczasem brama otwiera się wreszcie bezgłośnie, wpuszczając furgon na teren kompleksu. Kilku protestujących próbuje się przedrzeć, lecz „automatyczny nieinwazyjny strażnik prywatności konstytucyjnie ustalonej”, w skrócie „wykidajło”, posyła ich delikatnie, niemal pieszczotliwie z powrotem na chodnik.

Spokój. Jakie to niedoceniane słowo.


– Cześć, Herm – wita mnie w progu Gliniasty Antracytowy Odprysk, nasz menadżer.

Jest Pluszakiem, a ja, widząc teraz jego pogodną, lekko uśmiechniętą twarz, pokrytą ciemnym puchem, i wesołe, okrągłe oczy, po raz kolejny dziękuję losowi oraz rozsądkowi Profita, że postawił na tym cholernie nerwowym stanowisku kompetentnego, rzetelnego, niewywrotnego mieszkańca Kronosa. Nawet nie wiecie, jak dobrze mieć profesjonalnego Pluszaka za menadżera. Nie stawia wyłącznie na zysk jak Jaszczur, nie histeryzuje jak Mackarz, nie kombinuje niby Robal, nie modernizuje w kółko i bez sensu niczym Kamulec ani nie lekceważy niczego jak Bulwa. Po prostu robi wspaniałą robotę.

Staram się szybko wysiąść, zanim wygramoli się okrągły Kamulec, żeby po cichu dowiedzieć się, jak wygląda nasza dzisiejsza sytuacja.

– Dużo pozwów? – pytam, zniżając głos.

Co rano wpływa przynajmniej kilkanaście skarg i roszczeń od świrów podobnych do tych, którzy demonstrują przed naszą knajpą, lecz zamiast wymachiwać transparentami, wolą uświęconą tradycją, równie bezsensowną drogę prawną.

– E tam. – Macha ręką. – Ze dwanaście. Całkiem mało jak na weekend. Uwinę się z tym do południa.

– Co? Co? Jakie pozwy? – toczy się w pośpiechu inspektor. – Skargi? Krytyczne uwagi? Wezwania do sądu?

– Ależ skąd – przerywa natychmiast Odprysk. – Nie pozwy, ale nazwy. Dyskutujemy o nowych nazwach potraw w menu. Rozumie pan, żeby uatrakcyjnić kartę.

Mówiłem, że nasz menadżer jest świetny? I ma niezły refleks.

– Pan Archistrategus Bar – przedstawiam Kamulca. – Unijny inspektor do spraw żywienia.

– Witamy w „Komecie” – uśmiecha się Odprysk. – Proszę za mną. Pokażę panu sale.

Już mam nadzieję, że uda się spławić drania, ale Kamulec jest nieugięty.

– Dziękuję, ale interesuje mnie kuchnia – mówi, patrząc na mnie znacząco.

Nie pozbędę się go tak łatwo.

Pako drapie się w nać, oglądając karoserię śmigacza.

– Chybaby trzeba do myjni, szef. Gruszka arkturiańska ma piekielnie zjadliwy barwnik.

– Najpierw dostarcz Afrodycie mięso. I to gazem.

Jest Bulwą, więc oczywiście rozproszył się i natychmiast zapomniał o dostawie. Z nimi tak zawsze.

– A, no tak. Wyleciało mi z głowy.

– Ale mnie nie, braciszku. Dawaj zaraz, co tam masz dobrego.

To Afrodyta Knidos Steig, moja specjalistka od ryb i owoców morza. Potrafi wyśmienicie przyrządzić wszystko, co kiedykolwiek spało, jadło i rozmnażało się w cieczy.

Dzielna Afi, zawsze na posterunku. Gotuje jak bogini i jest zdecydowanie najbardziej odpowiedzialna z moich zastępców.

Zagląda na pakę śmigacza i gwiżdże z zachwytu, aż nas wszystkich przechodzi słodki, odurzający dreszcz.

Afrodyta nigdy nie pamięta o zniewalającej mocy swego głosu. Wychowało ją ziemskie małżeństwo, ale Afi nie urodziła się na żadnej z ludzkich planet. Pochodzi z Tytana i jest czystej krwi Syreną.

– Zwilec! – woła uradowana – O rany, i żółwiec altairski! Fantastycznie. Sam będziesz pichcił tego żółwca, szef, czy dasz się wykazać?

– Przygotuję tylko carpaccio z przednich łap. Na skorupie i kawałkach ugotuj zupę, a z resztą mięsa zrób, co chcesz. I tak będzie super.

Jednobarwne, mieniące się drobinami gwiezdnego pyłu oczy świecą z radości. Ona też kocha swoją pracę.

– W takim razie chrupiące kąski na gromotniku z układu Liry. Do tego sos kapotażowy. Niech i Lola ma okazję się wykazać.

Kiwam głową z aprobatą. Afi uwielbia trudne dania. I przyrządza je jak nikt w Galaktyce.

– Dobra, Pako. Dawaj wszystko do kuchni rybnej – komenderuje, już w ferworze roboty.

Miło patrzeć, jak się porusza. Długi, rozdwojony na końcu ogon, pokryty drobną, błękitno-zieloną łuską, balansuje z wdziękiem, równoważąc szybkie kroki wysokich, nieco ptasich nóg. Ciało jest gibkie, prawie kobiece, ramiona szczupłe, szyja smukła. Afi ma piękną, drobną głowę o prostym profilu, wielkie, ciemne oczy, wąski nos i wydatne usta z jednolitą kostną płytką zamiast zębów. Perłowa, delikatnie łuskowana skóra ślicznie połyskuje seledynowym odblaskiem. Włosy, a właściwie kiść długich, delikatnych, jakby szylkretowych piór, mają barwę głęboko turkusową, na końcach przechodząc w ultramarynę. Kiedy Afrodyta się porusza, fryzura klekocze cichutko niczym dzwonki wiatrowe.

Ale niech was przypadkiem nie zwiedzie urocza powierzchowność. Afi to wspaniała, twarda baba. I doskonały szef kuchni.

Znamy się długo i bardzo lubimy. Mimo to nigdy się nie dowiedziałem, jakim cudem wychowali ją ludzie. Nie żeby miała z tym związane jakieś traumatyczne wspomnienia. Zapytana, wzrusza ramionami i mówi:

– Normalnie, jak ojciec i matka.

Cała Afi.

Dawniej próbowała śpiewać po knajpach, ale to się kiepsko skończyło. W końcu zrozumiała, że tak naprawdę kocha gotować. Pamiętam, co za bal się zrobił, gdy nasz poprzedni menadżer, Jaszczur niestety, usłyszał kiedyś, jak nuci przy kuchni. Rany, to była infernalna katastrofa. Oczywiście natychmiast oszalał ze szczęścia. Mimo moich licznych interwencji pod groźbą wylania Afrodyty z pracy zmusił ją, żeby dała recital u nas w „Komecie”. Bogu dzięki, że kameralny. Tak się wtedy pożarłem z Profitem, aż omal nie rzuciłem roboty. Ale nawet Profit czasem nie widzi dalej poza własną wypchaną forsą kieszeń.

No i mieli te swoje artystyczne występy.

Zdołała zaśpiewać trzy piosenki. Przy pierwszej goście zamarli nad talerzami, nie jedząc, nie gawędząc, tylko gapiąc się na nią i pojękując z zachwytu. Wyglądało, jakby wpadli w rodzaj transu, niczym myszy w obliczu kobry. Na początku drugiej ktoś zemdlał. Pod koniec dwaj szacowni politycy rzucili się na siebie i zaczęli rozpychać nożami do ryby. Przy kolejnej znany artysta, szlochając i krzycząc, z miłości do Afi próbował poderżnąć sobie gardło. Na szczęście dla siebie i „Komety” z rozpędu użył do tego łyżeczki do deseru. Obezwładniono go i odwieziono do szpitala, zanim zdążył ją połknąć.

Jasne, że Nieustający Profit nas nie przeprosił. Dał za to piękną premię mnie i Afrodycie, a biednego Jaszczura zastąpił Gliniastym Antracytowym Odpryskiem.

I chwała mu za to.

Wpada mi do głowy szalony pomysł, żeby napuścić Afi na Kamulca. Niech go oczaruje śpiewem i kretyn będzie nasz. Ale zaraz przypominam sobie, że żywe kryształy histerycznie nienawidzą normalnej muzyki i wszelkich uporządkowanych dźwięków. Podobno wprawiają w niemiłe wibracje wiązania ich sieci krystalicznej. Rany, dobrze, że nie poprosiłem Afrodyty o arię. Szanowny pan Bar mógłby się od tego rozpęknąć na tysiąc oburzonych drobin i dopiero byłby bal. Prawnicy ministerstwa mogliby nawet oskarżyć nas o zabójstwo.

Co za cholerny dzień. Niech diabli porwą urzędasów.


Kuchnię swą widzę ogromną. Przynajmniej wielkości przeciętnego kosmodromu. Wielka, sklepiona kolebkowo hala przypomina jaskinię. Albo podziemną fabrykę tajnej broni. Pośrodku kipią straszliwe kotły bemarów. W nich pichci się i podgrzewa cała masa zup, potrawek, gulaszy i sosów. Pod jedną ścianą buchają piekielne płomienie palenisk. Zaraz obok dymią piece. Przy kuchniach, rozgrzanych niczym serce supernowej, uwijają się moi kucharze. Ekipa doskonale zorganizowanych świrów. Kuchenny gang, którego jestem wodzem.

Atyllą gotujących Hunów.

Oczywiście każdy z nich to wariat. Dodajmy, wariat uzbrojony w komplet najostrzejszych, najbardziej zabójczych noży, całkowicie zakazanych przez dyrektywy Unii Międzygalaktycznej, na których widok co wrażliwsi urzędnicy od razu by omdleli. Archistrategus już wygląda niezdrowo. Chowa się za moimi plecami, wciąż uporczywie notując. Tymczasem każdy z pracowników wykonuje osobliwy taniec z szablami na przestrzeni mniejszej niż kabina hibernacyjna promu kosmicznego. Boję się, że któryś zaraz wytnie jakiś numer. Rzuci się z rykiem na kolegę, który zabrał mu tasak albo przesunął deskę do krojenia. Zabierze się za pokaz fechtunku za pomocą tłuczka do mięsa i ostrza do filetowania. Zacznie odgrywać scenę sekcji zwłok lub zwyczajnie wda się w bijatykę.

Oni są zdolni do wszystkiego.

To oczywiście normalne zachowanie personelu w każdej kuchni. Ale dziś wolałbym, żeby obyło się bez podobnych, rytualnych ekscesów. Najchętniej natychmiast zabrałbym stąd Bara. To się nawet może udać, bo on już zdążył nabrać nieprzyjemnie sinego odcienia.

– Czy to mięso? – pyta z przerażeniem. – Trup jakiejś żywej istoty?

– Nie trup, a tusza – wyjaśniam.

Cholera, coraz mniej mi się podoba ta kontrola.

– Będziecie to wprowadzać do organizmów? Martwe tkanki zwierzęcia?

Nie. Żywe tkanki kretyna. Trudno, muszę zachować cierpliwość. Ten bydlak nawet nie zadał sobie trudu, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób odżywia się większość ras w kosmosie? Niesłychane!

– Po odpowiednim przygotowaniu i obróbce termicznej, oczywiście tak. W ten sposób utrzymujemy się przy życiu. Jedząc. Przygotowanie potraw mięsnych wymaga kunsztu i odpowiedniego przeszkolenia. Żeby wykorzystać maksimum składników odżywczych i podkreślić wyjątkowy smak dania.

– Offf! – stęka z obrzydzeniem. – Co za okropność! Jak to dobrze, że wkrótce będzie można ukrócić to przerażające barbarzyństwo.

Hej, to brzmi podejrzanie.

– Co pan ma na myśli?

– Zbilansowaną żywność syntetyczną – odpowiada natychmiast.

Krzywię się z niesmakiem. No tak. Nawiedzony idiota. Boże, czemu oni wszyscy pchają się do władzy? Ten świat jest źle zorganizowany.

Staram się jak najszybciej zabrać pana mądralę z tej części kuchni, ale muszę najpierw przedostać się przez sektor, gdzie pracują Bulwy.

Wegetanie zajmują stanowisko rozbioru mięs. Wielcy, więźlaści, o barach niczym betelguzański niedźwiednik z wdziękiem śmigający nad falami peripterów, kroją, filetują, trybują i dzielą mięso. Stanowią ekipę najbardziej zdegenerowanych, bezwzględnych kuchennych piratów, jakich nosiły planety. To widowisko wzniosłe i okrutne, niczym abordaż korsarzy. Wielkie płaty mięsa, czerwone, fioletowe, białe, złote i błękitne, niczym abstrakcyjne mobile, zwijają się i oddzielają od rusztowań kości, ociekając posoką w najdziwniejszych barwach. Czarna krew zlewa niebieskawe tusze lukiańskich bawołów. Aldebarański ryczbuhaj rosi się kroplami szmaragdu. Wielogonica owcza otwiera, migocząc perłowo. Jelenik z Betelguzy wygląda jak złoty kwiat nakrapiany szkarłatem. Delikatne, fiołkowe płaty narwalnicy oriońskiej wybarwiają się na żółto podczas trybowania.

Wielkie, powykrzywiane łapy Bulw z wprawą i miłością sprawiają najdroższe mięso.

Żadna rasa nie wykazuje tak fenomenalnego talentu rzeźniczego jak rośliny. To urodzeni mistrzowie noża i tasaka. Wiem, co mówię. To, że metabolizują zgniłą, bogatą w minerały papkę organiczną, nie ma tu nic do rzeczy.

Pietrucha, kierownik zmiany, wielki Bulwa z kolorową chustą zawiązaną po piracku na gruzłowatym łbie, widząc mnie, unosi w górę ramię w geście pozdrowienia.

W porządku, szef. Wszystko idzie doskonale.

Odpowiadam skinieniem. Pewnie, że dobrze idzie. W końcu nad wszystkim czuwa niestrudzony Sinus U, mój zastępca do spraw mięsnych.

Uf, wreszcie mogę się stąd zabrać. Sądząc po tym, jak inspektor patrzy na flaki, kości i krew, już mam kłopoty. Tymczasem Kamulec notuje zajadle.

– Panie Iven, czy te stanowiska pracy są sterylne?

Chyba sam jesteś sterylny, głupi głazie.

– Nie są – odpowiadam niechętnie, a Bar robi się różowawy z zachwytu. – Nie mogą, inspektorze. Ale zapewniam, że spełniają wszelkie unijne normy.

– Hmm – mruczy tylko i rozmowa się kończy.

Kieruję mój mały poduszkowiec, zwany w „Komecie” mostkiem kapitańskim, do stanowisk warzywnych. Wstęgi skłębionych wodorostów, ukwiałopodobne jarzyny z pasa Oriona, kwiatostany jadalnych lian z Aldebarana, pomidorce, kosmate i groźne karczochoniki, które wyglądają jak rozczochrane jeże, gromotnik z Liry, laudyjski grzywacz ponczowy, zielonolistki, morska sałata z Eleusis i płaty czarnotrufli z Jugot ułożone we wdzięczne kompozycje zachwyciłyby każdego malarza martwych natur.

Tu zgodnie obierają, siekają, pestkują i drylują Jaszczury, Mackarze i Pluszaki. Nie obywa się oczywiście bez sprośnych żartów, głupich docinków i krótkich pyskówek, które milkną, gdy tylko na podłodze pojawia się żebrowany cień balustradek mostka kapitańskiego.

Wszystko dobrze, szef. Pod kontrolą, szef.

Mam nadzieję, że Bar jest wreszcie zadowolony, ale się mylę.

– Białko roślinne – powiada. – Znaczy coś, co miało bezpośredni kontakt z ziemią, tak? Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale niektóre z tych roślin znajdowały się chyba pod powierzchnią gruntu?

Szkoda, że ty się tam nie znajdujesz, dupku.

– Tak. Rośliny mają coś, co się nazywa korzenie. To zazwyczaj znajduje się pod ziemią.

– Tego się obawiałem – mówi złowrogo i stuka uporczywie w klawiaturę.

Pomocy. Niedługo chyba nie wytrzymam i zaduszę bydlę własnymi rękami. Tylko jak się dusi kamień?

Skręcam za węgieł.

Teraz kuchnia główna. To królestwo Zielonego Poszarpanego Strzępka, mojego pierwszego zastępcy. Tu się dusi, smaży, piecze, gotuje, flambiruje, panieruje, marynuje, trawi w kwasie, galwanizuje, krystalizuje i przetwarza chemicznie wszystko, co jadalne w kosmosie.

Ogromna kuchnia funkcjonuje niczym najlepszy krążownik Galaktycznej Armady. Każdy zna swoje miejsce i zadania. Kucharze poruszają się płynnie, spokojnie, precyzyjni niczym kółka zębate skomplikowanego mechanizmu. A nad wszystkim czuwa wysoki, beżowy Pluszak o aksamitnym futrze i takim samym głosie. Oraz żelaznej pięści.

Ale dziś nie dane mi będzie z dumą popatrzeć, jak doskonale radzi sobie Strzępek.

– Szef? – skrzeczy niespokojnie interkom. – Mamy problem.

– Co jest?

– Zebro.

Ta odpowiedź starcza za wszystko.

Jasne. Dziwne, że nie wcześniej. Za to w obecności tego cholernego Kamulca. A to pięknie.

Pociągam serdeczny łyk seleńskiej whisky, którą zawsze mam pod ręką w czasie zmiany. Bar patrzy podejrzliwie na butelkę, mimo że wyraźnie widnieje na niej napis: „Pracuś. Witaminizowany napój energetyczny”. Kieruję poduszkowiec ku miejscu pracy najbardziej utalentowanego i najbardziej nieznośnego speca od zimnego bufetu, jakiego kiedykolwiek miałem.


Namiot Zebra wzburza się jak fale magnetycznego sztormu. Mija może sekunda i S’mm-aż, niezły kucharz pracujący w „Komecie” już trzeci sezon, wylatuje jak korek z szampana i wali się z trzaskiem chityny na podłogę.

Zgromadzony wokół tłumek pracowników wydaje gniewny pomruk. Oktopusanka, której nie pamiętam, przykłada zmoczoną ścierkę do zakrwawionego nosa Prada Alikantego Mendozy, doskonałego speca od grilla.

Niedobrze. Zwłaszcza że Archistrategus tylko patrzy. Za to taksująco i zjadliwie.

Czas na kolejny łyk whisky i wypróbowanie moich talentów mediacyjnych.

S’mm-aż gramoli się z posadzki, rozcierając potylicę.

– Chciałem go tylko uspokoić, a on mnie walnął rondlem przez łeb – skarży się na mój widok.

Złażę z mostka i przezornie staję w niejakiej odległości od syczącego, kłębiącego się namiotu.

– Zebro?

Odpowiada mi cisza, ale podrygi materiału nieco się uspokajają.

– Zebro, to ja. O co znowu chodzi?

Plandeka wybrzusza się, a potem wybucha mieszaniną wściekłych syków i gwizdów.

– Mów międzygalaktycznym, chłopie. Nic nie rozumiem.

Nagle z rozcięcia materiału wyłania się zwieńczona purpurowym dziobem twarz mistrza zakąsek. Oczy pałają wściekłym blaskiem, po białej skórze przepływają wyraźne, przeplatające się linie, przypominające wzór na ciele zebry. Fioletowe.

Kiepsko. Naprawdę kiepsko.

Zebro nie jest po prostu wściekły. On wpadł w szał.

Odsuwam się jeszcze odrobinę. Odruchowo.

– Zaglądał tam! – skrzeczy na wpół zrozumiale. – Patrzył, jak kroję jeżomałże!

– Nipawda! – protestuje Mendoza.

Przez rozkwaszony nos jego głos brzmi równie idiotycznie jak akcent Zebra. Mamy tu istny spektakl nowoteatralny. Brakuje, żeby ktoś skakał po blatach, ryczał i obrzucał się jajecznicą w imię wyższej sztuki.

Spec od bufetu wyciąga spod plandeki zakończony szponem palec i celuje w kumpla od grilla z taką furią na pysku, jakby dzierżył w łapie obezwładniacz nastawiony na maksa.

– Zaglądał, zboczeniec jeden! Perwersyjny sukinsyn! Szef, on patrzył, jak przyrządzam jedzenie!

W źrenicach Zebra mieszka taka groza, że robi mi się go żal.

No bo w tym tkwi właśnie sedno nierozwiązalnego problemu. Nikt z nas nie wie, z jakiej planety pochodzi Zebro ani jak się właściwie nazywa. Jego przezwisko wzięło się od paskowanego oblicza, które, gdy jest spokojny, barwią smugi żółte i pomarańczowe, czerwieniejące i fioletowiejące w miarę zdenerwowania.

Jedno jest pewne. W jego rodzinnym świecie jedzenie i przygotowywanie potraw to sfera całkowicie objęta tabu. Zakazana. Intymna. Nie wolno mówić o jedzeniu, jawnie go przygotowywać, częstować kogokolwiek czy przyznawać się do uczucia głodu. To rzecz wstydliwa, zupełnie prywatna i starannie ukrywana. Publiczne gotowanie jest więcej niż obsceniczne. Jest ohydne. W najwyższym stopniu godne potępienia. I perwersyjne.

Problem w tym, że Zebro ma talent. Niezwykły, rzadko spotykany talent kulinarny. On uwielbia wymyślać potrawy. Jest świetnym kucharzem, a jeśli chodzi o zimny bufet nie ma sobie równych. To cholerny geniusz. I we własnym mniemaniu straszliwy zboczeniec.

Z tego, co wiem, nieszczęsny Zebro musiał sromotnie uciekać z własnej planety. Tam nie czeka go nic, tylko hańba i zemsta splugawionej jego występkiem rodziny.

Zebro jest kuchennym wyrzutkiem. Kosmicznym pariasem o niebywałym talencie.

To okropnie smutne patrzeć na jego zrozpaczoną, brzydką twarz pulsującą fioletowym, pasiastym oburzeniem.

Nie wiem, czy tacy jak on piją, ale chyba nie, bo inaczej już dawno zostałby alkoholikiem. Kiedy zobaczyłem Zebra ze dwa czy trzy sezony temu, wyglądał i zachowywał się jak ostatni menel. Wrak na samym smutnym i grząskim krańcu załamania nerwowego. Złamany dziób, niechlujne upierzenie, trzęsące się dłonie i straszny, pusty wzrok straceńca. Zaczynał od pracy w dobrych restauracjach, ale wszędzie w końcu pękał psychicznie, wzniecał wieczne burdy, awanturował się, wdawał w bijatyki i psuł atmosferę. A zgranie załogi to w knajpie rzecz nadrzędna. Nie mówię, że wszyscy od razu muszą się kochać. Ale powinni przynajmniej sprawnie ze sobą pracować. Zaś z Zebrem nie dałaby rady spędzić wieczoru przy garach nawet obsługa piekła. Więc nieszczęśnik lądował w coraz gorszych spelunach. I coraz częściej stawiał się niewłaściwym kolesiom. W końcu to kucharz, nie bokser czy nożownik. Kiedy po bijatyce w kolejnej mordowni wylądował na dłużej w szpitalu z pękniętym dziobem i obrażeniami wewnętrznymi, uwierzył, że stoczył się na samo dno rynsztoka.

Co gorsza, przekonany, że spotyka go słuszna kara za sprzeniewierzenie się tradycyjnym wartościom.

Gdyby nie specyficzna fizjonomia, pewnie bym go nie rozpoznał, kiedy buszował w śmietniku „Komety”. Dałem mu jednak szansę, przyjmując do pracy w kuchni, bo znałem go wcześniej i wiedziałem, jakie przyrządza zakąski. Laudyjski wężownik wędzony w dymie różokrzewów z Aldebarana, podany w galarecie na bazie seleńskiej trzystuletniej whisky, najbardziej wykwintna potrawa zeszłego sezonu, to wynalazek Zebra. I chociaż szefowie innych knajp wysyłali do „Komety” szpiegów, pochlebców i przekupionych krytyków kulinarnych, posuwali się do łapówkarstwa, gróźb i lamentów, nikt nie potrafi podrobić unikalnego smaku tej przystawki. Już widzę, jak wzruszacie ramionami, karapaksami, mackami czy co tam macie. Phi, w każdej szanującej się restauracji znajdzie się coś podobnego. Jasne, teraz wężownika możecie zjeść dosłownie wszędzie. Ale ten jedyny, niepowtarzalny jest serwowany tylko u nas. Wszystkie inne to tandetne podróby. Wierzcie mi, różnica wydaje się taka, jak między latarką a supernową.

Dlatego wpadłem na pomysł z namiotem, a od czasu do czasu pozwalam Zebrowi poszumieć i urządzić scenę. Tak jak teraz.

– Słuchaj, chłopie – tłumaczę cierpliwie jak laborant hodowlanej wołowinie. – Wiem, jak ci ciężko. Ale Mendoza z całą pewnością nie chciał patrzeć na twoje przystawki. On po prostu doniósł ci brakujące składniki. W tym celu podniósł plandekę, żebyś mógł je odebrać. Jasne?

Zebro wybucha bulgotem, przypominającym odgłosy wrzącego bemaru.

– Międzygalaktycznym – przypominam.

Mój spec od bufetu mieni się fioletem i szkarłatem, ale jego głos brzmi dość żałośnie.

– Szef! On patrzył! Przysięgam.

– Zalał jeżomałże oliwą z Eleusis! – wyrywa się nagle Prado Alikante. – Przecież to powinno wybuchnąć!

Rzucam mojemu grillmenowi mordercze spojrzenie. Do diabła, wszyscy tu wiedzą, że nie wolno gapić się na sztuczki Zebra. Nawet jeśli są cyrkowe.

– Mendoza, później podgadamy – mówię lodowato, bo Zebro znów zaczyna się trząść i wyciągać pazurzaste paluchy.

– Przyznał się! Sam się przyznał, dewiant jeden! – skrzeczy.

Natychmiast wybucha wrzawa. Coś do powiedzenia ma i S’mm-aż, i Oktopusanka, i kilku innych świadków. Zaraz wybuchnie tu prawdziwa pyskówa, a może znów dojdzie do rękoczynów. Bar robi się różowiutki z zadowolenia.

– Bójka – mówi z lubością. – Bójka w kuchni w czasie pracy. Jak pan myśli, Iven? Będzie dobrze wyglądać w raporcie? Ciekawe, czy na jakość stosunków w restauracji ma wpływ demoralizująca obecność mięsa rzeźnego, czy osobowość szefa. Oczywiście, gdyby podawane tu pożywienie było odpowiednie, do niczego podobnego by nie doszło.

Kryształowa świnia.

Muszę natychmiast ukrócić kłótnię. Inaczej obsmaruje mnie tak w tym swoim kochanym raporcie, że nigdy się nie domyję.

– Dość! – mówię lodowatym tonem.

I zapada zupełna cisza. Oto przemówił Pan Autorytet.

W tym wypadku ja, znaczy się. Szef. Ostateczna instancja. Dobrze rozumieją, że gdybym teraz zdecydował się wyrzucić Zebra, Mendozę, obu naraz lub nawet wszystkich uczestników incydentu, będzie po sprawie. Pozamiatane. Nieustający Profit nawet nie mrugnie okiem i natychmiast poprze procedurę „noga – dupa – brama”. To niepisane prawo dowódcy tego kuchennego krążownika. Szef decyduje o wszystkim, co dotyczy kuchni.

– Wracać do roboty! Żarcie się samo nie poda. Goście czekają. Dotarło? Czekają na dania, które macie natychmiast serwować! Jesteście załogą „Płaczącej Komety”, a nie jakiejś brudnej, zapyziałej knajpy, więc to niedopuszczalne. Chcę widzieć, jak śmigacie do pracy niczym lukiańskie promy nad kosmodromem. Ruchy! Mendoza, przeproś Zebra. Zebro, przeproś Mendozę i S’mm-aża. Na przyszłość ma się obyć bez klepania się po ryjach. Mało brakowało, a powywalalibyście jedzenie na podłogę.

Mamroczą przeprosiny, a ja gramolę się na mostek. Twarz speca od zakąsek znaczą teraz zielonkawe pasma wstydu. To dobrze. Może już trochę ochłonął.

Inspektor plącze się między pracownikami, wypytując i skrobiąc w notesiku. Właśnie uważnie słucha racji Mendozy, niebieściutki z podekscytowania. Może i dobrze, bo znów terkocze interkom.

Co za cholerny dzień.


– Herm? – to głos Strzępka. Zatroskany. Do diabła, robi się coraz nieprzyjemniej.

– Co jest?

– Pieczary przyjechały. Chyba powinieneś tu szybko dotrzeć.

To koniec. Przepadłem. Boże, za jakie grzechy? Przecież staram się tylko rzetelnie wykonywać swoją robotę.

Zawracam mostek w kierunku magazynów. Lepiej, żeby nikt nas nie widział. Szczególnie ten dupek Bar. Dobry Jezu, naprawdę lepiej. Inaczej naprawdę jest po mnie.

Muszę mieć zrozpaczoną minę, bo natychmiast podchodzi do mnie zaniepokojony Zebro.

– Szef, ja przepraszam. Następnym razem się powstrzymam, przysięgam.

– Nie o to chodzi – szepcę, zupełnie załamany. – Strzępek ma niezapowiedzianą wizytę Jugotów. A tymczasem ten dupek nie opuszcza mnie ani na krok. Rozumiesz, co to znaczy?

– Rany! Ale bal! – jęczy Zebro, ale zaraz odzyskuje rezon. – Nie bój nic. Ja go zagadam. A ty pędź do magazynu, szef. Opowiem mu, jak wspaniale dbasz o interesy pracowników. Będę ględził do upadłego o twoich przymiotach. Aha, i wspomnę o doskonałych relacjach ze związkiem zawodowym. Nie martw się, szef. Mam gadane. A później zgubimy drania. Ktoś pobiegnie po Odpryska, a on już się zajmie tym Kamulcem.

– Dzięki, Zebro.

Nie powiem, żebym się uspokoił. Lecz mój spec od zakąsek już dopada kontrolera i zaczyna kłapać dziobem. Trzyma przy tym łapę na ramieniu Kamulca, nie pozwalając mu się ruszyć. Mam tylko chwilę na ulotnienie się.

Chwilo, potrwaj chociaż trochę.

Strzępek nie poradzi sobie z grzybami. Nie wiem, czy ja sobie poradzę. Ręce mi zaczynają drżeć. Jugoty to niebezpieczne dranie. Jeśli kontroler mnie z nimi zdybie, to koniec. Zresztą całkiem możliwe, że wtedy Pieczary zabiją nas wszystkich. Czuję dreszcze przebiegające po plecach i zaczynam się pocić ze zdenerwowania. Serce mi wali jak tasak w tuszę. Jeśli coś sknocę, obudzę się po drugiej stronie tęczy. A wcale nie chce mi się umierać. Przysięgam.


Zasada jest prosta. W „Komecie” podajemy tylko głupie mięso. Jest go wszędzie mnóstwo i potrafi być naprawdę pyszne. Odlotowe. Cudowne. Wykwintne i niebywałe. W każdej szanującej się knajpie głupie mięso rządzi. Pokaż mi szefa kuchni, który okaże się na tyle szalony, żeby złamać tę zasadę i podać gościom jedzenie, które przed trafieniem do kotła odznaczało się choćby śladową obecnością świadomości.

Z jednym, absolutnym wyjątkiem.

Chodzi oczywiście o Pieczary.

Ściślej, grzyborodnych mieszkańców planety Jugot. Wasze ukochane, niezrównane w smaku, pieruńsko drogie, zabójczo smaczne czarnotrufle.

Tak, wiem, straszny szok, co? Prawie każdy, kto choć raz zjadł maleńki wiórek aromatycznego, niepowtarzalnego grzyba o wartości przekraczającej najcenniejsze skarby kosmosu, w istocie pożarł kadawra, zabitego w porachunkach mafijnych gangstera z Jugot.

Żartuję? To tylko ponury dowcip walniętego szefa celebryty?

Nie.

Kłamię, żeby zapewnić sobie odpowiedni rozgłos?

Aha, jasne.

Boję się, że Pieczary zamkną mi usta na zawsze?

Trochę, ale rozsądek mi mówi, że w ten sposób przyznałyby, że mam rację, więc raczej będą siedzieć cicho.

Ryzykuję procesem i wieloletnim więzieniem?

Oczywiście.

Nie tylko ja. Każdy, kto podaje prawdziwe czarnotrufle. Zatem większość naprawdę znakomitych, znających się na rzeczy szefów kuchni. Przysięgam. Ale niech tylko ktokolwiek spróbuje coś mi udowodnić. Struktura legalnie pozyskiwanego, nieskażonego śladem myśli grzyba jest identyczna jak jego świadomego pobratymca. Nawet wyglądają dokładnie tak samo. Tyle że głupia czarnotrufla rośnie sobie, nie szkodząc nikomu, być może dlatego nie ma nawet połowy tych walorów smakowych co bracia gangsta, a bracia gangsta z Jugot to prawdziwa zakała Galaktyki. Zamachy terrorystyczne, zabójstwa, handel zakazaną przez Unię bronią, rynek narkotykowy, wymuszenia, porwania, nierząd, kupczenie samicami, sprzedaż istot, w tym dzieci, na narządy, do polowań, do sal tortur i na potrzeby innych obrzydliwych rozrywek degeneratów z całego kosmosu, nielegalny obrót klonami, haracze i szantaż to miła codzienność każdej Pieczary.

Dlatego nie mam wyrzutów sumienia. Naprawdę nie mam.

Przyrządzę i podam każdego martwego Jugota. Bo w sumie to tylko cholerny grzyb.

Gorzej, że zutylizować denata przyjeżdżają jego jak najbardziej żywi kumple. A ceremonia pogrzebowa kończąca się w sosie kapotażowym lub sałatce Centauri łatwo może zamienić się w krwawą jatkę. Z udziałem moich pracowników i mnie.

Pieczary z Jugot są głupie, drażliwe, okrutne i zawistne. Mogę to śmiało stwierdzić, i tak się nie dowiedzą, bo jak kosmos kosmosem żaden Pieczara nigdy nie nauczył się czytać. Za to strzelać umieją wszystkie.

Zanim dotarłem do magazynu warzyw, Poszarpany Strzępek zrobił się już tak nastroszony ze zdenerwowania, że przypomina futrzaną kulę wepchniętą na siłę w garnitur. Jugotów jest trzech. Wszyscy ze spluwami wycelowanymi w mojego zastępcę. Łypią groźnie spod zmarszczonych, łuskowanych kapeluszy. I chyba nie mają najlepszych humorów.

– Agape konał na moich nibynóżkach! – warczy groźnie największy. – I wiesz, kmiocie, jak brzmiały jego ostatnie słowa? Taa, pamiętam jak dziś. „Nie pozwólcie mnie obsmażyć”. Dociera? Żadnego smażenia!

– Panowie, spokojnie – jąka się Strzępek. – W porządku, osobiście dopilnuję, żeby został najwyżej zblanszowany.

Klik! Zapadki paralizatorów przekręcają się na pozycję „natychmiastowy zgon”.

– Nie będzie żaden blan...coś tam! Czy ja się wyrażam niedokładnie, futrzana kupo gówna? Bez smażenia!

Natychmiast poznaję tego Pieczarę z mordą pociętą zgrubieniami bliznowców. To Konsekracja, najlepszy cyngiel i prawa nibynóżka samego Tabu, szefa Południowej Strony. Tępy, stary grzyb.

– Witaj, bracie – mówię od drzwi, ryzykując wspomniany już natychmiastowy zgon, jeśli z zaskoczenia drgnie mu odnóże. – Niech twoja grzybnia będzie zawsze silna i płodna.

Konsekracja gapi się na mnie rozmazanymi, bladymi ślepiami. Nic nie wskazuje, żeby w ogóle zrozumiał, co powiedziałem. Grzyby myślą raczej ciężkawo.

– Herm Iven? Szef? – skrzeczy pytająco.

Był tu już kilkanaście razy a wciąż mnie słabo rozpoznaje. Niektóre jeżomałże wydają się bardziej rozgarnięte.

– Szef – przytakuję dobitnie. – Który przysięga, że zblanszowany znaczy po prostu oblany wrzątkiem.

– Mówiłem, żadnego smażenia! Agape nie chciał na tłuszcz!

Kosmosie, proszę, cierpliwości.

– Wrzątek to gorąca woda.

– No – przytakuje głupkowato Pieczara o jakimś podejrzanie żółtawym kapeluszu. – Woda gotuje, co nie? Bez wody grzybnia obsycha i w ogóle...

Tu kończą mu się pomysły. Na miłość boską, kto wymyślił, że oni nie są głupim mięsem?

Strzępek nieco się rozluźnił, choć dalej jest pięknie nastroszony.

– Skoro już wiemy, w jaki sposób wasz szanowny brat pragnął być przyrządzony, to może pozwolicie, żebyśmy zabrali go do kuchni? Z całym szacunkiem, oczywiście.

Konsekracja obraca ku niemu pokryty zbliznowaceniami trzon.

– Ty, futrzak, nie wymądrzaj się. Forsa z góry. Tabu już nam dobrze nakładł w kapelusze, co potrafią tacy jak wy. Kanciarze.

Kwestia pieniędzy zawsze jest drażliwa. Pośpiesznie sięgam do kieszeni i znów słyszę nienawistne „klik” paralizatorów. Trzy Jugoty celują do mnie zgodnie. Przepastne lufy spluw wyglądają jak czarne, złowrogie oczy. I mógłbym przysiąc, że więcej w nich inteligencji niż w ślepiach Pieczar.

Czuję, że kolana robią mi się nieprzyjemnie miękkie. Jeszcze moment i upadnę. W głowie czuję szum i dziwną lekkość, jakby ktoś wlał mi pod czaszkę butelkę szampana. Boże, Pieczary celują do mnie z broni. Jeśli któremuś drgnie nibynóżka, ze mnie zostanie tylko marmolada. Do gardła podchodzi mi gorzka żółć. Chyba zaraz się zrzygam ze strachu. Kochana opatrzności, błagam, wyciągnij mnie z tego. I za nic nie dopuść tu tego walniętego Kamulca. Niech go Odprysk oprowadza po wszystkich salach. Niech go Afi załatwi śpiewaniem. Niech mu się zrobi skaza na szlifie. Niech szlag go trafi. Tylko proszę, nie tutaj. Byle nie tutaj!

– Spokojnie, bracia w grzybni. Ja tylko sięgam po gotówkę. Nie mogę wam zapłacić, jeśli nie wyjmę pieniędzy z kieszeni – mój głos wydaje się nieco obcy i chropawy.

Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że się boję. Każdy by się bał, stojąc przed plutonem egzekucyjnym złożonym z trzech walniętych, niedorozwiniętych grzybów, całkowicie pozbawionych kręgosłupa moralnego.

Stoimy tak bez ruchu, zastygli niczym starożytny hologram, czekając, aż trzy zardzewiałe kółka zębate, które robią za mózg Konsekracji, zaskoczą wreszcie i do starego grzyba dotrze, co powiedziałem. Kadawer leży u naszych stóp, roztaczając urzekający aromat prawdziwej czarnotrufli z Jugot. Tylko Strzępek znów staje się puchaty jak pluszowy misio.

– Mogę wyjąć forsę? Powoli i spokojnie.

Nic. Puste, bezmyślne gały, blade jak oka na bulionie. Możemy tu tak sterczeć, aż gwiazdy wyparują.

Przełykam nerwowo ślinę i ostrożnie wyjmuję plik srebrzystych banknotów, które rano przezornie wyciągnąłem z sejfu Nieustającego Profita. Na drobne wydatki.

– Siedemnaście tysięcy astro – mówię. – Tyle, ile ostatnim razem zażądał Tabu. Uczciwa cena, panowie.

Pieczary otwierają bezzębne gęby. Strużka jakiegoś gluta ścieka Konsekracji po trzonie. Milczą. Fatalnie, jeśli zechcą przeliczyć. Nie skończą do przyszłej środy.

– Eeee – beczy żółtawy. – Może wyjmiemy te kamyczki, co Ojciec nam dał?

Konsekracja mruga półprzezroczystymi błonami powiek.

– Ty, żółty, nie wymądrzaj się. Dawaj kamyczki.

Młodszy Pieczara sięga pod kapelusz, przez chwilę grzebie między blaszkami, aż w końcu wyciąga wymiętoszony woreczek pełen drobnych kamyków. Wysypuje je na podłogę magazynu. Po czym zastyga w bezruchu.

Konsekracja i drugi Jugot także się zawieszają. Chyba znów skończyły im się pomysły. Czekamy. Wygląda na to, że muszę im trochę pomóc.

– Proszę, grzybobracie. – Wyciągam plik banknotów i wciskam w nibynóżkę starego Pieczary. – Przelicz dokładnie, czy zgadza się liczba papierków i kamyków.

Jestem po bezpiecznej stronie, bo w sejfie Profita leżały dziś same tysie. Znalazłbym się w kiepskim położeniu, gdyby miał tam pięćsetki albo dwutysiącówki, Boże uchowaj.

Konsekracja kładzie pieniądze na podłodze i zabawa zaczyna się na nowo. Jak tu policzyć do siedemnastu? Zdumiewające, że te tępe stwory trzęsą całą Galaktyką. Chyba kieruje nimi jakieś mistyczne zło. Przedwieczne potwory z głębin kosmosu czy co?

Bezradnie tasują pieniądze i szurają kamykami po podłodze. Beznadzieja. Znowu potrzebują pomocy.

– A może zrobimy tak?

Kucam obok żółtawego, starannie układam banknoty na ziemi, a potem na każdym kładę kamyczek. Powstaje coś w rodzaju siedemnastu srebrzystych kanapeczek z otoczakiem. Pięknie. I po problemie.

Trzy Jugoty zamierają, osłupiałe. Ta-dam! Zgadza się! Kamienie i pieniądze odnalazły swoje miejsce w układance. Niech będzie chwała Wielkiej Grzybni.

No dobra, chwilę trwa, zanim załapują, że wszystko gra. Przynajmniej tyle, że zaczynają mnie boleć nogi, a sierść Strzępka staje się na powrót gładka i aksamitna.

Na razie mam w serdecznym poważaniu inspektora. Wierzę święcie, że wszystko idzie doskonale. Odprysk go zbajerował tak, że gość zupełnie o mnie zapomniał. Wszyscy o mnie zapomnieli. Nawet śmierć. Jestem największym, najsprytniejszym szefem w Galaktyce. Jestem kuloodporny. I mam do dyspozycji całe pokłady szczęścia.

Żyję! Dobry Boże, żyję. Czy coś jeszcze może się liczyć?

Martwy Agape pachnie tak intensywnie, aż robię się głodny.

– Eeee – burczy Konsekracja. – No dobra. Się zgadza. Ale jeśli wam przyjdą do łbów jakieś numery, to...

Potrząsa znacząco paralizatorem. Żółtawy zbiera pieniądze i kamyki, wkłada do woreczka. Stary wyciąga nibynóżkę, a potem wtyka zawiniątko pod kapelusz.

– Inicjacja, Ablucja, idziemy. Ojciec czeka.

Zabierają się bez pożegnania czy choćby jednego spojrzenia. Powszechnie wiadomo, że Pieczary gardzą każdym, kto nie jest grzybem. Osobliwe imiona zawdzięczają misjonarzom. To oraz kilkaset oskórowanych, marynowanych główek stanowi wszystko, co pozostało po rzeszach dzielnych duchownych, którzy ośmielili się przylecieć na Jugot z dobrą nowiną. Wszystko jedno, jakich religii i wyznań. Mało kto wie, że Pieczary mają swoją własną wiarę. Chwalą Wielką Grzybnię, która pewnego pięknego dnia eksploduje i zeżre cały kosmos. Wtedy nastanie wieczna ciemność i wilgoć. Bardzo piwniczny pomysł. Tymczasem liczba męczenników wzrastała niepokojąco, aż w końcu zarządzono całkowity zakaz przylotów na planetę Pieczar, a każdy, kto się tam udaje, automatycznie zostaje uznany za samobójcę. Ale to ukróciło zapędy tylko tych misjonarzy, którym wiara zabrania targnięcia się na własne życie. Wyznawcy Wielkiego Czarnego Prostopadłościanu lub Arkturiańskiego Kościoła Siwej Gąski Siwej uporczywie lądują na Jugot i w słojach z marynatą.

To stara tradycja. Wydaje mi się, że wielu męczenników kończyło jakoś tak kulinarnie.

Gdy tylko Pieczary znikają nam z oczu, wskazuję kadawra palcem.

– Strzępek, dopilnuj, żeby ten drań trafił do dań z raclette, najlepiej pod ser dojrzewający z pasa Liry. I obsmaż go przedtem porządnie.

– Jasne, Herm. – Mój zastępca uśmiecha się szeroko. – Osobiście dopilnuję, żeby był przyrumieniony na złoto ze wszystkich stron.

– Gdzie on jest?! Gdzie Iven? – odzywa się wściekły wrzask za drzwiami. – Jak to nie wiecie?! Przecież to wasz szef!

Niezastąpiony Bar. A tymczasem na podłodze leży martwy Jugot. Trup w kuchni. To gorsze niż trup w szafie. Pójdę siedzieć. Do końca życia będę oglądał niebo w kratkę. Może nawet dostanę do celi prasę i świeżą kawę co rano. W Unii dba się o wygody więźnia. I widzenia czasem będą. Raz na rok. Boże na wysokościach! A ja, kretyn, tak się cieszyłem, że żyję. Jasne, Iven. Będziesz sobie żył. Zamknięty na zawsze w unijnej celi wielkości piekarnika, spełniającej wszystkie należne normy. Płakać mi się chce. Chyba zaraz zemdleję. Oby zdechły natychmiast wszystkie Jugoty. I urzędnicy ministerstwa żywienia. Jestem tak przerażony, że nie mogę złapać oddechu. Patrzę z grozą w oczach na Strzępka. Wydaje się zupełnie oszołomiony, jakby nie rozumiał, co nas za chwilę czeka. Rozglądam się panicznie po magazynie. Nie ma tu nic, czym można by okryć kadawra. Ani miejsca, gdzie dałoby się wepchać wielkiego, nieporęcznego grzyba. Pod regały z obrusami i zastawą w życiu się nie zmieści. No i zapach. Wszechobecna, potężna woń czarnotrufli.

Jeśli uciekniemy tylnym wyjściem, denat zostanie, a wszystko i tak wyjdzie na jaw.

Nie ma rady. Obaj z Pluszakiem idziemy na dno. W przystępie rozpaczy łapię jakiś duży rondel. Kiedy Bar tu wejdzie, walnę go w czubek i spróbuję ogłuszyć. Tylko jak, do diabła, ogłuszyć kamień? Nieważne. Spróbuję. Może się uda. Może ten debil pęknie na pół, a wszyscy przysięgną, że to był wypadek. Może krowy fruwają, a szefowie kuchni są cudotwórcami. Tak czy inaczej go walnę. A potem uciekniemy i... tu kończą mi się pomysły. Bo przecież i tak nas złapią. Dwóch ogłupiałych morderców szwendających się po modnym kurorcie. Jakie mamy szanse? Nie oszukujmy się. Jak ryba na pustyni. Dłonie tak mi drżą, że upuszczam rondel. Brzdęk! – krzyczy w niebogłosy.

– Co to było?! – wrzeszczy zza drzwi wściekły Bar, a ja już wiem, że moje życie dobiega końca. Żegnaj, słodka wolności. Oto mój kuchenny taniec się skończył.

Strzępek trzęsie się i znów puchnie w futrzastą kulę. Jesteśmy ugotowani. Na twardo.

Może chociaż pracownicy będą nam przysyłać paczki z żarciem. Specjalne menu dla szefa w pierdlu. Na gardle mam zaciśnięte imadło. Serce zrobiło się wielkie jak dynia i pulsuje w rytmie kwazaru. Za moment fiknę na zawał.

– Przenieśmy go – chrzęści Strzępek ledwo dosłyszalnym szeptem. – Schowajmy. Pod regał.

To beznadziejne, bo kadawer jest znacznie za wielki, ale i tak chwytam go za kapelusz, a mój zastępca za trzon. Niesiemy ciało w stronę ściany, zataczając się pod ciężarem. Hop, siup, jedzie trup. A my za nim. Ciachu, ciachu, wybieramy się do piachu. Chce mi się krzyczeć z przerażenia, ale na szczęście mam zbyt ściśnięte gardło.

– W toalecie? – ryczy dalej inspektor. – Przecież nie pora na kąpiel!

Rany, ten cholerny spec od żywności nie wie nawet, co się robi w kiblu?

– Nie sądzę, żeby się mył. On tylko... – mówi Zebro, ale nie dowiaduję się, co niby robię w łazience, bo drzwi gwałtownie się otwierają.

W ciemnawym wnętrzu magazynu pojawia się nagle Kamulec, mrugając półprzezroczystymi powiekami. Jugot z łomotem leci nam z rąk na podłogę. Wiedziony nagłym szalonym impulsem rzucam się na kadawra, żeby zasłonić go własnym ciałem. Strzępek robi to samo. Leżymy na grzybie niczym dwaj rozbitkowie na osobliwej tratwie. Jasne, że to dziwnie wygląda. Przecież wiem, do diabła! Mam tylko nadzieję, że za moment stracę przytomność ze strachu. Boże, jak bardzo chciałbym zemdleć.

– Co tu się dzieje? – pyta osłupiały Bar, a w tej samej chwili czuję, jak spływa na mnie sztywna, wykrochmalona zaspa białego obrusa.

– Spokojnie, szef – słyszę szept Kordy, kierownika magazynu. – Spróbuję to załatwić.

– Co pan robi, Iven? Czy to zgodne z regulaminem? – gulgocze dalej ten kryształowy idiota.

Serce mi wali jak tłuczek w moździerzu. Za chwilę odwalę kitę na zawał. Obok mnie drży przerażony Pluszak.

– Jak najbardziej – odpowiada uprzejmie Korda. – Szef i zastępca sprawdzają tylko jakość zastawy i obrusów.

Przełykam wielką bryłę lepkiej śliny. Trzęsę się tak, że cały obrus podskakuje. Niedobrze mi. Będę haftować. Piękne wzorki na czystej powierzchni lnu. Przepraszam, ale szef chyba źle się poczuł. Nie uwierzy w tę bzdurę. Nie może.

– Eeee, jak to? Od spodu? – bełkocze Kamulec.

Ton kierownika magazynu jest spokojny, wyważony i absolutnie przekonujący.

– Oczywiście. Sprawdzanie tylko z wierzchu byłoby rażącym zaniedbaniem. To powszechna praktyka. Mamy przecież gości wielu ras i rodzajów. Nie wyobraża pan sobie, inspektorze, co potrafią zrobić z obrusem. Gdyby, nie daj Bóg, okazał się brudny...

Dramatycznie zawiesza głos.

– Jest nieskazitelnie czysty, Korda – mówię, starając się normalnie artykułować słowa przez ściśnięte ze strachu gardło. – Panie zastępco, proszę kontynuować. Ja się zajmę szanownym inspektorem.

Wygrzebuję się na zewnątrz. Strzępek ma tyle rozumu, że nie wyłazi spod lnianej płachty. Bar patrzy na mnie podejrzliwie. Powierzchnie mu lśnią. Nabiera nieco zielonkawego odcienia.

– Co to za okropny zapach? Nie mówcie przecież, że nic nie czujecie. Widzę wyraźnie gęste, nieregularne opary. Te ohydne, rozsypujące się fraktale. Uff, co za smród! Co to ma znaczyć? – pyta, a mnie znów oblewa lodowaty pot.

Jest już po nas. Nie nabrał się na bajki Kordy. Przecież nie okaże się aż takim debilem.

– Środki odkażające – mówi gładko kierownik magazynu, a widząc niedowierzającą barwę kontrolera natychmiast dodaje: – Oczywiście całkowicie zgodne ze standardami Unii Międzygalaktycznej. Zaraz pokażę odpowiednie certyfikaty...

– Nie, dziękuję, nie trzeba. Czy możemy wrócić do kuchni, panie Iven? Nie ukrywam, że ona obchodzi mnie najbardziej.

Czy możemy? Dobry Boże, jeszcze jak! Najchętniej ucałowałbym zimną powierzchnię twarzową Kamulca. Opatrzności, chroń idiotów. Są tak niesłychanie potrzebni!

– Tak, oczywiście – zgadzam się skwapliwie. – Proszę za mną.

Gdy drzwi magazynu zamykają się za mną, czuję się jak skazaniec, który urwał się ze stryczka. Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że wszystko się dobrze skończyło. Dzięki ci, Stwórco kosmosu! Pieprzyć raport. Pieprzyć nawet to, że Bar może mnie wywalić na bruk. Przetrwałem. Nadal żyję. Dobry Boże, co za dzień. Trochę słaniam się na nogach. Nie mam ochoty nawet na łyk pokrzepiającej, seleńskiej whisky. Mój żołądek jest zbity w skurczoną z przerażenia bryłę. Nie przyjmie nic przez dobry tydzień.

Jestem tak zmęczony, że męczy mnie oddychanie.

Gramolę się na mostek kapitański i odlatuję do kuchni. Nadal trochę trzęsą mi się ręce. W tej chwili nawet butelka najprzedniejszej whisky nic by mi nie pomogła.

Teraz już wiecie, dlaczego tak cholernie nie cierpię Pieczar.

I unijnych inspektorów. Zwłaszcza ich.


Kołuję nad moją wspaniałą, ogromną, żywą machiną kulinarną, a Bar towarzyszy mi niczym zły duch. Zaglądam do kuchni rybnej, gdzie Afrodyta tańczy swój mistrzowski taniec z sardelami. Do działu mięs Sinusa U, pełnego barwnej posoki, sprośnych żartów oraz filetów pięknych jak świt nad zatoką. Do kuchni głównej, gdzie króluje niezastąpiony Zielony Poszarpany Strzępek, tworząc cudownie wyrafinowane rzeźby i mobile z najdroższego jedzenia w Galaktyce.

Wszędzie praca idzie bez zarzutu. Nic nie zapowiada kolejnej katastrofy. A przecież bez niej obyć się nie może. Aż cierpnę, gdy słyszę w interkomie zrozpaczony głos.

– Szef? Lola. Obawiam się, że on znowu...

Nie słucham dłużej. Pędzę. Kątem oka widzę, jak Kamulec robi się różowy z radości. Znów ma szansę zdobyć na mnie haka.


Sos to dusza dania. Muśnięcie absolutu. Mały cud kulinarny. Dobry sosjer jest skarbem szefa kuchni. Doskonały sosjer to pilnie strzeżony niewolnik, zamknięty w złotej klatce. Zapewnia mu się najlepsze warunki pracy, rozpieszcza, dogadza i na każdym kroku pilnuje, żeby przypadkiem nie dał nogi do konkurencji.

Mój sosjer pracuje w zamknięciu, całkowicie dosłownie. Ma osobne pomieszczenie na końcu kuchni, gdzie nikt nie ma prawa wstępu. Wyjątek stanowię ja, Strzępek, Afrodyta i kilku wybranych, zaufanych pracowników, którzy wiedzą, jak postępować z Lolą.

Tyle że dzisiaj najwyraźniej zawiedli. Zawalili na całej linii.

Stoję pośrodku działu mięsnego, czując, jak narasta we mnie zimna wściekłość. Bulwy patrzą po sobie, skonsternowane. Mój sosjer leży na podłodze skulony, wydając z siebie jednostajne, rzewne zawodzenie przywodzące na myśl syrenę przeciwmgielną. Jest naznaczony bryzgami szmaragdowej krwi aldebarańskiego ryczbuhaja. Obok spoczywa majestatyczna, purpurowa tusza mamutowca. Wygląda jak szeroko rozwarta, rzeźbiona brama, element dekoracji teatralnej. Obłe perlikatki spoczywają w nieładzie na nieskazitelnie czystych kafelkach, brocząc pomarańczową posoką. Filety z bębenowca, po dwieście astro każdy, rozdeptane i oklapłe, poniewierają się na posadzce. Do tego jeszcze złociste kotlety z jelenika, zszargane i podarte, dopełniają obrazu katastrofy.

Cała scena, pełna dramatyzmu, posoki i upadku, przypomina żywe obrazy z zamierzchłego okresu krwawej galaktycznej rewolty. Jakąś „Tratwę Betelguzy” czy „Szturm na Pałac Lodowy”.

Tyle że dzieje się tu i teraz, naprawdę.

– Sprowadźcie mi natychmiast Afi. A teraz słucham. Co się stało? – pytam błękitnobiałym głosem mrozu. Cud, że słowa nie zamarzają mi na ustach.

– No więc, szef – zaczyna Pietrucha, nie śmiąc spojrzeć mi w oczy. – Zabawialiśmy się trochę z chłopakami. Zrobiliśmy tylko taki malutki show, ot, głupiutki spektakl...

Czuję, jak mróz spływa mi w dół kręgosłupa, obejmuje serce gładką, nieprzeniknioną skorupą. Dobrze wiem, o czym on mówi. Jestem szefem, więc muszę wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w restauracji. Szczególnie za moimi plecami.

Większość wegetan ma zdolności telekinetyczne. Dzięki temu moi dzielni kuchenni piraci wpadli na fantastyczny pomysł umilenia sobie szychty. Dużo słyszałem o mięsnych przedstawieniach Pietruchy i jego zespołu. O tym, jak najlepsze, najdroższe polędwice, filety, rostbefy, golonki i szynki szybują pod sufitem, odgrywając sceny ze znanych sztuk teatralnych w możliwie dosadny i sprośny sposób. Ale jeszcze nie miałem okazji tego zobaczyć.

Diabli mnie biorą i nie potrafię się opanować mimo obecności inspektora. Po tym, co przeżyłem, wszystko mi jedno, jakim błotem obsmaruje mnie w tym swoim raporcie. Gdzieś przecież znajdę pracę. Choćby i w podłej garkuchni. W odróżnieniu od niego ja umiem coś więcej, niż tylko niszczyć uczciwym obywatelom kariery.

– Rozumiem, więc to dlatego cholernie drogie, ekskluzywne mięso leży sobie w najlepsze na podłodze? To taki happening, co? Dla zabawy?

Bulwa zielenieje ze wstydu.

– Nie, szef! Przysięgam, to był wypadek. No, Lola się napatoczył i wrzasnął, więc Ten, Który Obracał Mamutowca się przestraszył i spuścił go na ziemię. A wtedy Ten, Co Trzymał Perlikatki też nie dał rady ich dłużej holować, więc... Słowem, to pierwszy raz, szef. Normalnie tak się nie dzieje. Mięsko sobie trochę pofruwa, a potem grzecznie opada na stół. Naprawdę.

– A możecie mi łaskawie zaprezentować kawałeczek? Tego, jak mięsko kupione dla „Komety” za grube astro, które ma być potem podane gościom, troszkę sobie fruwa? Chętnie popatrzę.

Pietrucha szarpie nać. Gapi się to na mnie, to na Kamulca.

A ja już prawie się nie boję tego unijnego dupka. Niech sobie będzie, co ma być. Wyrzuci mnie, trudno. Chrzanię to wszystko. Nie będę się trząsł. Po prostu wykonam jak należy swoją robotę. Jestem szefem, to będę się zachowywał jak szef.

– Nie damy rady, szef. Za dużo stresu.

– Stresu? – syczę. – Dopiero wam go dostarczę, chłopcy. W ilościach hurtowych. No już! Podnoście mi te perlikatki siłą woli. Ruchy, panowie.

Bulwy milczą. Widzę, że Nać próbuje się skupić, aż marszczy się z wysiłku. Cebul zrobił się jakoś niezdrowo szary. A Grul tak wybałusza gały, że chyba mu pękną. Mięso jednak ani drgnie. Za dużo stresu mają, dranie.

– Który zaczął te błazeństwa? – pytam surowo.

Cisza.

– Pyra? To ty?

– Nie! – protestuje przerażony Bulwa. – To Ten, Który Poszedł do Magazynu! Przysięgam!

– Znaczy kto? Korzeń? Grucha? – Wskazuję palcem wystraszonych pracowników.

– Nie, nie oni – wtrąca się szybko Pietrucha. – Ten, Co Się Zaciął! I Ten, Który Oprawiał Mamutowca. To oni zaczęli.

Czuję, że zaczynam być bezradny. Z Bulwami tak zawsze. Nie wygrasz.

– Dobra, czyli którzy? Ten? Ten? Może ty?

– Nie, nie! – teraz wrzeszczą już wielogłosem. – Taki Jeden, Co Przyniósł Perlikatki. I Ten, Który Wrócił Wcześniej niż Ten, Co Poszedł do Magazynu!

Matko Boska. Nie dojdziesz.

– Szef. – Sinus lekko trąca mnie w ramię. – Ja wiem, że to bardzo poważne uchybienie, wcale nie bronię ani ich, ani siebie, ale niech szef się już nie wścieka. W każdym razie nie tutaj – ścisza głos – bo Lola... No i pan inspektor.

Mam w wielkim poważaniu inspektora. Przysięgam. Gorzej z Lolą. Rany, naprawdę niedobrze.

Sosjer zwija się w coraz ciaśniejszą trąbkę i zawodzi wysokim, piskliwym jękiem jak skrzywdzony jeżomałż.

– Wszystkim wam pojadę po premii. I to tak serdecznie. A niektórych może i wyleję. Według własnego widzimisię, bez orzekania o winie. W końcu bawiliście się w to wspólnie. Chyba że winowajcy sami do mnie przyjdą. Sinus, gdzie, do diabła, jest Afi? Już dawno powinna tu być!

– Powiedziała, że nie może. Przyrządza żółwca. – Sinus U wydaje się chory i złamany. Macki mu się trzęsą.

Patrzę na skulonego Lolę, który pewnie chciałby teraz zniknąć, rozpłynąć się na podłodze w mokrą plamę, i czuję, że sytuacja staje się krytyczna.

– Dawaj interkom! – Wyrywam urządzenie z odnóża zastępcy. – Afrodyta? Biegiem do mnie!

– Szef! – jęczy Syrena. – Przecież żółwiec...

– Lola jest ważniejszy! – decyduję. – Gazu, mała. Robi się źle!

Wiem, że Afi posłucha.

– Tak, szef – odpowiada, a ja widzę oczami duszy, jak klnąc, zrywa się do biegu.

Mój najlepszy sosjer leży tymczasem na podłodze, bucząc niczym chora sowa.

Lola pochodzi z Proximy. Należy do gatunku ślimaczników, łagodnych, płochliwych, nieprzytomnie nieśmiałych stworzeń o bardzo chwiejnej psychice i delikatnych nerwach. Prawdopodobnie jest samcem, co jednak dość trudno ustalić w wypadku istot, które mają sześć płci. Rozmnażają się rzadko i niechętnie. Być może przy ich usposobieniu po prostu trudno im się równocześnie dogadać. Za to są dość długowieczne.

Lola wygląda jak meduza, która udławiła się, usiłując pożreć królika. W dodatku jest różowy. A teraz wyraźnie zamierza zredukować się do formy przetrwalnikowej, jak zwykle pod wpływem nagłego stresu.

Tymczasem na kuchni stoi sos kapotażowy, który zaczął pichcić.

Poczuliście już smutny, przenikliwy swąd katastrofy? Bo ja tak.

Czekając na Afrodytę, staram się dociec, co się, u diabła, stało. W erupcjach bólu, wstydu i kajania okazuje się, że Laguna Asti i Tangens E, jedyni pracownicy na tej zmianie na tyle cisi i pokornego serca, żeby nie budzić lęku u Loli, zamiast zaglądać do jego przytulnej kuchenki i bez proszenia donosić potrzebne składniki, zagapili się na sprośny spektaklik mięsny Bulw. Z łatwością zignorowali w interkomie słabiutki, uprzejmy, choć desperacki głosik sosjera, błagający o odrobinę madery z Cygni oraz garstkę świeżego mdłoziela eleuzyjskiego, więc nieszczęsny Lola musiał sam wyprawić się po potrzebne ingrediencje. Zebrawszy całą odwagę, jaką zgromadził w swoim puchatym, różowym serduszku, wyślizgnął się z kuchenki i pierwsze, co zobaczył, to napowietrzne, wyuzdane przedstawienie Pietruchy oraz jego teamu.

Natychmiast zemdlał.

A potem zwinął się w trąbkę i zaczął przemianę.

W tej sytuacji jedynym ratunkiem wydaje się Afrodyta Knidos Steig.

Po chwili widzę, jak biegnie, przepychając się przez gruzłowate cielska zawstydzonych Bulw. Zdyszana, dopada Loli i potrząsa głową, aż słodko klekoczą szylkretowe pióra.

– Leży i wyje, szef. I co ja mam niby zrobić?

– Śpiewaj – nakazuję. – Jeśli wejdzie w pełną fazę przetrwalnikową, nie dobudzimy go do jesieni. Rozumiesz, co by to znaczyło dla restauracji?

Nakrapiane gwiezdnym pyłem oczy spoglądają na mnie z gniewem.

– Wiem tylko, że mam na stole rozpłatanego żółwca altairskiego, którego natychmiast muszę podawać klientom.

– Fiiiii! – piszczy Lola cieniutko.

Spod różowego futerka zaczynają już się wyrzynać twarde łuski ślimacznika. Jest gorzej niż fatalnie. Robi się straszno.

– Afi, błagam, śpiewaj! Cokolwiek, byle nie kołysankę.

– Szef, ale żółwiec!

– Do dupy z żółwcem! Lola zaraz się zatrzaśnie! On robi sos kapotażowy!

– Rany!

Syrena natychmiast pojmuje powagę sytuacji. Blednie, przygryza wargę, a potem zaczyna nucić coś, co brzmi jak hymn straceńczej jednostki Armady. Wiem, że wciąż jest wściekła, co doskonale słychać w jej cudownym, czarodziejskim głosie. Tony są za ostre, rejestry za wysokie i zbyt agresywne. Sinus U także doskonale zdaje sobie sprawę, że coś takiego nie pomoże sosjerowi. Spogląda z rozpaczą to na Afi, to na skulonego wśród mięs Lolę. Rozpaczliwie próbuję sobie przypomnieć jakąś miłą, pogodną piosenkę, ale w głowie huczy mi tylko zgrzytliwie nowiutki przebój Astrozaurów. „Pieprz tę Galaktykę, pieprz za politykę! / Kwitnie tu korupcja, głupoty erupcja! / Unijni bandyci zawsze chodzą syci. / Głupie urzędasy, tłuste katabasy! / To za naszą kasę robią sobie prasę! / Pieprz tę Galaktykę, pieprz jej politykę! Hu!” Jezu, to się zupełnie nie nadaje.

– Zaśpiewaj piosenkę o lukiańskim pilocie! – woła Sinus. – Afi, na pewno znasz. To stary szlagier.

Moja zastępczyni milknie na chwilę, ale zaraz podejmuje prościutką, przesłodzoną melodię.

Lizander płynie do gwiazd,

Gdzie jego miejsce i czas,

Przez złoty kurz,

Magnetyzm burz,

Po miłość, po miłość,

Bo serce zabiło

Na wieki już, na wieki już...

Piosenka wypełnia kuchnię światłem, ciepłem i łagodną melancholią. Rakieta prowadzona przez zakochanego lukiańskiego młodzieńca śmiga wśród złocistych, uśmiechniętych gwiazd, komet z ogonami żar-ptaków i kołyszących się jak wielkie kołyski księżyców.

Robi mi się jakoś tak rzewnie, miękko i słabo. Wszystko cichnie, wraz z Lizandrem płynie przez kosmos tylko czarowny głos Afrodyty.

Lola mruga sarnimi oczami i wzdycha słabo. Ale widzę, że się nieco odpręża. Skręcone ciało rozluźnia się odrobinę, kostne łuski zastygają, a potem zaczynają się z wolna chować pod skórę. Wygraliśmy.

Wspomnienie niech ci się śni,

Gdy zgaśnie blask złotych dni,

Gdzie cieni kres,

Gdzie nie ma łez,

Tam cisza, tam cisza,

Co serce kołysze,

I spokój jest, i spokój jest.

Mój sosjer porusza się niemrawo, rozgląda niepewnie. W tej samej chwili zdziwienie na jego pyszczku zmienia się w przestrach.

– Co, co się stało? Szef?

Zanim zdążę odpowiedzieć, Afi posyła mi mordercze spojrzenie, uśmiechając się promiennie jak supernowa w momencie wybuchu.

– Ależ nic! – szczebiocze. – Chodź, Lola. Odprowadzę cię do kuchni.

Gestem daję znak towarzystwu, żeby się natychmiast rozeszło. Ślimacznik marszczy mordkę, wyraźnie nieprzekonany.

– Czemu tu taki tłum? I dlaczego leżę na podłodze wśród kawałków mięsa? Brrr, mięso jest śliskie i martwe. Boję się go.

– Nie ma czego, skarbie. Potknąłeś się o filet jelenika. Ale cię złapałam.

Jeszcze jeden uśmiech lśniący i ostry jak nóż.

Sarnie oczęta Loli mrugają nerwowo.

– Nie bardzo pamiętam...

– O sosie kapotażowym? – podpowiada natychmiast rozanielona, słodziutka, podstępna Syrena.

– Ojej, sos! – Różowe futerko przybiera niepokojąco blady odcień.

– Wszystko z nim w porządku – łże jak z nut Afi. – Chodź szybciutko, jeśli się pospieszymy, sosikowi nic się nie stanie. Zaraz staniesz przy kuchni i zrobisz najwspanialszy kapotaż w Galaktyce. Jak zwykle, Lolcia. Ruszaj, wierzę w ciebie.

Sosjer wyciąga długą, cienką szyję.

– Naprawdę?

– Tak, skarbie. I szef też wierzy, prawda?

Szczerzę zęby w grymasie, który ma robić za serdeczny, przyjacielski uśmiech, choć w duszy wyje mi prawdziwy głos szefa: „Rusz odwłok i zasuwaj ratować ten cholerny sos, idioto!”.

Nie mówię nic takiego. Uśmiecham się.

– Jasne. Oczywiście, Lola.

– Prędziutko! – woła Afrodyta, a ja wiem, że przed oczami duszy ma teraz tylko rozpłatanego, stygnącego żółwca altairskiego.

Lola biegnie za nią, stukając kopytkami. Ocieram pot z czoła. Gdyby ślimacznik okazał się choć odrobinę gorszym sosjerem, ktoś by go w końcu zamordował. Ciężko to przyznać, ale obawiam się, że prawdopodobnie ja.

Inspektor, o którego obecności zupełnie zapomniałem w ferworze zdarzeń, wygląda jak posąg zwycięskiego imperatora. Lśni powierzchniami i mieni się z zadowolenia.

– Łamanie praw pracowników. Rażące naruszenie przepisów bezpieczeństwa. Groźby karalne. Znęcanie się nad podwładnymi. Wykorzystywanie kierowniczej pozycji do własnych celów. Tak, pięknie to będzie brzmieć w raporcie. Naprawdę ładnie.

Mam dość tego żałosnego dupka.

– Spadaj pan – syczę wściekle. – Tu się pracuje.

– Pracuje? – parska. – Raczej truje obywateli Unii toksycznymi, niezdrowymi potrawami. Ale już niedługo! To się musi skończyć. Ten chaos gastronomiczny, ten wolny wybór tuczących, szkodliwych składników. Brama kulinarnego piekła zatrzaśnie się na dobre! Wkrótce będziecie podawać nowoczesną, zbilansowaną, ekologiczną pożywkę zamiast tego świństwa! Wszędzie! W całej Galaktyce. Jeszcze pan zobaczy, niewydarzony szefie.

Zielona paćka z jakiejś glutowatej planety? W „Komecie”? Niedoczekanie.

Zaciskam pięści.

– Nie. Po moim trupie. Restauracja spełnia wszystkie wymogi. Nikt mnie nie zmusi do serwowania waszych świństw.

Archistrategus drży z gniewu, aż dźwięczą mu powierzchnie.

– Śluźnia ma oko na takich jak wy! Nie wywiniesz się.

Śluźnia? Jaka znów Śluźnia? Ten facet ma nierówno pod oszlifowaniem.

– Jesteś urzędnikiem unijnym czy tajnym agentem jakichś cholernych grzybów? – pytam wkurzony.

Mityguje się nieco, ale wciąż rzuca mi zabójcze spojrzenia.

– Wypełniam tylko obowiązki. Zdrowie obywateli Unii Międzygalaktycznej jest najważniejsze.

– Tyle że ja, niestety, mam wątpliwości, czy w pańskim domu aby wszyscy zdrowi – wyrywa mi się, zanim zdołam się powstrzymać.

Gdyby wzrok zabijał, już wiłbym się w agonalnych konwulsjach.

– Tak, oczywiście. Arogancja. Chamstwo. Zadufanie w sobie. Jakże to charakterystyczne dla was, szefów. Jesteście zakałą Galaktyki. Wstecznym elementem w drodze ku prawdziwemu postępowi. Na szczęście twój czas dobiega końca. Mam tu dość dowodów, żeby wywalić cię na bruk, a tę szopę zamknąć na wieczność. – Klepie swój służbowy komputerek. – Nie wywiniesz się. Zniszczę cię, Iven.

– Powodzenia.

Wychodzi, zwycięsko połyskując na niebiesko, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie. Co za palant. Boję się, że naprawdę mi zaszkodzi. Profit będzie wściekły.

Trudno. Ostatnio urzędnicy rzucają się na branżę gastronomiczną jak wściekli. Kontrolę miało już kilku znanych szefów i wszyscy zostali równo obrzuceni błotem. W końcu dostanie się i mnie.

Przeżyję. Przynajmniej mam taką nadzieję. Najważniejsze, że był za głupi, żeby zdybać nas z tym cholernym martwym Jugotem. Dawno już tak się nie bałem.


Wreszcie wieczór dobiega końca. Klienci świetnie się bawili, nic nie wiedząc o kłopotach szefa z władzą. Żółwiec altairski z sosem kapotażowym okazał się przebojem dnia. Wszystkie sale, gabinety, werandy, baseny, bary i ogrody powoli pustoszeją. Goście wychodzą syci, uśmiechnięci, oczarowani, zachwyceni. Przynajmniej mam taką nadzieję. Opuszczają magiczną krainę pieczonych gołąbków, kulinarny Eden pełen uprzejmych, usłużnych, fachowych aniołów – naszych kelnerów, barmanów i szefów sali. Ujrzeli na własne oczy niebywałe sztuczki kuchennych prestidigitatorów. Skosztowali dzieł sztuki przygotowanych z najprzedniejszych składników w Galaktyce. Opili się trunków, których nie mieliby okazji spróbować w żadnym innym miejscu. Uraczyli się kilkunastoma spektaklami, recitalami, koncertami, holoprojekcjami i happeningami. Widzieli egzotyczne zwierzęta, piękne tancerki, niezwykłych mistrzów magii i iluzji, fajerwerki i ogniste zjawy. A teraz rozbawieni, zmęczeni i pełni wrażeń idą wreszcie do domu, zostawiwszy w kasie grube pliki astro.

Teraz do gry włączają się sprzątacze. Czyszczą, piorą, trzepią, dezynfekują, myją i polerują to, na czym goście ucztowali, siedzieli, leżeli, wisieli, pływali, unosili się w powietrzu lub wnikali do środka. Jutro z rana „Płacząca Kometa” znów będzie lśnić świeżością i uwodzić czarem naprawdę wyrafinowanego luksusu.

Mamy tu przecież salę gwiezdną, w której gościom wydaje się, że brodzą w kosmicznej pustce, pośród niezliczonych rzesz rozsypanych kwazarów i pulsarów. Salę podwodną, starannie wzniesioną na kształt Rafy Andromedańskiej, cudu galaktycznej przyrody. Lodową komnatę, przypominającą zachwycające formacje wiecznie skutego lodem Argusa. Pałac blasku, gdzie można zaprosić dziewczynę, żeby zjeść kolację w samym sercu eksplodującej nowej. Las sekwoi z Seleny, gdzie spożywa się posiłki wysoko nad ziemią, w gąszczu ogromnego starodrzewa. Pawilon burz, bombardowany nieustannymi wyładowaniami, białymi jak oryginalny szampan z Betelguzy i błękitnymi niczym taliański czterotysiącletni koniak z bogozboża. Brzuch lewiatana, wielką, biologicznie czynną halę, przypominającą wnętrzności szybujących w próżni kosmicznych narwali.

Znajdziecie u nas wszystko, co tylko może sprawić wam radość.

To esencja tego, czego nauczał stary T’f-uk. Podróży w głąb świata niezwykłych doznań. Od prostej przyjemności zjedzenia zwykłego, smacznego posiłku aż po obcowanie z dziełami sztuki i kunsztu mistrzów kuchennej alchemii.

Podróże kształcą. Zwłaszcza podróże do dobrych, renomowanych restauracji.

Gdzie indziej znaleźlibyście powiew egzotyki, zew nieznanego, spotkanie z innymi kulturami, rasami i nacjami? Odległe gwiazdy, planety położone o tysiące mil gwiezdnych stąd, światy, jakich nigdy nie dalibyście rady poznać i odwiedzić, nawet dzięki talentowi lukiańskich pilotów, macie na wyciągnięcie ręki. Tu, w restauracji.

A one pachną urzekająco, wabią niezwykłymi kolorami, oszałamiają zdumiewającym wyglądem, zachwycają smakiem. W „Płaczącej Komecie” cała Galaktyka leży wam u stóp. To znaczy na talerzu.

Poznajecie ją, smakujecie, wdychacie aromat, a tymczasem w kuchni moja padająca z nóg ze zmęczenia, upiorna, krnąbrna, dzielna i nieustępliwa banda kuchennych korsarzy walczy z czasem i przestrzenią, żeby przybliżyć wam to, co niezwykłe, oswoić to, co nieznane, uradować tym, co piękne, i uraczyć wszystkim, co jest naprawdę pyszne.

Teraz, gdy nad Zatoką Cyneriańską zapada głęboka noc, rozświetlona tylko złocistymi, szmaragdowymi i szkarłatnymi rozbłyskami wiecznej zorzy, niestrudzona kulinarna brygada opuszcza noże, odkłada sprzęt, wyłącza wrzące bemary, wygasza ognie, myje się i przebiera, leniwie przekomarzając.

Jest tak późno, że zaczynają się wykruszać nawet bywalcy barów i pubów. To właśnie wtedy, w głębokiej ciszy i mroku cyneriańskiej, aksamitnej nocy, nadchodzi nasz czas. Czas kucharzy.


Nie wierzcie w bajeczki o jowialnych, wąsatych kucharzach w kretyńskich czapkach przypominających eksplodujący suflet, którzy mrucząc: „Mammo moja! Paluszki lizać!”, serwują ugotowaną przez siebie zupkę. Tacy kolesie nie istnieją.

My, prawdziwi szefowie, zastępcy, spece od grilla, zakąsek, smażenia, pieczenia i flambirowania, aż po ostatniego pomywacza stanowimy bandę degeneratów i straceńców. Jesteśmy dziećmi nocy. Plemieniem barowych dzikusów.

Nasza codzienna praca jest walką na korsarskim okręcie. Nieustanną, ciężką harówką. Bitwą o przetrwanie, o zatrzymanie klienta, o jak najlepsze, najbardziej wymyślne menu.

Lubicie pichcić? Niektórzy z was pewnie tak. Robicie swoje popisowe dania, którymi zachwycają się przyjaciele i rodzina. Puchnąc z dumy, słuchacie ochów i zachwytów. Przyznaję, to fajne doświadczenie. Dobra, a teraz wyobraźcie sobie, że macie dziś na obiedzie nie pięć, piętnaście, ale pięćset osób. A każda oczekuje czegoś innego. Fantastycznego. Zaskakującego. Pysznego. I ma pełne prawo kaprysić za swoje cholerne astro. Co z tego, że się nie zna, nie ma wyrobionego smaku, a gustu tyle co świniotrąbiec? Racja zawsze pozostaje przy kliencie. Pierwsze prawo gastronomii.

Odwalacie więc dziennie pięćset porcji jednego popisowego dania. I siedemset drugiego. A potem jeszcze trzysta kolejnego. Ledwo żyjecie ze zmęczenia, a obok was harują podobne wam istoty, tak samo skonane, rozdrażnione, wściekłe i zgonione. W wiecznym niedoczasie. Bez przerwy w pośpiechu. Bo już sypią się szaloną falą kolejne spiętrzone zamówienia.

– Gdzie ta cholerna perlikatka w bobie?!

– Cztery razy jelenik na stół trzysta dziewiąty! Ruchy!

– Dajcie wreszcie te pieprzone jeżomałże na siedemdziesiątkęszóstkę! Gość kończy drinka, do diabła!

– Sos do złotobłotnika, ale już! Sosjer, umarłeś tam, facet, czy co?

Normalka. Nasza codzienność. A potem nastaje noc. Błogosławiona, cicha, czarna jak przypalony garnek. Chwila wytchnienia.

I co? Myślicie, że ci wszyscy kucharze, od rana miotający się w stresie, napięciu i kulinarnym galopie, pójdą tak po prostu grzecznie spać? Gdzie tam. Przecież najpierw trzeba choć trochę odreagować.

Więc idziemy w miasto. Do naszych klubów, naszych pubów, dzielnic, lokali i barów. Tam, gdzie każdy zna nas jak podrabiane astro. Przez bandyckie ulice, jaskinie hazardu, opoki rozpusty. Do miejsc, o których istnieniu nie macie pojęcia.

Żeby pić.

Żeby jeść.

Żeby się bawić.

Żeby nie zwariować.

Kochamy to. Kochamy naszą robotę, nasze rozrywki, życie na krawędzi i mroczne tajemnice nocy.

Zbieramy się w grupkach, po kilkoro. Przełazimy przez płoty, przemierzamy stare hale magazynowe, znajomy strażnik z życzeniami dobrej zabawy przepuszcza nas przez teren zamkniętej, wyludnionej giełdy rybnej, gdzie cuchnie zgnilizną, smutkiem i rozpadem. Poprzez brudne, wyludnione ulice portu podążamy do doków. Bo tam, w starej beczce po paliwie, płonie ogień. A na nim leży żeliwna blacha albo ruszt, na którym skwierczą małe rybki i kalmarzyce, przypiekają się kiełbaski, smażą ochłapy krwistego, pomarańczowego lanconoga. Żarcie robotników portowych, którzy dopiero zeszli ze zmiany. Za grillem stoi Pluszak o zniszczonej, obwisłej twarzy, pozdrawiający nas skinieniem.

Jesteśmy wszak bywalcami.

Kronosjanin podaje nam zimne, oszronione piwo, które nieśpiesznie pociągamy z gwinta. A już za chwilę wgryzamy się w soczystą, gorącą kiełbasę lub chrupiemy małą jak palec rybią tuszkę i świat znów nabiera barw. Taje. Nasyca się blaskiem. Znowu ma nam coś do zaoferowania.

Potem idziemy do czerwonej dzielnicy. Mijamy stadka lukiańskich dziwek, kołyszących się na szczudłach nóg. Ludzka prostytutka, zbyt pijana czy naćpana, żeby skupić wzrok, podchodzi do nas, zalotnie kręcąc kuprem. Cała jest wytatuowana we fluorescencyjny, tygrysi wzór. Kiedy podchodzi odpowiednio blisko, żeby nas rozpoznać, zwalnia, macha dłonią w zdawkowym pozdrowieniu.

– Cześć, Ponderosa! – zawoła ktoś za nią. – Pomyślnych łowów.

Nie odpowiada. Zapada się w mrok w załomie ściany.

Na skrzyżowaniu stoi nasz cel. Budka przypominająca łódź orientalnego bóstwa, cała w girlandach kwiatów, kolorowych papierków, lampionach i pomponach z czerwonej wełny. Za kontuarem stara jak kosmos Jaszczurzyca smaży tłuste, chrupiące racuchy. Brudną łapą podaje nam przysmaki zawinięte w kawałki gazety. Na ladzie pojawiają się obtłuczone szklaneczki, zaszłe bielmem wiecznego osadu. Z butelki schowanej na zapleczu leje się jaszczurczy bimber. Zielony niczym mętne oczy barmanki.

To nasze sekretne, prawdziwe życie. Specjały, które lubimy jeść, trunki, którymi się raczymy, ukochane, często odwiedzane miejsca. Białe plamy na mapie kurortu, gdzie nigdy nie zapuszcza się żaden turysta.

Ale to nie koniec. Do świtu zostało jeszcze trochę rozwodnionej, bladej ciemności. Wciąż przecież trwa noc. Więc może „Koło w kole”? Zaciszna knajpa z prywatnymi gabinetami na górze, gdzie można w spokoju pogadać, rozwinąć nieco romans nawiązany w pracy, przy garach, zamówić sobie damę do towarzystwa, zatonąć w miękkich, pluszowych kanapach i zjeść coś specjalnego, przygotowanego wyłącznie dla nas przez kucharza i właścicielkę w jednej osobie, niezwykłą Amazonkę Kilimandżaro Ulere? Maleńkie srebroloty zapieczone w spreparowanej kości szpikowej ryczbuhaja. Pasztet z podrobów zajęcznika betelguzańskiego. Skrzek żabiogłowca na grzankach. Proste, pyszne, niepopularne dania. Coś, czego nigdy nie dostaniecie w zwykłej knajpie, nawet bardzo luksusowej i drogiej.

A może raczej „Do góry nogami”? Gwarny, rozbuchany, wesoły lokal, gdzie łatwiej dostać po pysku, niż doprosić się o żarcie? Lukiańskie lolitki siadają tam gościom na kolanach, oblewają szampanem i wylizują resztki z talerzy. Nad głowami śmigają akrobatki przebrane za periptery, a parkiet czasem niespodziewanie podskakuje, żeby wywrócić tańczących i pokazać im, jak fajnie czasem pofikać z nogami w górze.

„Za bramą”? Ulubione miejsce gangsterów i nożowników. Ciche. Spokojne. Bardzo niebezpieczne. Z najlepszą domową oktopusańską kuchnią, jakiej kiedykolwiek kosztowałem.

„Semafor”? Znana portowa mordownia słynąca ze świeżych ryb.

„Zaraza”? Klub ze striptizem i specjałami zdumiewającej, mało znanej kuchni Denebolan.

Tak czy inaczej, gdziekolwiek nie trafimy, ktoś w końcu rzuci:

– Słuchajcie, wpadnijmy chociaż na moment do „Płacz i płać”. Na pewno tam są wszyscy nasi.

Świta już, ale to nas nie zatrzyma. Taka jest kolej rzeczy. Na koniec zawsze przychodzi czas na „Płacz i płać”. Jak to w życiu.


– Jeszcze dwa aldebarańskie piwa! Tylko żywe, Księżniczko! Ostatnie wydawały się jakieś niemrawe.

– Sam jesteś niemrawy, Zapyziały Twórco Debetu! – wrzeszczy Księżniczka Marsa, dorodna, zielona Mackarka, właścicielka knajpy „Płacz i płać”.

Nikt nie wie, jak się naprawdę nazywa, bo od wieków używa pseudonimu, którego dorobiła się jako tancerka egzotyczna dzięki słynnemu numerowi z akwarium.

Mój towarzysz, Wspaniały Twórca Dochodu, menadżer w obdarzonej trzema kometkami „Przewodnika Plejadzkiego” restauracji „Wielki Błysk”, wybucha śmiechem i zgarnia z kontuaru dwa pieniące się, bulgoczące kufle.

Nikt nie złości się na Księżniczkę. W każdym razie nikt z branży. Oktopusanka, znana z niewyparzonego dzioba, robi zbyt smaczne jedzenie.

Nie wiadomo, dlaczego po pracy my, kucharze znad Zatoki Cyneriańskiej, zaczęliśmy się spotykać akurat tutaj. W sumie „Płacz i płać” to zwykła speluna. Ale za to blisko centrum, z odpowiednim klimatem i menu. Każdy normalny szef po zakończeniu szychty jest głodny jak kosmiczny narwal. A jedzenie, na które ma ochotę, to najczęściej zwykły, prosty, pożywny posiłek. Żadne tam gromotniki, jeżomałże czy jeleniki z Betelguzy. Smaczne, normalne żarcie. Jak mój wielki, rumiany burger z hodowlanej wołowiny z sosem cebulowym i chrupiącymi kartoletkami.

Wysoki Jaszczur przepycha się z kuflami do mojego stolika.

– Masz – mówi, stawiając przede mną parujący trunek. – Za zdrowie zysku, Herm. Jak zawsze.

Z Twórcą Dochodu pracowałem wiele lat temu „U Perseid”. To porządny chłop. Pracowity i rzetelny. To, że „Perseidy” poszły na dno, nie było ani jego, ani moją winą. Po prostu niektóre lokale z góry skazane są na klęskę.

Jakby bóg sukcesu zwyczajnie ich nie polubił.

Zwiałem z „Perseid” w ostatniej chwili, zanim stęchły smród katastrofy na zawsze przylgnął do mojego uniformu. Cieszę się, że również Twórca wyszedł na prostą. Z tego, co wiem, „Błysk” doskonale prosperuje.

– Co u ciebie, chłopie? Robota?

Przytakuję skinieniem głowy.

– Fatalny dzień. Miałem kontrolę z ministerstwa żywienia.

– Paskudna sprawa. Pytał o papkę?

– O co?

– No, to świństwo z jakiejś Śluźni czy skąd tam.

– A, odżywkę. Jasne, że pytał. Pogięło ich z tym glutem czy co?

– Czepiał się?

– Jeszcze jak. Nie napisze o mnie jednego dobrego słowa. Zachowywał się jak walnięty. A na koniec zapowiedział, że wkrótce cały cholerny kosmos będzie żarł tę ich papkę i nic więcej. Co za idiotyzm.

– E, założę się, że chodzi o kasę. Ktoś im sypnął astro, to na siłę forsują kolejne paskudztwo. Nie ma się czym przejmować. Przejdzie im. A wiesz, co mogą nam zrobić tymi swoimi raportami, nie?

Nie ma racji. Pociesza mnie tylko. Kiepski raport może na zawsze zwichnąć karierę szefa. Bar pożegnał mnie groźbami i z pewnością od dzisiaj mam w nim wroga. Ale potrzebna mi teraz odrobina pociechy.

– Pewno. A u ciebie chociaż w porządku?

Szczerzy w uśmiechu trzy rzędy cienkich jak noże do sztufady kłów.

– Jasne. Wszystko gra. Nie tak jak u Mohendża Dara. Siedzi sam nad flaszką, odkąd przyszedłem. A minę ma, niech go burza magnetyczna!

Faktycznie. Mohendżo Daro Nil Luka, mój serdeczny przyjaciel, były zastępca, a obecnie szef w nieźle się zapowiadającej „Tytanii”, kiwający się w kącie nad butlą seleńskiej whisky, wygląda jak coś, co się zepsuło na dnie chłodni. Niedobrze. Nie zauważyłem go wcześniej, a teraz czuję wyrzuty sumienia.

Kumpel wyraźnie w potrzebie, a ja sobie sączę piwko z Jaszczurem radosnym niczym świergołap. Klepię go przepraszająco w ramię.

– Wybacz, stary. Muszę sprawdzić, co go gnębi.

– Pewno. Idź. Pogadaj z nim jak człowiek z człowiekiem. Może chłopu ulży.

Przysuwam się do stolika przyjaciela, stawiam na blacie mój kufel.

– Mohendżo? Mogę się przysiąść?

Unosi na mnie zmęczone oczy, pełne smutku i rozgoryczenia.

– Siadaj, Herm. Co mi tam. Miejsca dość. Chcesz łyka?

Pociągam z gwinta. Cudowne, ożywcze ciepło ogrzewa mnie natychmiast od środka. To jakby napić się odrobinę słońca.

– Co jest? Syf w robocie?

Wzrusza ramionami.

– Gdzie tam. Gorzej.

Coś mi zaczyna świtać.

– Holly? – pytam ostrożnie.

Hollywood Turyn Luka jest młodszą siostrą Mohendża. Śliczna blondyneczka, która ma w łepku pełno toksycznych odpadów. Po wyrazie twarzy mego kumpla widzę, że trafiłem.

– Taaa – syczy przez zęby. – Wychodzi za mąż.

Nic nowego. Podejmowała to wyzwanie, jak pamiętam, dobre pięć razy. Zawsze kończyło się skandalem, szlochami, aferami i wkroczeniem braciszka, który musiał uiszczać wszelkie koszty. Biedny Mo. Nie dziwię się, że jest nie w sosie.

– Trudno, stary. Przeżyjesz to.

Luka przykłada flaszkę do ust i pije, aż poziom trunku opada niepokojąco.

– Ale tym razem chodzi o anemona z układu Gwiazdy Polarnej – oświadcza ponuro. – Ponoć to jej bratnia dusza. Nazywa się, rozumiesz, Blu. To coś naprawdę poważnego, Herm. Wielka miłość.

– Jak zwykle w wypadku małżeństw Holly.

– Chłopie, ten cały Blu to jest kupa parującej, niebieskiej galarety! Wygarnąłem jej w oczy, co o tym myślę, ale dostała szału i wyzwała mnie od ohydnych, tępych rasistów. Blu to całe jej życie. A jaki jest inteligentny, słodki, szarmancki i uprzejmy. Aż się rzygać chce. Ciekawe, jak do tego doszła, bo on nawet mówić nie umie. Rozmnażać się będą. Więc czemu się nie cieszę, skoro to taka dobra nowina? Że też wszystko muszę zaraz popsuć i jaki wyrodny ze mnie brat. Wyrodny, Hermoso! Szlag mnie zaraz trafi. Wiesz, jak się rozmnażają anemony? Ja się dowiedziałem. Przez podział wzdłużny. Co ta wariatka ma zamiar zrobić? Rozpęknąć się na pół czy poczekać, aż on się rozpęknie? Herm, chłopie, tylko się zapić na śmierć.

– O rany!

Nie stać mnie na mądrzejszy komentarz. Anemony z Gwiazdy Polarnej naprawdę przypominają kupę niebieskiej galarety. I są podobnie rozgarnięte.

– No więc mówię jej: „Kobieto, zastanów się! Co ty bredzisz? Wyobrażasz sobie, jak będą wyglądać wasze dzieci? Jak pudding z błękitnojagód aldebarańskich ozdobiony homonkuluskami z ciasta? A może lukiańskie larwy niebieskownika obsmażone na maśle na granatowo?”. Wtedy się odęła na dobre, zaczęła wywrzaskiwać, żebym się zamknął i przestał sypać tymi gównianymi kulinarnymi porównaniami, i wywaliła mi na głowę obiad, który jej kupiłem.

– A co to było? – pytam z zawodowej ciekawości.

– Lampucera bagienna, przyrządzona z ciekłowodorostami z astralem.

– Niezłe danie. Całkiem wykwintne.

Mohendżo obraca na mnie pełne udręki spojrzenie.

– Herm, chłopie, on nawet nie ma mózgu!

– Twoja siostra też. Pewnie dlatego tak wspaniale się rozumieją.

– Napijmy się – proponuje Mo. – Na trzeźwo tego nie zdzierżę.

Mogę się napić. Czemu nie. Zwłaszcza że kątem oka dostrzegam, kto pojawia się przy barze. Katalonia Alhambra Prado, szefowa rozrywki w „Komecie”. Niegdyś, jeszcze wcale nie tak dawno temu moja Kat. Obecnie już nie. Niestety. Patrzę na jej loki, czarne jak atrament sepii altairskiej, widzę oczy błyszczące najczystszą zielenią, światło ciepło muskające aksamitną, smagłą cerę i nagle wydaje mi się, że cały świat zasnuwa się cieniem.

Odwieczna grzybnia Jugotów zwycięża. Wszędzie nastaje mrok i piwnica.

Bo któż to opiera dłoń na ramieniu Kat, patrzy w jej twarz, jakby to było dzieło samego Vitellego, podsuwa drinki i głupawe, rozanielone uśmiechy? Ganges Big Ben Larson. Właściciel i szef „Fobosa”, rozległego kompleksu knajp położonego na pływającej wyspie.

Normalnie nawet go lubię. Teraz chętnie dałbym mu w zęby. Młotkiem.

Pijemy więc z Mo, a ja staram się rozpaczliwie nie zerkać co chwila na Katalonię. Moją utraconą Katalonię. Klęska, łzy i siwy dym.

Powiedziała, że nigdy nie mamy dla siebie czasu. Powiedziała, że praca bardziej nas dzieli, niż łączy. A w końcu dodała to okrutne, bezduszne „zostańmy przyjaciółmi”. Teraz siedzę w kącie, skulony nad flaszką wybornej whisky, i boję się jak diabli, że mnie dostrzeże i zechce wprowadzić słowa w czyn. Przyprowadzi mi tu tego wielkiego, muskularnego, doskonale ubranego, białozębego Big Bena i rozkosznie zażąda, żebyśmy zaczęli się bratać.

„O, Hermoso, jak miło! Wypijesz z nami drinka?”

Niedoczekanie.

Wolałbym połknąć na surowo dorodnego Śluzowca.

Mo gapi się na pustą flaszkę.

– Idę, chłopie. Jakoś nie mam dziś nastroju – mówi.

– Wyjdę z tobą. Też jestem zmęczony.

Na szczęście zbyt go zaprząta ślub siostry z porcją niebieskiej galaretki, żeby zagadnąć o Katalonię. Wciśnięty w cień, schowany w kącie, odczekuję do momentu, w którym Kat z uwagą pochyla się nad kartą dań, i chyłkiem przemykam do wyjścia.

Upadek. Umykam przed byłą dziewczyną, jakbym miał różową, strachliwą duszyczkę sosjera Loli.

Łapiemy taksówkę, a potem odwożę do domu pijanego Mohendża. Kiedy wreszcie walę się na łóżko we własnej sypialni, naprawdę mam wszystkiego dość. Powinienem zasnąć jak kamień. I tylko nie wiem, czemu cienie na suficie wyglądają jak bujne, czarne loki, a wieczna zorza przybiera złocistą barwę smagłej skóry i szmaragdową zieleń oczu.

Grillbar Galaktyka

Подняться наверх