Читать книгу Muzyka moich ulic. Lizbona. - Marcin Kydryński - Страница 4

Оглавление

Da się z tym żyć. To ledwie tlący się ból, w nieokreślonym miejscu, od nadmiaru fado. Nie kac. Poprzedniej nocy byłem w Mesa do piątej rano. Około dziewiątej czasu lizbońskiego obudził mnie dźwięk telefonu. Dzwonił Darek Raczko. Od niego zawsze odbieram, choćbym był półprzytomny, zamroczony, udręczony sztuką liryczną, jak tamtego poranka. Zawdzięczam przecież Darkowi przygodę życia sprzed lat, gdy wysłał mnie na cztery miesiące do Afryki dla „National Geographic”.

– Próbuję odświeżyć pismo „Poznaj Świat”, może chciałbyś mi coś napisać o Lizbonie?

– Właśnie tu jestem. A przynajmniej tak mi się wydaje – odparłem niepewnie, opierając ramiona na krawędzi dachowego okna. Próbowałem otworzyć oczy. Okno jest u nas wysoko. Mam je na poziomie obojczyka.

Przede mną wstawał rześki dzień. Na horyzoncie Pan Jezus jak zwykle kierował ruchem na moście i rzece. Pojawiał się i znikał w chmurach. To był jeden z tych dni, które nawet latem zaczynają się mgłą. Nie widać wtedy drugiego brzegu Tagu i człowiek ma wrażenie, że mieszka nad oceanem. A potem mgła się unosi i zostawia nas pod młotem białego słońca.

– To świetnie! – rzekł Darek ze swoim zaraźliwym entuzjazmem. – Zrób też jakieś zdjęcia.

Było lato roku 2010, który miał na całą epokę odmienić mój rodzinny kraj. Po latach rozterki już prawie nauczyłem się w nim żyć. Jak się okazało, niepotrzebnie. Przedwcześnie. Sporo więc wtedy podróżowałem, żeby nie oglądać niektórych twarzy, nie słyszeć podniesionych, pewnych siebie głosów. Boję się ludzi, którzy nie mają wątpliwości.

Parę tygodni wcześniej odebrałem inny telefon, od nieznanego mi człowieka. Facet nie miał wątpliwości. Postanowił mnie przekonać, że ze mnie fajny gość. Mówił tak sugestywnie, że po chwili, choć bez przekonania, przyznałem mu rację. Przedstawił się jako odpowiedzialny za wizerunek firmy Leica w Polsce i zaproponował, bym wziął do ręki nowy model ich legendarnego aparatu. Są propozycje, których się nie odrzuca.

Słowem, Darek zastał mnie ze swoją ofertą w Lizbonie, z leicą w ręku.

Leica z rodziny M to trudny aparat. Stawia opór. Na wielu poziomach. Czysto fizycznym, gdy trzeba się namęczyć z ustawianą ręcznie ostrością, by dwa obrazy w wizjerze nałożyły się na siebie. Intelektualnym, by mądrze ustawić ekspozycję i mniej więcej wyobrazić sobie, co będzie na zdjęciu, skoro w dalmierzowym wizjerze widać zgoła co innego, głównie własny obiektyw. Wreszcie, leica zmusza, by zmierzyć się z ograniczeniami technicznymi tego kosztownego urządzenia. Jest to aparat wolny, niechętnie fotografuje w słabym świetle, lubi się zawiesić. (Hej, chłopaki z konkurencji, nie cytujcie tego zdania wyrwanego z kontekstu!)

To był aparat, który zmuszał do myślenia. Zalecał uważność. I jak to Niemiec w naszej narodowej tradycji – pluł mi w twarz. Mówił: Niczego za ciebie nie zrobię. Radź sobie.

Spodobał mi się natychmiast. Oczywiście: jest oldskulowy lans. Leica to piękny przedmiot. Powabny tą nieodpartą urodą właściwą wartościom nieprzemijającym.

Był też lekki. Moje problemy z kręgosłupem po latach wałęsania się z plecakiem w pustyni i w puszczy sprawiły, że byłem już pochylony jak żuraw studzienny. Wszystko we mnie skrzypiało, nawet dusza.

Sławek Kasper, bo tak nazywał się wizjoner z przedstawicielstwa firmy Leica, wyposażył mnie w korpus aparatu i cztery obiektywy: 24, 35, 50 i 90 milimetrów. Razem ważyło to tyle co tom wierszy w twardej oprawie. Kosztowało zapewne więcej niż pierwszy lot załogowy na Księżyc. Ostatecznie i tak wędrowałem tylko z 35-ką. To uczucie, jakby się miało na szyi kolię o dyskretnym uroku miliona dolarów.

Jeśli tylko udało mi się zdążyć z ekspozycją i ostrością, zanim „decydujący moment” zniknął w szczelinie na zakręcie czasoprzestrzeni, leica dawała mi obraz porównywalny jedynie z najznakomitszymi diapozytywami mojej młodości. Odwzorowanie szczegółów, plastyka planów, subtelność barw nie miały sobie równych.

Pierwsze zdjęcie leicą zrobiłem na swoim lizbońskim podwórku w sierpniu 2010 roku i znajdą je Państwo tutaj. Napisałem potem ten tekst dla Darka. Jego fragmenty pętają się po niniejszej książeczce. Fragmenty tekstu, nie Darka, choć on jest z pewnością duchem obecny na wielu moich kartkach. Nie przestałem fotografować. Notowałem w dzienniku. Gdy po raz tysięczny odebrałem w radiowej Trójce, gdzie pracuję od 1989 roku, serdeczną mailową prośbę, bym zechciał polecić słuchaczowi Siesty moje lizbońskie ścieżki, powstał pomysł tej książeczki.

Lizbonę można było fotografować i opisywać bez końca, jakby się pisało historię życia. Każdy dzień, każda smużka światła, każda nuta moich przyjaciół są warte, by próbować je zatrzymać. Dałem sobie dwa lata. W tym czasie powstała także płyta Sobremesa. I parę innych, szczerze mówiąc. W 2011 roku stworzyliśmy w Gdańsku spory festiwal dla entuzjastów siestowej muzyki. Objechałem glob dookoła ze trzy, cztery razy. Lizbona stała się, jak każe jej antyczna, fenicka nazwa Allis Ubbo, „przyjemną zatoczką”. Zawijałem do niej w przerwach. Był to szczęśliwy czas. Choć niepozbawiony małych dramatów. O nich zmilczę, bo to nie wywiad do kolorowego dwutygodnika.

Zdjęcia nieładne. Tekst raczej do niczego niepodobny. Szczerze mówiąc, jeśli w duszy lub w gronie najbliższych przyjaciół wystawią mi Państwo dokładnie taką recenzję, będę zachwycony. Tak właśnie miało być. Zdjęcia nie miały być ładne. Ładne nie może być piękne, jak zauważył Ludwik Wittgenstein. Miały być inne, takie, jakich nie zobaczycie w żadnej książce o Lizbonie, a mam ich całą półkę. Lubię też zaczynać wizytę w mieście, które fotografuję, od dobrego kiosku z pocztówkami. Zdobyłem ich przez lata sporą kolekcję. Piękne foty. Czasami też bardzo dobre zdjęcia. Po co robić je raz jeszcze? Każde z nich mam w pamięci jak przestrogę: nie rób już tego.

I tekst miał być niepodobny do choćby jednego akapitu spośród wszystkiego, co przeczytałem o tym mieście. Starałem się przeczytać jak najwięcej. Miał być też bardzo osobisty, w sumie autobiograficzny.

Mają zatem Państwo przed sobą tomik, który nie jest, na prośbę wydawcy, albumem fotograficznym. Nie jest też, z całą pewnością, przewodnikiem. Chociaż nie mogę Wam zabronić korzystania z jego stron również w takim kontekście. Znam jednak wiele innych mądrych ksiąg, z których popłynie w Państwa kierunku przejrzysty strumień wiedzy. Znajdziecie je w bibliografii. Gdyby to ode mnie zależało, zostawiłbym Wam same zdjęcia, bez ani jednego słowa. Od słów są inni. Był Miłosz, jest Stasiuk. Wystarczy. Właśnie: Szymborska. Mnożenie w druku i sieci zbędnych słów wydaje mi się dżumą mojej epoki.

(Dobrze, na specjalną prośbę dorzuciłbym jeszcze kilka nazwisk. I znajdziemy na to miejsce).

Miało być zatem bez słów. Dostałem jednak propozycję, która, jak odcięta końska głowa w jedwabnej pościeli uwierała mnie od pewnego czasu: tylko tekst do czytania. Żadne tam, psia mać, podpisy pod zdjęciami. Tekst w szpaltach. Albo nic w ogóle. Czasy, kiedy Alex Webb publikował swe prace, jak Amazon czy Under a Grudging Sun, którym nie towarzyszyło ani jedno słowo, wydały się odległe jak Bach. Na to jednak zareagował mój przyjaciel i mistrz, a przy okazji kumpel Alexa, Tomasz Tomaszewski. Chodziliśmy kiedyś po płowych ruinach Almada Velha, kiedy odezwał się w te mniej więcej słowa:

– Ktoś jeszcze chce czytać cokolwiek? Napisz. Choćby po to, by parę osób przypomniało sobie kształt liter. A ty pierwszy.

Tomasz ma zawsze rację.

Muzyka moich ulic jest więc próbą podziękowania miastu, które mnie przyjęło. Fakt, że bez szczególnego entuzjazmu, ale i bez najmniejszej wrogości, a to już bardzo dużo. Jest wdzięcznością dla ludzi, których spotkałem po drodze. Jedni z nich błysnęli i znikli. Inni wciąż jeszcze, gdy piszę te słowa, składają się na niepowtarzalną aurę Lizbony. Niektórzy stworzyli historię i przejdą do legendy. Jestem wdzięczny losowi, że dane mi było ich poznać. Pozostali mogą liczyć na lichą nieśmiertelność jedynie na tych kartkach, na zdjęciach.

Myślicie, że to niewiele? Przemyślcie, proszę, jeszcze raz. Ja nie jestem pewien, wciąż się zastanawiam.

To mój najbardziej prywatny, intymny hołd dla muzyki, którą pokochałem. Dla światła, które sprawia, że każdego ranka chce się żyć. To list miłosny do pojedynczego przedmiotu, aparatu Leica M9 o numerze seryjnym 380 4494, i dla jego czterech stałoogniskowych obiektywów. Próba uczciwego postawienia sprawy: co leica potrafi najlepiej na świecie i do czego zupełnie się nie nadaje.

To, spośród nieograniczonej liczby, moja wersja historii jednego miejsca na ziemi. Zaledwie chwila jego istnienia: siedemset dni twarzy, smaków, zapachów, dźwięków, nastrojów. Ciekawe, że jeśli dokładnie w tych samych dniach próbowałby portretować Lizbonę ktokolwiek inny, powstałaby całkowicie odmienna książeczka.

Jeśli dzięki tym stronicom ktokolwiek z Państwa zechce odwiedzić Białe Miasto, poznać je i rozwinąć parę rozpoczętych przeze mnie wątków, będę szczęśliwy.

I proszę wtedy koniecznie pozdrowić ode mnie Wilfredo. Wierzę, że wciąż tam jest. Wieczny jak wody Tagu.

Chciałbym zadedykować te stronice pamięci mojego Taty, Lucjana. Dla przyjaciół: Lucka, Lucusia. Nie zdążyłem już opowiedzieć mu o mojej późnej miłości.

Napisaliśmy z przyjacielem taką piosenkę, która jest dla mnie wciąż aktualną terapią w trudnych chwilach. Tych, wbrew pozorom być może, nie brak. Niech zatem jej tekst otworzy tę książeczkę:

Biegnę, kiedy wstaje świt.

Biegnę brzegiem morza, boso.

Biegnę w pulsie mojej krwi.

Biegnę z wiatrem mego losu.

Biegnę lekko i bez planu.

Biegnę długo, biegnę chciwie.

Biegnę w rytmie oceanu.

Biegnę wdzięczny i szczęśliwy.

Szczęśliwy, bo słyszę głos.

Głos wiatru, piasku i fal.

On uspokaja mnie, że właśnie tak miało być.

I mam nie pytać już. Bo tylko tak mogło być.

Tylko tak.

MARCIN KYDRYŃSKI, ALFAMA, 9 WRZEŚNIA 2012


Wilfredo, 16 XII 2011


Na Praça da Figueira, 30 VIII 2010


Elevador da Bica, 27 VII 2010


Na starej przystani, 30 VIII 2010


Dziewczyna gra temat Chaplina Smile, Largo das Portas do Sol, 5 VI 2012


W drodze do tawerny, na Escadinhas dos Remédios, 14 IX 2012


Lizbona widziana z Cacilhas, 10 VI 2012

Muzyka moich ulic. Lizbona.

Подняться наверх