Читать книгу B. Opowieści z planety prowincja - Marcin Kołodziejczyk - Страница 3
1
Dziewczyna z fabryki
ОглавлениеByła raz w Małkini taka dziewczyna, która nie miała zęba jedynki, a drugiej nie miała pół. Nazwisko nic wam nie powie. Pracowała w fabryce słodyczy imienia 22 Lipca w Warszawie i czasem przywoziła do domu takie wielkie bezkształtne bloki czekolady owinięte w gazetę. Głowa – mówili u niej w domu na taką czekoladę. Ale ona mówiła: odrzut z eksportu, nie kradzione. Rąbali to tasakiem do mięsa.
– Która to była? – pyta Wąchol. – Bo znałem jedną bez zęba.
Wąchol wsiada w Tłuszczu, trzymają mu miejsce w wagonie. Siada, żre kanapkę i przeszkadza. Niby technik w zakładach optycznych, pracownik umysłowy, ale każdy wie, że zdegradowany za wódkę w godzinach pracy. Ponadliczbowej co prawda, ale nikt go nie zmuszał wtenczas zostawać po godzinach. Szły święta, chciał dorobić na pod choinkę, no to się dorobił. Od tamtej pory Wąchol trochę przygaszony, rachunki mi się nie bilansują, ożeż kur wagon przywieźli, narzeka. Pomimo to – jak każdy umysłowy – multum ma do powiedzenia na dowolny temat, prawie zawsze jadowicie.
– To było dawno – mówi mu teraz Stary.
– Weź daj posłuchać – mówi dudniąco Cichy, o którym myśleli, że zasnął.
Ta dziewczyna jeździła do Warszawy o szóstej zero trzy, dzień w dzień szósta trzy.
– Nie ma takiego pociągu szósta trzy – mówi Cichy.
O Cichym niewiele wiadomo. Kiedyś trochę opowiadał, ale nie mogli zrozumieć, a wstydzili się poprosić, żeby powtórzył. Zwłaszcza że płakał w trakcie opowieści, bo był po piwie wypitym na proszki psychiczne, przy których nic w ogóle nie powinno się pić. W kącikach ust zbierała mu się piana – słowem widać było, że to, co mówi, ma dla niego wagę. Coś tam było o jednostkach desantowych, że wypadł z transportera na ćwiczeniach poligonowych w Drawsku. Albo że wpadł pod niego. Albo może to było w Łańsku? Zresztą mógł to być helikopter. No, a potem trepanacja, hospitalizacja, te rzeczy. I teraz Cichy jest, jaki jest. Czytać nie czyta, nic nie rozumie z telewizora, jak patrzy. Usta mu się pourazowo nie domykają i dlatego gdy przymknie oczy, sprawia wrażenie nieobecnego świadka. Tymczasem słucha – lubi historie.
– Wtedy był – tłumaczy spokojnie Stary.
Ubrać się lubiła podług ówczesnej mody, lakierowany kozak, kożuszek jej się udało dostać importowany, albański. Wtenczas szał był na albańskie. Włosy robiła sobie na rudo i wysoko upinała w kok, w taki kokon. Słowem bardzo piękna dziewczyna. Ja to wszystko mówię po to, żebyście wiedzieli, jaka była piękna jak na tamte czasy.
– Jak piękna, jak bez zęba? – wątpi Wąchol.
– Mimo to. – Stary kiwa głową z takim jakimś ścichapęk uśmiechem, skierowanym do wewnątrz jego osoby. – Mimo to, proszę ciebie.
Przychodzi Konduktor, wita się z nimi.
Stary przytrzymuje dłużej rękę Konduktora, ciągnie go na wolne miejsce obok siebie. Wolne miejsce w porannym pociągu trzyma się jak pusty talerz w Urodziny Pańskie – na okaziciela. Konduktor siada i ziewa. Zaczyna o tym, że jest niewyspany, ponieważ miał w sobotę świniobicie w rodzinie i od jutra będzie sprzedawał kaszankę na linii warszawskiej. Rękami określa wielkość miednicy, do której z zabitego knura ściekała krew na kaszankę – wielka to była miednica, balia raczej, a i tak musieli z tatusiem drugą podstawiać.
– Potwór był, nie świnia – mówi z uznaniem Konduktor.
– A ja im tu właśnie o Jadzi opowiadam – mówi Stary ze wzrokiem do wewnątrz.
Wąchol zamawia trzy kilo kaszanki. Konduktor notuje ołówkiem na kartce wyjętej ze służbowej czapki. Wąchol zdziwony, że opłaca się komuś w dzisiejszych czasach bić świnie w Polsce.
– Biło się, bije i będzie się bić – mówi Konduktor. – Naród jak może, to sobie radzi.
– To pan napisze cztery kilo – koryguje się Wąchol.
– O Jadzi? – pyta Konduktor i kiwa głową. – No, będę leciał.
I leci dalej na wagon sprawdzać legalność przejazdu – ale kto udaje, że śpi, tego ten Konduktor nie ruszy, nie żąda się biletu od śpiących. Jeszcze na chwilę wraca, bo zapomniał spytać, czy Stary też chce kaszanki na jutro do pociągu. Ale Stary kręci głową, że kaszanka mu zbędna, już bardziej zainteresowany byłby móżdżkiem.
– Rarytas – cmoka Konduktor. – Zjedliśmy od razu.
Podobno ta świnia Konduktora, jakkolwiek wielka, głowę miała małą jak człowiek.
Dziewczyna zakochała się w technologu z tej fabryki imienia 22 Lipca. – Stary spogląda wymownie na Wąchola. – On był, proszę ja was, lepszy miglanc, jeździł polonezem w wersji eksportowej, nosił bransoletkę – na bransoletce miał wygrawerowane imię. Waldemar, ale nie przez zwykłe W, tylko przez V.
Stanął sobie kiedyś w sobotę wieczór przy głównej portierni zakładu, dziewczyny akurat wychodziły ze zmiany. Nic, tylko stał i się gapił, dłubał w zębach wykałaczką wielorazową, może i ze srebra, i tak jakoś ohydnie jeździł językiem po zębach. Gębę krzywił, gapił się jak kot.
– Wysunięta szpica – mówi Cichy ze zrozumieniem.
One też się gapiły. Z takim jakby proszeniem w oczach, że ja, ja, panie inżynierze, mnie pan wybierze. Ciemno się robiło, bo to jesień, słota. Nieciekawie. Spod fabryki miało się tramwaj na Dworzec Wileński. Perony były wtenczas jeszcze niekryte, nie tak jak teraz, teraz jest luksus w porównaniu. Słowem ciemno, zimno, aż się ludzie zastanawiali, ile jeszcze zniosą takiego życia. A tutaj ten Waldemar przez V czeka, a obok czeka jego polonez na włączonym motorze – w środku pewnie ciepło miał jak w uchu. Futrzaki z cielaka na siedzeniach, kominiarczyk gumowy buja się na lusterku wstecznym.
– Zapraszająco – mówi Wąchol z przekąsem. – Ale pan ściemniasz, panie kolega.
Stary odchował dwie córki, obie szczęśliwie zamężne. Został z żoną w domu po jej rodzicach – dachówkę trzeba by zreperować, eternit na blachę zamienić, ale to koszt. Jedna córka została nauczycielką, druga wychowuje dzieci. Wnuki – mawia czasem Stary – to sól ziemi czarnej.
Stary jest człowiekiem uczuciowym; da się zauważyć bez zbędnych słów, po samych oczach się rozpozna. Często łzawią. Dobre, brązowe, wątrobianie podkrążone. Kiedy jeżdżą we trzech tym rannym pociągiem do Warszawy, Stary zawsze coś opowiada. Aż się czasem przygodni przysłuchują. Skąd się u niego taki koncept bierze? Skąd taka opisowość? Stary ma siwą brodę i ktoś z pasażerów, młody jeszcze, rzucił kiedyś na cały wagon, że rabin. Rabin pierdoli, powiedział i parę osób się zaśmiało, a parę się obudziło. Ale nie przyjął się ten rabin – nikt tak na Starego nie mówi. Poza tym jaki z niego rabin, jak on wszystko, co w Polsce złe, zrzuca na żydokomunę?
Opowiadał Wąchol, jak kiedyś zimą Stary perorował o lotniczej katastrofie smoleńskiej – że spisek nieokreślonych sił przeciwko polskim elitom. I wagon do Warszawy jakby się od tych słów zapalił, ludzie krzyczeli do siebie, wyzywali się od liberałów i kruchty, aż przyszła zaspana ochrona pociągu wyłączyć światło w wagonie. Pod wpływem ciemności krzyki przerodziły się natychmiast w szepty, aż wygasły pod Sulejówkiem.
– Jak ściemniam? – pyta Stary poruszony.
– Wydłużasz pan – mówi technik Wąchol ze złą twarzą.
– Weź – dudni Cichy z przyganą.
Wąchol mówi, że sam dokończy, bo już wie jak: w opowieści Starego czekoladowy technolog w polonezie lux oczywiście wybierze sobie inną dupę na wzmiankowany wieczór, a Jadzia zostanie samotna, zdruzgotana pójdzie na przystanek tramwajowy, gdzie ją będą pocieszać koleżanki, szczęśliwe, że tak bardzo się Jadzi w życiu nie powiodło, jak wszystkim.
– Niezłe – przyznaje Stary z nikłym, ale szacunkiem. – Masz dar.
Ale wtenczas technik z zakładu 22 Lipca jednak zaczekał na Jadzię. Gdy ją zobaczył, z daleka się uśmiechnął, obtarł wykałaczkę w krawat, ręce o klapy marynarki i już był fertig. Ona się zdenerwowała, dostała wypieków na twarzy, chciała się błyskawicznie pożegnać z koleżankami z działu czekolady, ale one już stały do niej plecami, ostentacyjnie odbijały karty pracownicze. Mijały technika w grupkach po kilka naraz, nachylały się głowami do siebie i chichotały. Sepleniły dla draki. Ale on stał i czekał na tę akurat jedną. Szarmancki. Ruchem ręki z bransoletką wskazał na rozgrzanego poloneza i pojechali.
Potem zeznawał na milicji, że odwiózł ją do domu w Małkini przed północą, bo musiał jeszcze u siebie wypełnić blankiety zamówieniowe na detale do maszyn formujących. Natomiast ją, proszę ja was – Stary wstał z ławki i wpatrzył się w okno – gdzieś tak tutaj znaleźli nieżywą na następny dzień. Kożucha nie miała, ukradziono jej. Nie wiadomo, kto ją przyprawił o śmierć. Sprawcy nieznani.
– Wiem to, bo wtenczas robiłem w słodyczach na portierni – kończy Stary.
I patrzy na Wąchola z satysfakcją.
Żegnają się na peronie w Warszawie. Umawiają się na wieczorny pociąg z powrotem, do Małkini. Teraz Wąchol pojedzie do optycznych przepraszać za wódkę, Cichy do ochrony budynku, a Stary połazi ulicami i będzie się przyglądał obcym ludziom, bo z żoną w domu nie wytrzymuje, a nigdy w życiu nie uderzył kobiety.
– Dlaczego ona zębów nie miała? – dopytuje Cichy.
– Nie wiem – mówi Stary. – Ale i tak była ładna.
– Karty mam w robocie – mówi Wąchol. – To z powrotem pogramy w tysiąca.