Читать книгу Muzyka moich ulic. Lizbona. - Marcin Kydryński - Страница 5

1

Оглавление

Świt 5 lutego 2008 roku był inny od bliźniaczych poranków tamtej odległej zimy. W taksówce, która wiozła mnie na lotnisko pustymi ulicami, nieobmytymi jeszcze z mroku długiej nocy, dowiedziałem się z radia o śmierci kogoś bliskiego. To przywołało wspomnienia. W pamięci pojawiły się obrazy z lat studiów, z epoki pierwszej afrykańskiej wyprawy, z beztroski majowych wieczorów na ulicach warszawskiego Nowego Miasta. Od daty czterdziestych urodzin dzieliło mnie wówczas jeszcze około stu dni. To naukowo potwierdzony czas, w którym mężczyznom miesza się w głowach. Chcieliby przekreślić swe dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. Wierzcie mi: lutowy świt mojego burego miasta, kiedy wydaje się, że z lodowatej ciemności nie ma wyjścia, sprzyja stanowczym decyzjom. Tego dnia zatem postanowiłem dopisać sobie życiorys równoległy. W miejscu, które za kilka godzin miałem zobaczyć po raz pierwszy.

Dalej nie ma nic. Jeśli nie odważysz się przekroczyć gór Uralu lub odciąć od minionych lat fosą Atlantyku, Lizbona jest ostatnim brzegiem ratunku dla zdesperowanych uciekinierów. Chwieje się na krawędzi Europy, jakby sama miała za chwilę, niczym śliska biała foka, spłynąć do oceanu.

Co zdumiewa pierwsze, to światło, mocne nawet w lutym. Jasne, pastelowe, różowe i białe domy kleją się do wzgórz, skąpane w przejrzystym powietrzu. W labiryntach wąskich ulic wabią owoce morza i wino w glinianych dzbanach. Pojawia się błogi spokój. Działa czar miejsca na uboczu, zapomnianego przez zdyszaną, zatłoczoną Europę. Lizbona, miałem to spostrzec natychmiast, to już preludium do Afryki. Nie zapomniałem o marzeniu, by pewnego dnia mieć w Afryce swój dom. Przecież spędziłem na tamtym kontynencie kilkanaście gęstych lat. Resztki rozsądku, które rzadko zachowuje mężczyzna wobec przełomu czterdziestych urodzin, podpowiadały jednak, że byłoby to posunięcie zbyt radykalne.

Lizbona splata w sobie te dwa tak bliskie mi światy. Skorodowaną tradycję Europy i na zawsze obcą, a przez to tak podniecającą nieprzenikalność Afryki. Mijane twarze są tu szczególnej urody, jak często bywa w portach Południa. Przypłynęli z Angoli i Mozambiku, z Gwinei Bissau i Wyspy Świętego Tomasza, z Wysp Zielonego Przylądka. Ale także z Brazylii, z Goa, Timoru i Makau. Mówią wieloma wersjami jednego języka. Przywieźli swoje odmienne tradycje i historie, marzenia, tęsknoty i muzykę. Zarazem pogodną i czułą, jakiej próżno szukać gdziekolwiek indziej.

Tego pierwszego dnia, kiedy nie otrząsnąłem jeszcze z siebie kryształków warszawskiego chłodu, siedziałem na Rua Augusta, głównej ulicy starej Lizbony, w pełnym słońcu, bez marynarki. Jadłem krewetki i piłem młode, chłodne zielone wino. Czułem się, jakbym po miesiącach więzienia odzyskał wolność, wyszedł z mroku na światło. Mrużyłem oczy i myślałem jak Karen Blixen o swojej farmie w Afryce: jestem tu, gdzie powinienem być.

Ale ta historia zaczęła się przecież inaczej. Rok ­wcześniej. Jak wiele podobnych historii, miała swój początek w spot­­ka­niu z kobietą.

– Musisz przyjechać do mojej Lizbony – powiedziała. – Pokochasz ją natychmiast, jest najpiękniejsza na ziemi.

Miała na imię Mariza. Przypominała Małego Księcia. Urodziła się w Mozambiku, ale nie tęskniła za starym krajem. Tęskniła za Lizboną, gdzie się wychowała. Lizbony wciąż jej brak, bo życie i muzyka pognały ją w cały świat.

Ile osób może tak mówić o swoim mieście? – myślałem z lekkim ukłuciem zazdrości. Nie spotkałem ani jednej w Elblągu czy Gorzowie. Nawet w Warszawie nie. Ku memu zdumieniu także wielu krakowian mówiło mi zawsze, że u nich nie da się żyć. Że – panie dzieju – duszno, nudno i prowincjonalnie.

– Co z tą Lizboną? – pytałem niedługo później młodego kompozytora imieniem Beto, który odwiedził Polskę w listopadzie i był olśniony pierwszym śniegiem z deszczem. Żaden z nas nie wiedział wtedy jeszcze, że narodzi się z tego przyjaźń na lata.

Tak, może to jednak zaczęło się od innej kobiety. Od Ani, w której z kolei, jak ja w Marizie, zakochał się Beto i zapragnął tworzyć z nią muzykę.

Pamiętam, jak Ania otwierała ze swoim zespołem, wiele lat temu, koncert Jamiego Culluma w Lizbonie. Wróciła zachwycona. Czemu właściwie zignorowałem wtedy ten znak? Nie wiem. Wracała pełna entuzjazmu z tak wielu miejsc. Najczęściej z Japonii, a wyznam Wam, że to zupełnie nie mój lot. Lubię w Japonii zjeść, ale to jak dla mnie dość jednak odległa restauracja. A najbliższe podniebieniu piwo Asahi robi się ostatnio także w Czechach.

Ale wróćmy do Beto zakochanego w Ani. Przyjechał w dżinsach i lekkiej bluzie. Było 5 stopni Celsjusza. Wyglądał jak zamorzony głodem indiański wojownik, ale uśmiech miał rozległy, kiedy mówił rzeczowo:

– U nas w Lizbonie, owszem, światło, morze, muzyka. Ale to nic takiego. Lubię, jak pada pierwszy śnieg i roztapia się w szare błoto.

Beto z pewnością nic nie je, myślałem o lutowym poranku następnego roku. Siedziałem, jako się rzekło, w stroju nieomal plażowym w ogródku restauracji na Rua Augusta, tym słonecznym kręgosłupie starej Lizbony. Nie je i dlatego nie wspominał o tutejszych pachnących krewetkach! Nie zająknął się także o krabach wielkości sporego żółwia, o ośmiornicach jak ósmy pasażer Nostromo, o bacalhau – dorszu nieodzownym jak opłatek, świętym daniu Portugalczyków.

W tej pierwszej zimowej chwili miasto ofiarowało mi woń morza, czystą biel światła na starych kamieniach i obietnicę najbardziej wyszukanych rozkoszy podniebienia. To był dopiero próg dnia, wiele godzin przed otwarciem pierwszych klubów z muzyką.

Przyjechałem do Lizbony w interesach. Chciałem spotkać parę osób i z ich pomocą zmontować koncert w ramach corocznego cyklu BMW Jazz Club, który stworzyliśmy w 2006 roku na prośbę ówczesnego prezesa firmy w Polsce, Ericha Papke. To był świetny facet. W wolnych chwilach lubił przejechać pustynię na motocyklu i pilotować cessnę nad afrykańską sawanną.

O projekcie BMW Jazz Club „Lisbon Stories” rozmawiałem między innymi z João Pedro Ruelą, managerem, a wówczas także i mężem Marizy. Poznałem go w Polsce parę lat wcześniej. Był wtedy perkusjonistą zespołu. Nie wydawał mi się wirtuozem, jeśli mierzymy klasą Mino Cinelu. Managerem okazał się jednak genialnym. Niestety, nie z mojej perspektywy.

Świetnie nam się rozmawiało, popijało, podjadało. Nie posunęliśmy się po tygodniu ani o paragraf kontraktu naprzód. Ale w jeden z deszczowych wieczorów João Pedro zabrał mnie do swojego ulubionego klubu fado.

– Mój kolega jest właścicielem tego dziwnego miejsca – powiedział JP. – Właśnie zadzwonił, że jest u niego Charles Aznavour i bodaj wszyscy ważni fadistas Lizbony.

Pojechaliśmy. Było zdrowo po pierwszej nad ranem, Aznavour właśnie wychodził, ale fadistas zostali i śpiewali jeszcze długie deszczowe godziny. Pamiętam Anę Mourę i Argentinę Santos. Pamiętam też, że JP, jak mówili o nim wszyscy, poznał mnie tamtej nocy z Carminho i powiedział:

– To fenomenalna fadistka. Zrobię z niej wielką gwiazdę.

Mogła mieć wtedy ze dwadzieścia parę lat, była nieśmiałą dziewczyną, którą właściciel klubu zapraszał zazwyczaj we środy. Porozmawialiśmy chwilę z Carminho i protekcjonalnie życzyłem jej wówczas, żeby kiedyś nagrała płytę i wtedy ja ją kupię. Przynajmniej ja. No i może też jej mama, nawiasem mówiąc pieśniarka fado Teresa Siqueira.

Następnego ranka miałem samolot powrotny. To były czasy, kiedy podróż do Lizbony trwała cały dzień. Przez Paryż, Brukselę, Mediolan, jak się dało. Wróciłem taksówką do hotelu. Ale muzyka i magia tego miejsca jeszcze długo mościły się we mnie. Wiedziałem, że wrócę.

Kiedy zapadła decyzja, że jednak, że tam? Nie wiem. W kwietniu, kiedy w Warszawie na ulicach jeszcze potrafi leżeć brudny śnieg? Dwudziestego czwartego maja, w dniu moich czterdziestych urodzin, spacerowaliśmy po Alfamie z Anią i Paulem Hous­tonem, filmowo przystojnym i zarazem kojąco serdecznym Anglikiem, przedstawicielem agencji nieruchomości. Wyglądał jak Eric Bana w filmie Helikopter w ogniu. Nie poprawiało mi to nastroju w mojej smudze cienia. Pomyślałem też, że swą jasną energię i ciemną karnację Paul musi czerpać prosto z lizbońskiego słońca. Obejrzeliśmy kilka mieszkań. W każdym coś nas uwierało. A że za nisko, a że za wysoko, a że za ciasno, a że za ciemno, że to, że śmo. Wiedzieliśmy tylko, że musi być w Alfamie. Rzadko które miejsce na ziemi ma taki magnetyzm, czar, z którego trudno się otrząsnąć.Na koniec Paul zaprowadził nas na maleńki pochyły placyk, cały z białych trójkątnych schodów, i otworzył drzwi starego domu. 1882, zobaczyłem datę zwiniętą z metalu nad framugą.

– To rok, w którym urodził się Karol Szymanowski! – powiedziała entuzjastycznie Ania, kształcona kiedyś w szkole muzycznej jego imienia.

Sprawdziłem potem w Wikipedii, że także Igor Strawiński. I Alexander Alan Milne, bardzo mi bliski. Oraz James Joyce. Skłamałbym, mówiąc, że mam z nim silne emocjonalne związki. Jego słynna książka stoi, nieotwarta, na mojej lizbońskiej półce. Jeszcze się z nią zmierzę. To nie erudycyjne popisy. To przypisy, byście mogli zorientować się w charakterze tego starego domu, skojarzyć epokę, z której pochodzi.

Weszliśmy po schodach na piętro. Otworzył nam w kuchni chłopak, może dwudziestopięcioletni. Jego dziewczyna była w innym pokoju, od którego dzielił nas jeszcze korytarz z łazienką. Chyba trzymali się wówczas za ręce. Co niech da Wam pojęcie o rozmiarze wnętrza.

Bez większych nadziei spostrzegłem schody wiodące w tym mieszkaniu na jeszcze jedno piętro. Wszedłem. Wyjrzałem przez sześć okien, po kolei. I zostałem. Do dzisiaj.

Kiedy tamtego dnia wychodziliśmy z naszego przyszłego mieszkania, już zdecydowani, zamiast pójść z placyku w bok lub w górę, zeszliśmy schodami w dół. U stóp schodów znajdował się klub, w którym trzy miesiące wcześniej przeżyłem pierwszy, niezapomniany dreszcz fado. Jeszcze do niego wrócę na tych stronach niejednokrotnie. Do klubu. I do dreszczu.


W Alfamie, 27 VIII 2010


Przy starej przystani, 31 I 2012


Pod Panteonem, 30 VIII 2010


Sprzedawczyni kasztanów pod windą Santa Justa, Rua Augusta, 17 XII 2011


U podnóża Castelo, 5 II 2012


Przed procesją Bożego Ciała, 7 VI 2012


Widok znad mojego biurka, 15 XII 2011

Muzyka moich ulic. Lizbona.

Подняться наверх