Читать книгу Księga studencka - Marcin Orlik - Страница 3

ORDNUNG MUSS SEIN

Оглавление

W życiu każdego studenta przychodzi czas sprzątania. Spędza wtedy kilka godzin, zakopując się w notatkach, porządkując je i układając w odpowiedniej kolejności. Niektórzy szaleńcy sprzątają wówczas cały swój pokój, ba, czasem nawet całą stancję! Polon zdecydowanie do nich nie należał. Uwielbiał kreatywny nieład panujący u niego w mieszkaniu. Przypuszczał, że gdyby nagle ktoś posprzątał mu pokój, miałby problem z odnalezieniem w nim własnego tyłka.

Akurat siedział sobie przy biurku, gdy w jego kieszeni rozdzwonił się telefon. Wydobył aparat i spojrzał na wyświetlacz. Nie poznał numeru. Po chwili namysłu postanowił odebrać.

– Halo?

– No, siemasz, Polon, Radek z tej strony – odezwał się głos w słuchawce.

– Radek? – zapytał zdziwiony, nie mogąc sobie przypomnieć nikogo o takim imieniu.

– No, Radek z chemicznego, byłem u ciebie wczoraj na imprezie.

– Była u mnie wczoraj impreza? – zapytał zaskoczony. No tak, to wyjaśnia wózek sklepowy na korytarzu i wieżę z puszek po piwie na biurku.

– Przypomniałeś sobie? Fajno. Słuchaj, zostawiłem u ciebie moją pracę domową, bez niej nie dostanę zaliczenia, a zrobić nowej nie zdążę.

– Czego mam szukać? Co to w ogóle jest? – dociekał Polon, licząc na to, że w jego głowie dzięki temu pojawią się jakiejkolwiek szczegóły wczorajszej zabawy.

– Wiesz, to taka mała, żółta fiolka, położyłem ją na twoim biurku.

– Oj, będzie ciężko ją znaleźć, pamiętasz, jak to u mnie wygląda...

– Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętam – odpowiedział Radek niepewnym głosem. – Znaczy, mam jakiś tam ogólny zarys, ale nawet nie jestem w stanie określić, gdzie mieszkasz.

– Poczekaj chwilę, oddzwonię do ciebie – rzucił Polon i rozłączył się.

Wszystko wskazywało na to, że nieubłaganie zbliżał się czas porządków. Ta konkluzja natychmiast wywołała w nim stan depresyjno-lękowy. Z nosem zwieszonym na kwintę wyszedł z pokoju, otworzył szafę i wyjął studenckie akcesoria do sprzątania. Łopatą zrzucił wszystko, co znajdowało się na jego biurku, po czym dokładnie rozgrabił, szukając fiolki. Jest! Przeklęta wiedźma chowała się za tomikiem wierszy. Podniósł ją z podłogi i złapał za telefon, po czym wybrał numer ostatniego połączenia.

– Radek?

– No Radek. Nie znalazłeś tej fiolki, co?

– No właśnie znalazłam. Wpadniesz? Mieszkam na Bystrej, powinieneś łatwo trafić, skoro już raz trafiłeś.

– W sumie, eh, nie wiem, jak ci to powiedzieć... Kurde, miałem tę fiolkę cały czas w kieszeni spodni, popieprzyło mi się coś...

– No wiesz? – oburzył się Polon. – To ja tutaj przy łopacie zapierdalam, przerzucając notatki, grabię to cholerstwo i wszystko na nic? Nie ma tak! Stawiasz piwo za mój wysiłek!

Cisza z drugiej strony słuchawki zainspirowała go do rzutu odnalezioną fiolką za siebie, w bliżej nieokreśloną przestrzeń.

– No dobra – powiedział w końcu Radek. – Wpadnę z czymś dobrym po zajęciach, w końcu zawsze to jakaś okazja, nie?

– No ja myślę – burknął Polon i zakończył połączenie.

Odłożył komórkę na biurko i wziął się za przekładanie notatek z powrotem na ich miejsce. Zadowolony z uzyskanego efektu odwrócił się i zaczął szukać grabi. Po pięciu minutach bezowocnego przerzucania różnych elementów, w efekcie czego odkrył nawet kawałek wolnej podłogi, zajęcie mu się znudziło, więc wyszedł na korytarz i odstawił łopatę na miejsce. Co jak co, ale porządek musi być! Po chwili zadzwonił budzik – czas wychodzić z domu na zajęcia.

Wykłady spędzał zawsze tak samo – siedział i uważnie patrzył, kto robi notatki, następnie udawał, że sam notuje, w przerwach bezmyślnie gapił się w jeden punkt sali (najczęściej zegar), a potem wychodził i kserował niezbędne rzeczy. Powrót na stancję, z perspektywą darmowego piwa z dowozem, cieszył go jak obiad, więc w szampańskim nastroju wkroczył do pokoju, rzucił torbę na podłogę i usiadł do laptopa w oczekiwaniu na Radka. Zaczął kopiować hasła z Wikipedii, tym samym odrabiając zadanie domowe, i akurat jak usuwał ostatni link, usłyszał dzwoniący domofon.

Otworzył drzwi na klatkę schodową; po chwili zjawił się zziajany Radek.

– O, widzę, że udało ci się trafić – powitał go radośnie Polon. – To co pijemy?

– Dziś spożywać będziemy tę oto nogę od krzesła – powiedział patetycznie Radek, podnosząc w górę butelkę z bursztynową zawartością.

– Nogę od krzesła? – nie zrozumiał Polon.

– Udało mi się wyprodukować enzym, który trawiąc drewno produkuje alkohol – puszył się Radek. – Powąchaj sobie.

– Uch, rzeczywiście sosną zajeżdża – stwierdził Polon. – Rany, no co tu dużo mówić, zapraszam do pokoju. – Wskazał gościowi kierunek i udał się do kuchni po odpowiednie naczynia.

– Ej, Polon... – odezwał się Radek po chwili.

– No?

– Na czym ty normalnie siedzisz w pokoju?

– Generalnie to na tyłku – odpowiedział Polon. – Weź sobie krzesło od biurka.

– Jakie krzesło od biurka?

– No normalnie, weź krzesło, odstaw... O, cholera – wyrwało mu się jak zobaczył swój pokój.

W ciągu kilku chwil jego nieobecności zniknęło nie tylko krzesło, ale także wszystko, co znajdowało się na podłodze. Wyglądało na to, że ktoś – Polona przeszedł dreszcz – posprzątał mu podłogę, a krzesło zabrał jako zapłatę.

– To ja może przyniosę coś do siedzenia z kuchni – powiedział Radek, chcąc przerwać impas.

Ominął wstrząśniętego lokatora mieszkania i udał się po niezbędne meble. Tymczasem Polon otrząsał się z szoku, jakim było dla niego zobaczenie podłogi po dwóch latach mieszkania na stancji. Już prawie przyszedł do siebie, gdy usłyszał zduszony krzyk i brzdęk tłuczonego szkła. Hałas pochodził z kuchni, więc udał się na szybki rekonesans. Okazało się, że Radek doznał jakiegoś ataku paniki, bo zbił okno i uciekając, zostawił wódkę na stole. Polon nie mógł uwierzyć, że jego gość nie zabrał ze sobą alkoholu. Gwałtowny podmuch powietrza wywołany ruchem za jego plecami i towarzyszące temu głośne chrupnięcie spowodowały, że natychmiast się odwrócił.

W ten sposób znalazł wszystkie rzeczy, które zniknęły wcześniej z jego pokoju. Na szczycie pokaźnej górki notatek i odpadków różnej maści znajdowało się krzesło, a na krześle jedna pusta butelka po piwie. Nie wiedzieć czemu, Polon poczuł się trochę nieswojo.

Witaj, Polon – usłyszał grobowy głos dochodzący gdzieś z tyłu jego głowy.

„Nigdy więcej nie zajaram”, obiecał sobie Polon po raz czterdziesty trzeci. „Nie, zaraz, chwila, ja nie jarałem od kilku miesięcy!”

– Czego chcesz? – postanowił rozpocząć rozmowę dyplomatycznie.

Jam jest Pan Bajzelhaus – przedstawiła się góra odpadków. – Były więzień piętnastego wymiaru cierpienia. Przybyłem z czeluści nieznanych człowiekowi, by pożreć ciebie i twoją duszę! – zagrzmiał i przygotował się do konsumpcji.

– O w mordę! – wyrwało się Polonowi. – Panie Bajzelhaus, to ja proponuję grę. – Umysł Polona wrzucił szósty bieg. – Jeśli pan wygra, to może mnie pan pożreć, nie będę uciekał jak mój kolega. Jeśli ja wygram, odejdzie pan i zostawi mnie w spokoju.

Brzmi uczciwie – rzekł Pan Bajzelhaus. – Zatem zagrajmy.

– Zapraszam w takim razie na balkon – powiedział Polon.

Jakie są reguły gry? – usłyszał pytanie.

– Pijemy ten oto sosnowy eliksir prawdy – zaimprowizował student. – Kieliszek za kieliszkiem, aż któryś z nas padnie od nadmiaru prawdy w organizmie.

Zatem ustalone. Udajmy się na balkon.

Polon puścił Pana Bajzelhausa przodem, po czym wyszedł za nim. Trząsł się z ekscytacji. Bo oto stanął w szranki z zawodnikiem z innego wymiaru, a trzeba dodać, że jeszcze nikt go nigdy nie przepił. Ceremonialnie otworzył butelkę i rozlał pierwsze dwa kieliszki. Jego studencki zmysł wycenił zawartość alkoholu na 96,67 procent.

Po pięciu minutach przeszli na ty, a po piętnastu byli najlepszymi przyjaciółmi. Po godzinie Pan Bajzelhaus solennie przepraszał za chęć pożarcia Polona i zaklinał się na demony wszystkich kręgów, że nigdy go nie skrzywdzi. Zaraz po złożeniu swojej przysięgi upadł i zasnął kamiennym snem. Polon od razu skorzystał z okazji i rzucił w niego zapaloną zapałką. Pan Bajzelhaus, nasączony specyfikiem, nawet nie zauważył, kiedy spłonął. Polon zebrał resztki i wyniósł do śmieci. Kosz był pełen, więc spakował je w większy worek i zarzucił na ramię.

– Jestem świętym Mikołajem, ho, ho, ho! – zawył Polon i wyszedł z domu prosto w ramiona dwóch nakładających się na siebie policjantów.

– Oj, szepszepraszam, panie władziu, znaczy władzo... Ja tu tylko śmieci wynoszę.

Policjanci spojrzeli na niego i powiedzieli surowo:

– Proszę tutaj dmuchnąć. – Podali mu balonik. – Siedem i pół promila? – zdziwili się. – Panie, może panu karetkę wezwać?

– Nie tszeeeba... ja tylko zwłoki Bajzelhausa wyniosę i spać idę.

– Zwłoki? Niech pan otworzy ten worek. – Policjanci stali się nieprzyjemni. – Ach, więc to pan polał śmieci benzyną i podpalił na balkonie, wszyscy sąsiedzi się skarżyli.

– Ależ nie, przybył do mnie demon z innego wymiaru i chciał mnie pożreć, więc go upiłem i podpaliłem – wyjaśnił uprzejmie Polon.

Niestety nawet te szczere wyjaśnienia nie przekonały policjantów.

– Pan weźmie tę torebkę, na wszelki wypadek, jakby jakiś demon z pana chciał wyjść w samochodzie. Musimy pojechać na komendę, złoży pan wyjaśnienia w tej sprawie. Ordnung muss sein! – krzyknęli.

– No tak – powiedział Polon. – Ordnung muss sein.

Księga studencka

Подняться наверх