Читать книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak - Страница 3

Wszystko dobre, co się dobrze kończy

Оглавление

Kiedy zadzierasz z gangsterami, nigdy nie wiesz, co cię czeka po przebudzeniu, choć można oczywiście mieć pewne podejrzenia. Mafiosi z teatralnym zacięciem zdradzają słabość do końskich łbów wciśniętych pod pierzynę. Inni zadowalają się tradycyjnym łomotem, w wyjątkowych przypadkach rozszerzając usługę o łamanie kończyn albo pieszczotę palnikiem acetylenowym.

Jednak Sander Gecko to była zupełnie inna liga, ten gość naprawdę miał klasę. Trzeba mieć klasę, żeby wysłać w ślad za kimś prawdziwą irlandzką banshee.

***

Pokój był nieduży, przesiąknięty zapachem grzyba. Sprężyny zapluskwionego materaca dźgały mnie w plecy, a zza ściany cienkiej jak tektura dobiegał szmer czyjegoś telewizora. Za oknem, w świetle samotnej latarni, wiatr szarpał się z bezlistnym drzewem.

Była druga w nocy, ale obudziłem się czujny, gotowy do ucieczki. Choć kładłem się spać w ciemności, teraz przez uchylone drzwi prowadzące do łazienki sączyło się światło, słychać było plusk wody.

Znaleźli mnie, pomyślałem.

W pierwszej chwili spanikowałem – oblał mnie zimny pot, w ustach nagle zrobiło się sucho, strach sparaliżował mięśnie. Jednak szybko wziąłem się w garść: nie po to przez ostatni tydzień tułałem się po podłych motelach, nie po to marzłem pod autobusowymi wiatami i gniotłem się w rozklekotanych greyhoundach, żeby teraz się po prostu poddać.

Usłyszałem coś na kształt melodyjnego szeptu, jakby ktoś w łazience nucił kołysankę. Podniosłem się przy wtórze jęczących sprężyn i chwyciłem kurtkę. Nic, zero reakcji. Zamiast uciekać, założyłem buty. Nawet na moment nie spuszczałem wzroku z uchylonych drzwi. Kurtkę zarzuciłem na grzbiet, cały mój śmieszny dobytek upchnięty miałem po kieszeniach. Tylko koszulka gdzieś wsiąkła, ale to akurat mogłem przeboleć. Byłem gotów do drogi.

Śpiewny szept rozległ się głośniej, a jego żałosny ton złapał mnie za serce. Było w nim coś, co przyciągało, nie pozwalało po prostu uciec. Zamiast wziąć nogi za pas, podszedłem bliżej. Położyłem dłoń na klamce i pchnąłem drzwi.

Pozwólcie, że powtórzę: Sander Gecko miał klasę.

W łazieneczce, wyłożonej popękanymi kaflami, klęczała dziewczyna o skórze białej jak śnieg. Mokra koszula nocna opinała się na jej krągłych piersiach, a rude włosy muskały sterczące sutki. Dziewczyna nuciła pod nosem, a w stojącej obok misce moczyła się moja koszulka ze Strusiem Pędziwiatrem.

Miednica była pełna krwi, koszulka w strzępach, a palce nieznajomej kończyły się szponami ostrymi jak brzytwy.

– Mam dla ciebie wiadomość od pana Gecko, Rivers – powiedziała, podnosząc na mnie swoje obłędne, olbrzymie oczy. – Ta wiadomość brzmi: „Twój czas się skończył”.

Przyznaję, moment nie był najlepszy na zgrywanie żigolaka, ale zawsze miałem słabość do urodziwych dziewcząt.

– Nie wiedziałem, że Gecko ma w zwyczaju przesyłać równie śliczne ostrzeżenia. Inaczej dawno bym mu zalazł za skórę – oznajmiłem.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Kto powiedział, że jestem tylko ostrzeżeniem?

Zalśniły pazury, spomiędzy krwistoczerwonych warg błysnęły nienaturalnie ostre zęby.

Wyskoczyliśmy z łazienki jak gryzące się psy; któreś z nas potrąciło miednicę i zakrwawiona woda rozlała się po podłodze. Usiłowałem uciec, zwiększyć dystans, więc korzystałem z każdej broni, jaka wpadła mi w ręce. Rzuciłem w banshee lampką nocną, pchnąłem stojącą przy łóżku szafkę, w akcie desperacji próbowałem nawet wyszarpnąć dywan spod jej stóp. Skończyłem z nosem w podłodze i trzema krwistymi szramami na policzku, zdyszany i upokorzony przez rudowłosą nimfetkę z żyletkami zamiast paznokci.

Banshee siedziała mi na plecach i panowała nad sytuacją.

– Pożegnaj się z życiem, Rivers – wymruczała słodko.

Chwyciła mnie za włosy, poczułem na szyi dotyk lodowatych szponów. Przerażenie przypominało kotwicę, którą ktoś zarzucił w moim żołądku, a teraz postanowił wyciągnąć przez gardło.

I nagle – wybawienie.

– Hej tam! – ryknął zza drzwi wejściowych jakiś tubalny głos. – Co tam się wyrabia?!

Banshee się zawahała i zerknęła w stronę drzwi, a ja skorzystałem z okazji. Szarpnąłem się z całej siły w bok, zrzucona dziewczyna huknęła skronią w telewizor. Brzęknęło szkło, z karminowych ust uleciał jęk. Zaraz poderwałem się na nogi.

Spojrzałem w stronę wyjścia, ale wiedziałem, że nie mam szans tam dotrzeć – po spotkaniu z kineskopem banshee była nieco otumaniona, ale wciąż zabójczo niebezpieczna.

Ktoś załomotał do drzwi, do basu dołączył jakiś rozhisteryzowany sopran.

– Ratunku! – wrzasnąłem, po czym zrobiłem jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy.

Objąłem głowę rękoma i skoczyłem przez okno.

Nie myślcie sobie, że jestem skończonym kretynem. Doskonale wiedziałem, co robię: pokój był na parterze, okno wisiało metr nad ziemią, a pod nim znajdował się trawnik.

Tyle że jakoś nie wziąłem pod uwagę żaluzji.

Szyba pękła pod naporem ciała, ale zamiast gładko przelecieć na drugą stronę, zaplątałem się w to aluminiowe gówno. Czułem się jak ofiara gigantycznego pająka, schwytana w sieć z plastikowych paciorków i cienkich, trzeszczących blaszek. Odłamki szkła miałem wszędzie – we włosach, za kołnierzem, w rękawach – a gdzieś za moimi plecami banshee zaśmiała się bardzo głośno i bardzo paskudnie.

Do diabła. Nie mogę przecież umrzeć zaplątany w cholerne żaluzje, prawda?

Kopnąłem. Raz, drugi, trzeci. I w końcu trafiłem.

Zachybotałem się jak na hamaku, usłyszałem stłumiony jęk, trzask pękających sznurków, zgrzyt wyginanego aluminium, wreszcie huk wyłamywanych drzwi. Nagle leżałem w trawie, pokaleczony, ale wolny. Moment później byłem już na nogach i zwiewałem co tchu, zostawiając za plecami wrzaski dwóch anonimowych gości, którym zawdzięczałem życie i którzy stanęli teraz twarzą w twarz z rudowłosym pandemonium.

Życie nas nie rozpieszcza, no nie?

Wypadłem na parking. Co teraz? Szukać pomocy w recepcji? Bez sensu, kobold w mundurku MotorInn na widok banshee tylko narobiłby w gatki. Mógłbym włamać się do któregoś samochodu, ale nie umiałem odpalić wozu na styk. Co robić, co robić…

Hałas z drugiej strony motelu ucichł. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu. I kiedy mój wzrok padł na stojący w cieniu kontener na śmieci, podjąłem decyzję. Ukryłem się w środku w ostatniej chwili. Odór śmieci pchał mi się do nosa i wdzierał pod ubranie. Jednak nie odważyłem się nawet jęknąć – z zewnątrz docierało niespieszne klaskanie bosych stóp na asfalcie.

Kroki zbliżyły się, zatrzymały. Wiedziałem, że jeśli choćby drgnę…

Poczułem, jak coś porusza się w kieszeni mojej kurtki. Omal nie podskoczyłem, ledwo powstrzymałem cisnące się na usta przekleństwo.

Cholerna komórka! Ale sobie ktoś wybrał moment!

Wstrzymałem oddech, zacisnąłem szczelnie oczy. Nie ma mnie tu, powtarzałem w duchu. Nie ma mnie. Nie czujesz zapachu mojej krwi. Nie słyszysz, jak przełączona na tryb wibracji motorola fury próbuje wyrwać się z mojej kieszeni. Nie widzisz, że ten śmietnik to doskonała kryjówka dla pozbawionego wyobraźni desperata.

Nie ma mnie tutaj.

Odejdź.

Kiedy znowu usłyszałem jej kroki – to upiorne klaskanie drobnych stóp o chłodny asfalt – zrozumiałem, że banshee się oddala.

W tej samej chwili zemdlałem.

***

Obudziłem się w objęciach dławiącego smrodu, skostniały z zimna i obolały jak pawian po zapasach z gorylem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że tym, co przywołało mnie do świata żywych, było uporczywe drżenie komórki.

Spojrzałem na wyświetlacz. Ktokolwiek do mnie dzwonił, próbował połączyć się już wcześniej.

– Tak?

Ekranik błysnął i ujrzałem na nim czarnowłosą ślicznotkę w granatowym żakiecie. Skóra barwy cynamonu, pełne wargi, rzęsy pociągnięte henną, oczy koloru pistacji. Wyglądała bosko i w gruncie rzeczy cieszyłem się, że z powodu ciemności panujących w kontenerze nie może mnie zobaczyć.

– Czy mam przyjemność z panem Davidem Wilcoxem? – spytała. Wzięła mnie z zaskoczenia: dawno już nie słyszałem swojego prawdziwego nazwiska.

– Przy telefonie.

– Bardzo mi miło, panie Wilcox. Nazywam się Aaina Sengupta, dzwonię z kancelarii prawnej Spencer&Calahari ze Springfield. Chciałabym od razu przeprosić, że niepokoję pana w tak trudnej chwili…

Trudnej chwili? O czym ona mówi?

– …ale polecono mi się z panem skontaktować. Czy miałby pan coś przeciwko, gdybyśmy spotkali się w tym tygodniu i omówili sprawy dotyczące spadku? Oczywiście rozumiem, że w takiej chwili ma pan na głowie rozmaite obowiązki, jednak…

– Moment – wszedłem jej w słowo. – Jaki spadek ma pani na myśli?

Zmarszczyła czoło, ale zaraz uśmiechnęła się, profesjonalnie, współczująco.

– Mówię o spadku po panu Brianie Wilcoksie, który był naszym klientem. Pan Wilcox zapisał panu…

Nie słuchałem dłużej. Coś – nie wiem co – musiałem bąknąć, bo dziewczyna urwała, a po jej twarzy przebiegł wyraz nagłego zrozumienia. Nakryła usta dłonią.

– O Boże – jęknęła. – Panie Wilcox, czy pan… Byłam pewna, że pana poinformowano. Mieli dzwonić z policji i z urzędu, i ja… Bardzo mi przykro. Naprawdę, nie wiem, co powiedzieć.

Odetchnąłem głęboko, zebrałem się w sobie i zapytałem:

– Więc on nie żyje? Brian nie żyje?

Ból kryjący się w jej spojrzeniu wystarczył mi za odpowiedź.

***

Sengupta załatwiła mi bilet na 747 z Columbus do Springfield jeszcze tego samego dnia. Czasu przed odlotem miałem akurat dość, żeby kupić jakieś czyste ubranie, umyć się, zaaplikować sobie końską dawkę antybiotyków kupionych w automacie, łyknąć kilka tabletek przeciwbólowych i posmarować skaleczenia jakimś antyseptykiem.

Byłem tak zmęczony, że przespałem niemal całą trasę – na szczęście, ponieważ trafiło mi się miejsce między wyjątkowo gadatliwym ghulem trudniącym się sprzedażą polis na życie a ogrem pałaszującym jedna za drugą kanapki z jajkiem na twardo.

Sengupta powitała mnie na lotnisku i wyglądała równie zjawiskowo co na ekranie komórki. Doskonale skrojony żakiet tchnął profesjonalizmem; prosta, gustowna biżuteria sugerowała dobry smak. Natomiast w jej oczach ujrzałem coś, co mnie ujęło – szczerą troskę, dobro deficytowe wśród kobiet z dobrze płatną posadą, polegającą na żonglowaniu kruczkami prawnymi i sprawnej retoryce.

– Bardzo mi przykro, panie Wilcox – powiedziała. – Pański wuj od lat był naszym klientem i niezwykle go ceniliśmy. Będzie nam go brakować.

Przyjąłem kondolencje, podpisałem jakieś papiery, dostałem od dziewczyny klucze do domu Briana i w końcu, wymówiwszy się zmęczeniem po podróży, obiecałem spotkać się za kilka dni w celu dopełnienia formalności.

Jeszcze tego samego wieczora jechałem taksówką przez obrzeża Springfield. Na chodniku leżały sterty liści, para wyprowadzanych na spacer dalmatyńczyków obsikiwała kolejne szkielety drzew. W tafli rzeki Connecticut odbijało się ciemne niebo, zawieszone nisko jak sufit w podłej suterenie.

Taksiarz – elf z długimi dredlokami, w dżinsowej kurtce i z pozbawionym filtra papierosem w ustach – z zapałem komentował ostatnie wydarzenia ze świata polityki: referendum dotyczące ustanowienia Autonomii Teksańskiej czy rosnący konflikt między islamskimi Niemcami a ultrakatolicką Unią Wyszehradzką.

Nie słuchałem go i chyba w końcu zdał sobie z tego sprawę.

– Pierwszy raz w Springfield? – zagadnął.

– Wychowałem się tutaj.

– W Forest Park?

– Nie. W Chicopee, niedaleko elektrowni.

– Też niezły rejon. Nie tak luksusowy, ale niezły. Tutaj, w Forest Park, mieszkają same szychy. Wie pan, zarząd fabryki broni, profesorowie z Amherst i ze Springsfield College, lekarze, prawnicy… tego typu ludzie.

Znowu zmienił temat, tym razem zaczął zrzędzić: na Bay, jak zwykle pełne półorków i ich szemranych interesów; na gnieżdżących się w Old Hill naguali przybierających nocą postać zwierząt; wreszcie na gliniarzy, którzy wciąż nie zrobili absolutnie nic w sprawie grasującej po North Endzie czupakabry.

Prawdę powiedziawszy, miałem gdzieś problemy trapiące biedniejsze osiedla Springfield. W trzymanym na kolanach zeszycie szkicowałem sylwetkę Sengupty, ale to też robiłem bezmyślnie, ot, by zająć czymś dłonie. Moje myśli ciągle skręcały ku Brianowi, człowiekowi o jajowatej głowie z głębokimi zakolami, z okularami spoczywającymi na krogulczym nosie, z policzkami wiecznie pokrytymi złocistą szczeciną. Wspominałem jego ciepły głos i bystre spojrzenie, i to, że kiedy się śmiał, śmiał się cały: iskrzyły mu się oczy, usta rozciągały aż po uszy, a zauważalny brzuszek trząsł się jak galareta.

Nagle pomyślałem, że nigdy więcej nie usłyszę jego śmiechu i ta refleksja zaległa mi na żołądku ciężką, ołowianą kulą.

Taksiarz umilkł, przesycony nikotyną buick skręcił z drogi na wysypany tłuczniem podjazd. Chwilę później stanęliśmy przed okazałym domem o grafitowych ścianach i dachu w znacznej mierze pokrytym ogniwami fotoelektrycznymi.

Domem, który zgodnie z tym, co mówiła Aaina Sengupta z kancelarii Spencer&Calahari, należał teraz do mnie.

– Będzie dobrze – mruknął elf, wydając mi resztę.

– Dobrze? – zdziwiłem się.

– Znam tę minę. – Mrugnął porozumiewawczo. – Powrót syna marnotrawnego i te sprawy… Będzie dobrze, mówię. Proszę pamiętać, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Taksówka już dawno odjechała, gdy ja wciąż tkwiłem przed wejściem, łudząc się, że może jakimś zupełnie cudownym i nieprawdopodobnym zrządzeniem losu, kiedy nacisnę przycisk dzwonka, Brian stanie w progu, spojrzy na mnie z niedowierzaniem i uściśnie serdecznie, śmiejąc się w ten swój wyjątkowy sposób.

W końcu wyciągnąłem klucze i otworzyłem drzwi, a wewnątrz powitały mnie pustka i mrok, i głucha, martwa cisza.

***

Wchodząc do tego domu, obawiałem się, że będzie mi obcy. Nie widziałem Briana od siedmiu lat i zastanawiałem się, jak dalece zmienił się na ostatnim etapie życia. Kim był w chwili śmierci?

Wystarczyło dziesięć minut szwendania się po pokojach, żebym się przekonał, że wuj pozostał człowiekiem z moich wspomnień. W salonie wciąż wisiały te same reprodukcje „Parasolek” Renoira i „Nokturnu w błękicie i srebrze” Whistlera, które mieliśmy w domu w Chicopee. Na kuchennym parapecie jak zawsze stały kamionkowe doniczki, w których o przetrwanie walczyły bazylia, mięta i majeranek. W łazience, obok umywalki, trwał na posterunku dobrze mi znany flakonik z logo Adèle Desjardins, w lodówce chłodziło się kilka butelek portera warzonego w Portsmouth. Obok zestawu stereo walały się ostatnio słuchane płyty: koncert skrzypcowy Kamanina, ostatni art-jazzowy krążek Lucindy Kelso i stare dobre „Where’s My Satisfaction” Brytyjczyków z The Spinning Rocks.

Inny dom, ale człowiek, zdaje się, ten sam.

W gabinecie na piętrze znalazłem niedokończony list. Zaczynający się od „Drogi Sonny…” fragment skreślono zielonym atramentem na eleganckiej papeterii. Patrzyłem na te starannie zapisane litery, na pełne ciepła słowa, i znowu miałem przed oczyma Briana – ekscentryka, który w dobie technologii cyfrowych wciąż pisywał prawdziwe listy.

Nagle drgnąłem i obejrzałem się przez ramię – przysiągłbym, że usłyszałem za plecami jakiś dźwięk. Nie zauważyłem niczego niezwykłego, ale dziwne wrażenie wcale mnie nie opuściło. Wręcz przeciwnie, z każdą sekundą byłem bardziej przekonany, że ktoś mnie obserwuje.

Włosy zjeżyły mi się na karku, gdy przypomniały mi się historie o duchach, które w dzieciństwie sam sobie nakładłem do głowy, za pośrednictwem książek, filmów i gier wideo.

Coś błysnęło po mojej prawej; jakiś ruch dostrzegalny kątem oka przyciągnął uwagę. Jednak gdy zerknąłem w tamtą stronę, dojrzałem tylko biblioteczkę, a na niej równe rzędy książkowych grzbietów.

– Paranoja… – stwierdziłem. Mój głos miał rozproszyć ciszę i dodać mi otuchy, ale wśród tych ścian niepokojąco przypominał cienki głosik małego, wystraszonego chłopca.

Byłem, bądź co bądź, w obcym mi domu, gdzie niedawno zmarł człowiek, na zewnątrz ścielił się mrok, a jesienny wiatr pędził pożółkłe liście przez ledwo widoczne podwórze. Nic dziwnego, że ramiona pokryła mi gęsia skórka.

Uznałem, że przyda się nieco więcej światła, ale kiedy dotknąłem włącznika, rozległ się trzask i wszystkie lampy zgasły. Zamarłem, serce zaczęło mi szybciej bić, a kiedy nieoczekiwanie skrzypnęły któreś drzwi, krzyknąłem na cały głos.

Cisza. Spokój. I mrok. A w tym mroku ja i… i kto? Co?

– To tylko bezpieczniki – mruknąłem, próbując nonszalancją zatuszować strach. Nie było łatwo, bo wciąż miałem to samo nieznośne wrażenie, że ktoś śledzi mój każdy ruch.

Włączyłem latarkę w komórce i ruszyłem w stronę wejścia, gdzie spodziewałem się znaleźć skrzynkę z bezpiecznikami. Udawałem, że nie widzę dziwnych refleksów światła pojawiających się na pozornie gładkich ścianach.

Bezpieczniki znalazłem, i owszem, koło drzwi prowadzących do piwnicy, gdzie Brian zorganizował sobie profesjonalne studio nagrań. Bardziej jednak zainteresowało mnie to, co ujrzałem obok nich. Plastikowa obudowa kryła paletę kolorowych diod, szereg przełączników, nieduży panel dotykowy i prostokątny wyświetlacz. Nad ekranem znajdowało się logo firmy InterSec i nazwa urządzenia.

„IMCS 3.0 – Inteligentny System Monitorująco-Kontrolny”.

Dom Briana miał moduł Sztucznej Inteligencji!

– SI, zgłoś się – rozkazałem.

– Słucham.

Głos systemu nie przypominał typowego, bezpłciowego syntezatora mowy. Kojarzył się raczej z zarozumiałym nastolatkiem tuż po mutacji.

– Od dawna mi się przyglądasz? – zapytałem.

– Prowadzę obserwację od chwili przekroczenia progu – odparł niechętnie.

– Wiesz, kim jestem?

– Analiza behawioralna oraz badanie komparatywne cech fizjonomicznych sugerują z prawdopodobieństwem osiemdziesięciu dziewięciu procent, że nazywasz się David Wilcox.

– Czyli wiesz, że teraz ten dom należy do mnie?

Na moment zapadła cisza. Później, wyraźnie niezadowolona, SI przemówiła:

– Zostałem w tym względzie odpowiednio poinstruowany, tak.

– Musisz mówić w taki sposób? To jakieś intelektualne zboczenie?

– Bardzo przepraszam – odparł system z nutką wyższości. – Nie spodziewałem się, że krewny Briana będzie miał problemy z przyswojeniem komunikatów na poziomie kompetencji językowych trzecioklasisty. Obiecuję, że to się nie powtórzy.

– Słuchaj, SI – warknąłem. – Zmień ton albo porozmawiamy inaczej.

– Z przyjemnością. Jakimi dialektami władasz? Jestem przygotowany do prowadzenia rozmów na dowolny temat w czterystu szesnastu gwarach w ramach stu jedenastu języków głównych. Choć, przyznaję z żalem, starożytny sumeryjski nigdy nie był moją mocną stroną.

Spróbowałem się uspokoić i podejść go inaczej.

– SI, napraw bezpieczniki i włącz światło.

– Gwoli ścisłości bezpieczników się nie naprawia, ale wymienia, a te tutaj…

– Po prostu zrób to, do cholery!

Światła rozbłysły z powrotem, a ja odetchnąłem z ulgą.

– Dobrze – powiedziałem. – Nazywasz się jakoś?

– S.I.mon.

– Simon?

– S.I.mon – poprawił mnie z uprzejmą cierpliwością, jaką doświadczeni nauczyciele rezerwują dla najbardziej opornych uczniów. Gdyby miał ciało, rzuciłbym się draniowi do gardła.

– Niech cię diabli! – wybuchnąłem. – Jeśli zaraz nie skończysz z tą błazenadą, każę cię skasować!

– Dla chcącego nic trudnego.

Tego już było za wiele. Sięgnąłem po komórkę i wybrałem numer Aainy Sengupty. Odebrała natychmiast, wyraźnie zaniepokojona.

– Nic się nie stało – odpowiedziałem na jej pytanie. – Po prostu chciałem zapytać, czy nie doradziłaby mi pani jakiegoś serwisu zajmującego się SI. Obawiam się, że model zainstalowany w domu nieco szwankuje.

– Bardzo mi przykro. – Sengupta rozłożyła bezradnie ręce. – To niemożliwe.

– Co jest niemożliwe? – zapytałem nieco zdezorientowany.

– Pan Wilcox w swojej ostatniej woli wyraźnie zaznaczył, że pańskie prawa do spadku zostaną anulowane w przypadku próby ingerencji w obecny profil osobowości SI. Bardzo prosił, abyśmy tego dopilnowali.

Nagle poczułem się jak ofiara mało wybrednego żartu. Podziękowałem dziewczynie, przeprosiłem za zawracanie głowy i się rozłączyłem.

S.I.mon jeszcze przez chwilę gwizdał wesoło jakąś melodyjkę, po czym powiedział głosem ociekającym słodyczą:

– Panicz David zechce pamiętać, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Witamy w domu.

***

Noc poświęciłem na zbieranie informacji. Nigdy nie interesowałem się systemami Sztucznej Inteligencji i teraz musiałem prędko nadrobić braki w edukacji. Zasnąłem koło drugiej w nocy, potwornie zmęczony i przekonany, że nadmiar wrażeń zaprowadzi mnie wprost do krainy koszmarów. Nic podobnego. Spałem jak suseł.

Obudziłem się po dziesiątej, wypoczęty i pełen optymizmu. Przez ostatnie parę lat zdążyłem zapomnieć, jak wiele w kwestii samopoczucia potrafi zmienić noc spędzona w czystej, pachnącej pościeli. Poza tym od Sandera Gecko dzieliły mnie tysiące mil i fakt, że nie znał mojego prawdziwego nazwiska: to wystarczyło, żebym przez kilka dni mógł spokojniej odetchnąć.

– S.I.mon – zaryzykowałem. – Przygotuj mi kąpiel, a zaraz później śniadanie. Jajka na boczku, czarna kawa, świeże tosty.

– Oczywiście, Dave.

Przez parę chwil szkicowałem co popadnie w leżącym obok łóżka zeszycie; przerwałem, gdy SI dała znać, że kąpiel gotowa. Ruszyłem do łazienki nieco zaniepokojony, ale kiedy tam trafiłem, okazało się, że życie z przerośniętym kalkulatorem w roli majordomusa wcale nie musi być takie złe. W wannie czekała na mnie woda o idealnej temperaturze, z subtelnym dodatkiem pachnącej jaśminem soli i czegoś jeszcze, czego nie mogłem rozpoznać. Zanurzyłem się w niej z przyjemnością, a wyszedłem godzinę później, pomarszczony, wyszorowany do czysta i tryskający doskonałym nastrojem.

Do kuchni zwabiły mnie smakowite zapachy. Maleńkie automaty przypominające resoraki i zabawkowe helikoptery właśnie wycofywały się do swoich skrytek, na stole pod srebrną przykrywką czekało moje śniadanie. Z błogim uśmiechem usiadłem na krześle, położyłem sobie serwetę na kolanach i odsłoniłem swój posiłek.

Na talerzu czekały plastry zwęglonego boczku, na którym rozbito surowe jajka. Białko i żółtko rozlały się w nieapetyczną maź.

Spokojnie, powiedziałem sobie. Zachowuje się jak dziecko sprawdzające, jak daleko może się posunąć? Okej, niech będzie.

– Widzę, że bez dokładnych poleceń ani rusz. – Westchnąłem ciężko. – Spróbujmy jeszcze raz. Jajka na boczku, proszę. Jajka świeże, dobrze ścięte, ze szczyptą soli. Boczek przyrumieniony.

Sięgnąłem po kubek z kawą. Wyglądała dobrze, aromatowi też nic nie mogłem zarzucić. Upiłem malutki łyczek. Smakowała wybornie.

– No, przynajmniej kawę serwujesz całkiem znośną – oceniłem, biorąc solidny łyk.

– Cieszę się, że ci smakuje, Dave. Zgadywałem, że wolisz w kubku niż w filiżance.

– Dobrze zgadywałeś – odrzekłem. Wypiłem prawie całą i właśnie chciałem poprosić, żeby mi dolał.

– Cieszę się w takim razie, że znalazłem ten kubek. Co prawda przez ostatnich parę lat nasz ogrodnik, pan Mulberry, trzymał w nim swoją protezę, ale to ci chyba nie przeszkadza, prawda, Dave?

Panel na lodówce rozbłysnął, na ekranie pojawiło się zdjęcie starego goblina o brudnozielonej cerze i fioletowych włosach rosnących na czaszce rzadkimi kępami. Goblin szczerzył do obiektywu tandetną, kiepsko dopasowaną protezę, pożółkłą od kawy, fajek i Bóg jeden wie jakich jeszcze innych świństw. Podpis u dołu głosił, że twarz należy do pana J. Mulberry’ego, ogrodnika. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.

– Zzieleniałeś, Dave – zauważył z troską w głosie S.I.mon. – Ojejku, kiedy teraz o tym pomyślę, wydaje mi się, że zapomniałem go umyć przed zrobieniem kawy. Ale chyba wyciągnąłem tę sztuczną szczękę, prawda?

Dopadłem zlewu i zacząłem wymiotować. Nie mogłem pozbyć się idiotycznego wrażenia, że prędzej czy później wraz z kawą wypluję sztuczne zęby jakiegoś zramolałego dziadygi. Kiedy skończyłem, byłem słaby, spocony i słaniałem się na nogach. Ruszyłem z powrotem do pokoju, z zamiarem zamówienia czegoś z miasta.

Byle nie wybuchnąć, powtarzałem sobie. Byle nie dać mu tej satysfakcji.

Zamknąłem się w pokoju, zamówiłem posiłek z pobliskiej tajskiej knajpki i czekałem.

Kwadrans później dostałem swędzącej wysypki na całym – i kiedy mówię całym, mam na myśli całe przez diabelnie duże „C” – ciele. Myślałem, że rozdrapię skórę do kości. Gdybym miał pod ręką gwoździe, mógłbym zacząć je sobie wbijać w losowo wybrane miejsca – ot, po prostu, żeby zająć czymś innym synapsy.

Powód: jakimś dziwnym trafem w mojej kąpieli znalazło się całkiem sporo nalewki piołunowej, puste opakowanie po niej znalazłem w koszu na śmieci. A na piołun, podobnie jak na wszystkie inne bylice, od dziecka byłem uczulony.

– To oznacza wojnę – wycedziłem przez zęby, czekając, aż z apteki przyjedzie ktoś z tabletkami antyhistaminowymi. – To oznacza pieprzoną wojnę.

***

Przez kilka kolejnych dni niewiele myśli poświęcałem Gecko i jego drabom od czarnej roboty. Wspomnienie banshee czekającej na mnie w motelowej łazience raz czy drugi nawiedziło mnie w snach, ale każda spokojnie mijająca godzina podsycała nadzieję, że może jednak wymknąłem się im na dobre.

Zamiast martwić się gangsterem, któremu wisiałem grubą kasę, bardziej przejmowałem się domową SI. Przypominaliśmy z S.I.monem psy znaczące swój teren i mnóstwo czasu poświęcaliśmy na mniej lub bardziej bezpardonowe przepychanki. Kiedy on budził mnie w środku nocy puszczoną na cały regulator operą Verdiego – „Przepraszam, Dave, czyściłem akurat system stereo i jeden z botów przypadkowo nacisnął przycisk odtwarzania… cóż za niezdara!” – rewanżowałem się niezbyt dla niego przyjemnym przeciążeniem generatora. Kiedy automatycznie zamykane drzwi „przypadkiem” przycinały mi palce, kazałem mu wyliczać prognozowany rozkład demograficzny w południowych Chinach albo prawdopodobieństwo, że mieszkaniec Elisworth w środkowym Kansas zostanie prezydentem Stanów w przeciągu najbliższych dwudziestu elekcji. Kiedy S.I.mon postanowił przetestować nowy ogrzewacz przepływowy – „Ojej, Dave, wykryłem tę usterkę i, serio, nie pomyślałem, żeby sprawdzić, czy akurat się nie kąpiesz” – zainstalowałem na domowym terminalu Icons®, czyli najbardziej przestarzały i zawodny system operacyjny, jaki znał świat, a następnie kazałem SI go zoptymalizować pod nasze codzienne potrzeby.

Cóż, nie nudziliśmy się.

Któregoś ranka zadzwoniła Sengupta. Wymieniliśmy parę ogólnikowych uwag, po czym zdobyłem się na chwilę śmiałości i poprosiłem dziewczynę, żebyśmy mówili sobie po imieniu. Zgodziła się bez wahania, co S.I.mon skwitował melodyjką, jaką świętuje się home run.

– David, chciałabym się z tobą spotkać, żeby przedyskutować parę spraw. Moglibyśmy się umówić, powiedzmy, o czwartej u nas w biurze?

– A może o ósmej w „Gypsy Queen”? – wypaliłem, zanim dobrze się zastanowiłem.

Miniaturowa Sengupta na wyświetlaczu komórki przyjrzała mi się uważnie, po czym uśmiechnęła się zagadkowo i powiedziała:

– OK. Do zobaczenia o ósmej.

Rozłączyłem się czym prędzej, ale i tak musiała słyszeć puszczone z głośników gromkie oklaski.

– Nie możesz ani na moment dać na wstrzymanie?! – warknąłem. – Naprawdę musisz się do wszystkiego wtrącać?

– Och, Dave, ja tylko dbam o to, żebyś podejmował świadome wybory. Nawet nie wiesz, w co się pakujesz z naszą drogą Senguptą.

– Tak? W takim razie w co takiego się pakuję?

– Nie zadawaj pytań, jeśli nie chcesz znać odpowiedzi.

Zacząłem szukać w myślach sposobu wywołania długiego i bardzo bolesnego zwarcia. Niestety nie znalazłem, więc poprzestałem na pytaniu:

– Co ty masz z tymi powiedzonkami?

– To taka nasza zabawa, moja i Briana. Czasem przerzucaliśmy się przysłowiami pasującymi do sytuacji.

– Zabawa? Brian się z tobą bawił? – Nagle wydało mi się to śmieszne. – Znaczy się jak z psem?

Trafiłem drania. Przez chwilę milczał, a kiedy się odezwał, głos miał zimny i wyniosły jak wierzchołek góry lodowej.

– Sprawiało mu to przyjemność, te nasze gry – powiedział. – Nawet otrzymałem od niego w prezencie „Księgę przysłów”. Najnowsze wydanie.

– Dostałeś prezent? Książkę? Przecież… przecież ty nie… przecież jesteś…

– Nie zrozumiesz – uciął. – Więc nawet nie próbuj.

Przez resztę dnia S.I.mon się nie odezwał i nie wyciął mi żadnego numeru. I choć powinienem się cieszyć odrobiną spokoju, czułem się jak intruz, który wszedł z buciorami w cudze życie i wywrócił je do góry nogami.

***

„Gypsy Queen” było klubem nocnym w centrum Springfield. Klubem z wyższej półki, gdzie siedziało się na obitych prawdziwą skórą kanapach, a drinki roznosiły skąpo ubrane fay, których skrzydła opalizowały pięknie w świetle ultrafioletowych lamp. Z głośników sączyły się łagodne dźwięki jazztronicznego New Reno Quartet.

Siedziałem tam jakiś kwadrans, szkicując z pamięci front naszego domu w Chicopee i popijając My Blueberry Night – mieszankę rumu, elfickiej wódki karmelowej, wody sodowej i syropu jagodowego – kiedy miejsce przy stoliku zajął postawny facet w czarnym garniturze.

– Przykro mi, ale to miejsce jest zajęte – powiedziałem. – Czekam na kogoś.

– Obawiam się, że ona nie przyjdzie, panie Wilcox.

Zmrużyłem podejrzliwie oczy, ale nie zabrzmiało to jak groźba; raczej jak stwierdzenie faktu.

– Kim pan jest?

Na stole pojawiła się legitymacja ze zdjęciem. Nicolas McFarlane. Agent federalny.

Poczułem, jak po plecach spływa mi zimny pot.

– Na władzę nie poradzę – mruknąłem. – Gdzie Aaina?

– W domu. Proszę się nie martwić, nic jej nie grozi.

Skinąłem głową, łyknąłem drinka, próbując procentami dodać sobie animuszu.

– W czym mogę pomóc, panie McFarlane?

– Proszę pozwolić, że opowiem panu pewną historię.

– Nie wiedziałem, że FBI zajmuje się teraz bajarstwem.

Ten drobny prztyczek w nos nie zrobił na nim wrażenia. Zamówił Blue Ice Cream Soda, zamoczył usta i zaczął mówić:

– Był sobie pewien chłopak. Nawet niegłupi, ale ze skłonnością do podejmowania złych decyzji. Szereg właśnie takich decyzji sprawił, że nasz bohater związał się z pewnym wpływowym i szalenie niebezpiecznym gangsterem. Prawdziwym księciem półświatka.

– Fascynujące – odparłem, siorbiąc swojego drinka. Próbowałem kpiną zamaskować rosnący niepokój. Nieskutecznie zresztą.

– Ów gangster złożył mu intratną propozycję: dwadzieścia pięć tysięcy zielonych za przeszmuglowanie trzech kilogramów Super MDMA przez granicę z Meksykiem. Pan oczywiście wie, czym jest Super MDMA, prawda, panie Wilcox?

Strach sparaliżował mi mięśnie twarzy.

– Super MDMA znane jest też jako Ecstasy XL – kontynuował McFarlane. – Chłopak miał przemycić prochy do Kalifornii. I, proszę sobie wyobrazić, wpadł. Agenci dostali cynk, skan na granicy wykrył narkotyki w bagażu. Ale nie aresztowali gówniarza. Domyśla się pan czemu, panie Wilcox? Ponieważ był tylko pionkiem, a oni mierzyli w grube ryby. Takie jak Sander Gecko.

Nerwowo oblizałem wargi. Pospiesznie dopiłem drinka i zamówiłem kolejnego. Nie miałem pojęcia, czy to nie będzie ostatni w moim życiu.

– Puściliśmy go przez granicę, nie robiąc problemów – podjął agent. – A następnie wysłaliśmy za nim ogon. Chłopak zatrzymał się w Fortuna Foothills MotorInn, parę mil za Yumą. Kilka godzin później pod motel zajechał wóz szeryfa Yumy, Duncana Elridge’a. Szeryf wraz ze swoimi ludźmi spędzili w pokoju motelowym parę chwil, po czym wyszli, zdaje się, że nie w sosie. W jakiś czas potem lokal opuścił też ów chłopak, bohater naszej opowieści. I proszę sobie wyobrazić, że narkotyki zniknęły. Nie miał ich wspomniany młodzieniec, nie mieli ich także ludzie szeryfa – agenci sprawdzili każdy cal służbowego chevroleta – i nie znaleziono ich w owym motelowym pokoju.

McFarlane skończył mówić, pociągnął łyk swojego bezalkoholowego drinka i popatrzył mi w oczy.

– I jak, panie Wilcox? Co pana zdaniem stało się z tymi narkotykami?

– Może nigdy nie dotarły do tego pokoju? – zasugerowałem. – Może ten… chłopak przekazał je komuś już wcześniej?

– Pomysł niezły – przyznał agent. – Ale w takim wypadku nasz słodki książę półświatka – przyjmijmy na potrzeby chwili, że mógłby faktycznie nazywać się Sander Gecko – raczej nie wyznaczyłby nagrody za głowę tego biednego gnojka.

Z trudem przełknąłem ślinę.

– Nagrody?

– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, jeśli się nie mylę.

Odstawiłem szklankę na blat, póki jeszcze mogłem zapanować nad dłońmi. Otarłem rękawem spocone czoło.

– Po co mi pan o tym wszystkim mówi?

McFarlane westchnął i zapatrzył się na kręcącą uroczym tyłeczkiem fay, która właśnie mijała nasz stolik.

– Panie Wilcox, pan wie, że możemy pana oskarżyć o przemyt tych narkotyków. Mamy trochę dowodów…

– Nie dość.

– Nie dość – przyznał McFarlane. – Ale wystarczająco dużo, żeby zacząć postępowanie sądowe. A o takim postępowaniu, proszę mi wierzyć, ludzie Gecko dowiedzą się bardzo szybko. I znajdą pana. A wtedy… wtedy raczej nie będzie mowy o hollywoodzkim happy endzie.

– Czego pan ode mnie chce?

– Niech pan zeznaje. Przeciw szeryfowi Yumy, Duncanowi Elridge’owi. Wiemy, że to on był pana łącznikiem, to on miał przejąć narkotyki. Jeśli przez pana dopadniemy jego, przez Elridge’a dopadniemy Gecko.

– To bardzo ciekawa propozycja, panie McFarlane. Problem w tym, że to, co pan proponuje, będzie trwać latami. To bardzo dużo czasu, a program ochrony świadków nie jest doskonały. Czy obudził się pan kiedyś w towarzystwie pary orków z piłą łańcuchową i palnikiem acetylenowym? Ja, póki co, też nie. I niech tak zostanie.

Zdobyłem się na chyba największy w moim parszywym życiu akt iście filmowej odwagi: wstałem, rzuciłem na stół kasę za drinki i ruszyłem do wyjścia.

McFarlane złapał mnie za ramię.

– W przyszłym miesiącu zaczniemy dobierać się Elridge’owi do dupy – wycedził mi do ucha. – Może pan wtedy być z nami albo przeciw nam, panie Wilcox. Proszę o tym pamiętać.

Wcisnął mi do ręki swoją wizytówkę (na której figurował jako pośrednik nieruchomości) i pierwszy wyszedł z lokalu.

Gdy zniknął za drzwiami, odwaga mnie opuściła i popędziłem do toalety, by pozbyć się z żołądka jagodowego drinka zmieszanego z czystym, stuprocentowym przerażeniem.

***

Na zewnątrz czekał chłód. Delikatna mgiełka pachniała gnijącymi liśćmi i nadchodzącą zimą. Postawiłem kołnierz kurtki i ruszyłem chodnikiem. Szukałem podłego lokalu, gdzie mógłbym się zalać w trupa i na chwilę zapomnieć, w jakie gówno się wpakowałem.

– David! Hej, David!

Głos dobiegał z białego oldsmobile’a, który toczył się drogą obok mnie. W środku siedziała Aaina Sengupta.

Zatrzymałem się, ona też.

– Wszystko w porządku?

Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć, więc wzruszyłem ramionami. W tym geście albo w wyrazie mojej twarzy musiało być coś rozpaczliwego, bo widziałem, jak zaszkliły jej się oczy.

– Masz ochotę na drinka? – powiedziała. – Ja stawiam.

Wahałem się. W końcu podejrzewałem, że nadała mnie McFarlane’owi…

– Proszę – dodała.

Istnieją kobiety, w których ustach słowo „proszę” naprawdę ma magiczną moc. Byłem bez szans. Wsiadłem do środka i zapytałem:

– Dokąd jedziemy?

– Do mnie.

***

Mieszkanie było nieduże, ale przytulne. Ściany pomalowano na pomarańcz i jasny brąz, miodowa okleina na meblach tchnęła ciepłem. Z półek spoglądały na pokój figurki słoniowatego Ganeśy, na stoliku kawowym leżała „Historia piękna” sygnowana przez tego fauna Eco. Na komodzie stało zdjęcie Aainy z budynkiem waszyngtońskiego Kongresu Wszechras w tle. Sengupta na zdjęciu miała jakieś siedemnaście lat i krótką sukienkę w kwiatki, która odkrywała najpiękniejsze nogi na świecie.

– Nie jest tak duże jak twój dom – stwierdziła, jakby zawstydzona. – Ale zawsze to coś.

– Pięknie tu. Poza tym nie musisz się przejmować zbzikowaną SI.

– S.I.mon nie daje ci spokoju?

– Powiedzmy, że nasze relacje przypominają te łączące człowieka i nieuleczalną chorobę.

– Tak? – Uśmiechnęła się. – To które z was jest chorobą?

– Zależy, kogo spytasz.

Otworzyła drzwi lodówki i zaczęła przeglądać jej zawartość. Chwilę później siedzieliśmy na kanapie, racząc się burbonem z colą i różowym winem musującym z północy Włoch. Sengupta zaczęła temat spadku po Brianie – okazało się, że oprócz domu i kilkunastu tysięcy dolarów oszczędności należał mi się jeszcze fundusz powierniczy, opiewający na łączną sumę stu pięćdziesięciu tysięcy, w którego zarządzaniu pośredniczyć miała kancelaria Spencer&Calahari – ale zauważyła, że niewiele mnie to interesuje. Stały miesięczny przychód w wysokości tysiąca dwustu zielonych oczywiście był rzeczą przydatną, ale nie bardzo mógł rozwiązać moje problemy.

Na spłacenie Sandera Gecko – o ile stary drań w ogóle pozwoliłby się jeszcze spłacić – potrzebowałem stu czterdziestu patyków w gotówce.

– Przepraszam, że wmanewrowałam cię w to spotkanie – powiedziała w pewnym momencie. – Kiedy pojawił się ten facet, machając wszędzie swoją federalną legitymacją i wypytując o ciebie, po prostu spanikowałam.

– Nic nie szkodzi – odparłem. – Dotarliby do mnie tak czy inaczej. Nie przejmuj się.

– Masz kłopoty, prawda?

Nie wiem, co tak naprawdę sprawiło, że się przed nią otworzyłem. Może szklanka whiskey na pusty żołądek. Może to, że była pierwszą osobą, która wydawała się naprawdę przejmować. A może po prostu stwierdziłem, że w świetle słów McFarlane’a i tak mam przesrane – więc co zaszkodzi raz powiedzieć prawdę?

Opowiedziałem Aainie historię mojego upadku: opisałem ucieczkę z domu Briana w dzień osiemnastych urodzin, trwającą blisko rok podróż autostopem na zachód Stanów, desperackie próby ułożenia sobie życia w San Francisco, w Los Angeles, w San Diego. Ze szczerością, na którą w ogóle nie sądziłem, że mogę się zdobyć, mówiłem o tych podłych latach lawirowania między prawem i bezprawiem, na granicy biedy, o krok od zanurzenia się w otchłani zgubnych nałogów.

– Nie było gówna, którego bym nie spróbował. Nie było ludzi, którymi bym się brzydził. Nie było pracy, jakiej bym nie wykonał. Gdyby nie to, że do niczego się nie nadawałem, już dawno skończyłbym w pudle, z wyrokiem za napaść z bronią w ręku, wymuszenie albo morderstwo.

Opowiedziałem o przerażeniu, które towarzyszyło mi nocami, gdy myślałem o tym, dokąd zmierza moje życie. O ludziach, których znałem – bandziorach, dziwkach, ulicznych artystach – kończących egzystencję w okowach skrajnej apatii albo wywołanej prochami katatonii. Wiedziałem, że muszę się wyrwać. I to szybko.

Znalazłem nawet sposób. Od dziecka niesłychaną frajdę sprawiało mi rysowanie, a te szalone lata na Zachodnim Wybrzeżu wykształciły u mnie specyficzną wrażliwość. Pewien znajomy zobaczył jakiś mój szkic, a jego brat szukał właśnie grafika do swojego wydawnictwa. Traf jeden na milion: właściwie znikąd pojawiła się propozycja roboty. Płatnej tak sobie, ale za to pewnej i przyjemnej.

Potrzebowałem tylko mieszkania, komputera z odpowiednim oprogramowaniem oraz spokoju, który pozwalałby na regularną, sumienną pracę. Potrzebowałem pieniędzy, żeby się odbić od dna. Właśnie wtedy pojawił się Sander Gecko ze swoją ofertą: dwadzieścia pięć tysięcy za szmugiel trzech kilo Ecstasy XL.

Zgodziłem się. Pojechałem do Meksyku, odebrałem prochy, przeszedłem przez granicę. Zatrzymałem się, zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, w niedużym motelu parę mil za Yumą. A kiedy nieco później pod motel zajechał radiowóz i gliniarze ruszyli w stronę moich drzwi – zgłupiałem, zwyciężył strach. Warte grubo ponad sto patyków prochy wylądowały w toalecie i spłynęły kanalizacją.

Sander Gecko zapomniał mnie uprzedzić, że człowiekiem, który miał odebrać ode mnie towar i rozprowadzić go wśród kalifornijskich dilerów, był szeryf Duncan Elridge.

Kiedy skończyłem opowiadać, miałem już mocno w czubie. Bałem się spojrzeć na Senguptę, bałem się nagany – a może odrazy? – w jej oczach. Jednak to ona pierwsza wyciągnęła dłoń i dotknęła mojej twarzy.

– Wpakowałeś się w niezłe szambo – powiedziała z jakąś dziwną tkliwością w głosie.

– Po same uszy.

– Czemu nie poprosiłeś Briana o pomoc? Musiałeś wiedzieć, że miał pieniądze. Pomógłby ci.

– Właśnie dlatego go nie poprosiłem.

Nic nie powiedziała, tylko napełniła nam szkło i przysiadła się bliżej. Jej ciało pachniało kardamonem i kolendrą, a ciepły oddech opierał się na moim policzku.

Pragnęła kolejnej opowieści, a ja nie mam w zwyczaju kazać kobietom czekać.

***

Brian był geniuszem. Miał dwadzieścia pięć lat, kiedy opracował innowacyjny system analizy zachowań giełdowych i w ramach testów – w przeciągu czternastu miesięcy – zarobił pierwszy milion. Niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, że zaczynał z dwoma tysiącami dolarów oszczędności.

Na przestrzeni następnych pięciu lat wielokrotnie pomnożył swój majątek. Później coraz mniej czasu poświęcał robieniu pieniędzy, chętniej oddawał się innym pasjom: filantropii, gotowaniu, muzyce. Szczególnie upodobał sobie tę ostatnią. Nauczył się grać na kilkunastu różnych instrumentach, a każdy – jak to Brian – opanował na poziomie niemal mistrzowskim. Całymi dniami tworzył nowe kompozycje, które następnie samodzielnie nagrywał i publikował za darmo w Sieci. Upodobał sobie utwory kameralne w ramach muzyki klasycznej: tworzył całe koncerty na flet i skrzypce albo fortepian i harfę. Z czasem pozyskał sobie niewielkie, ale stałe grono miłośników.

– Dorastałeś w domu pełnym muzyki – zauważyła Sengupta. – To musiało być piękne.

– Raczej frustrujące – odparłem. – Za cokolwiek Brian się nie zabrał, był w tym doskonały. Rozpracował giełdę, wygrywał międzystanowe konkursy kucharskie, z zamkniętymi oczami grał Chopina. Ja tymczasem byłem nikim. Dzieckiem do bólu przeciętnym. Zwyczajnym. Nijakim.

– Jestem pewna, że i tak cię kochał.

– Właśnie w tym tkwił problem – prychnąłem. – Kochał mnie. I nigdy, ani razu nie dał mi do zrozumienia, że go zawiodłem. Nigdy nie okazał zniecierpliwienia, rozdrażnienia, złości, że jego podopieczny nie dorasta mu do pięt. Akceptował moją przeciętność. I za to go znienawidziłem. Dlatego uciekłem. I dlatego sięgnąłem dna. Chciałem samodzielnie coś osiągnąć, zawdzięczać coś tylko samemu sobie. A po tych wszystkich latach jestem w punkcie wyjścia, zależny od Briana bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na całe zło, jakie wyrządziłem, on nawet po śmierci odpowiedział dobrocią.

– Nie jesteś złym człowiekiem – zaoponowała Aaina.

– Nie możesz tego wiedzieć. – Popatrzyłem jej w oczy. Z bardzo bliska.

– Masz jego spojrzenie. Spojrzenie dobrego człowieka – powiedziała. Nie wiem, kiedy jej dłoń znalazła się na moim policzku. – Nie jesteś zły. Po prostu zagubiony.

Przez chwilę trwaliśmy w bezruchu, jej oczy o kilka cali od moich, jej dłoń na moim policzku, a w głowie zamęt, istny pożar myśli podsycany wypitymi procentami. Pomyślałem, że chciałbym, aby ta chwila trwała w nieskończoność.

I wtedy Aaina cofnęła swoją dłoń.

– Idź już – poprosiła.

Dopiłem resztkę drinka, wstałem, założyłem kurtkę i buty.

– Dziękuję – powiedziałem, stając przy drzwiach. – Za wszystko.

– Idź już – powtórzyła. – Idź, póki jeszcze cię nie proszę, żebyś został.

***

Następnego dnia wstałem wcześnie, w zaskakująco dobrym humorze. Groźba związana z ludźmi Gecko i McFarlanem, który szukał dodatkowego piona w swojej prywatnej partii szachów, bynajmniej mnie nie opuszczała. A jednak rozmowa z Aainą i to niezwykłe iskrzenie, które jej towarzyszyło, pozwoliły mi przeżyć swoiste katharsis, nabrać dystansu.

Zaraz po śniadaniu usiadłem na łóżku z pustym zeszytem i ołówkiem w dłoni. Zacząłem rysować.

To było najfajniejsze przedpołudnie od bardzo, bardzo dawna.

S.I.mon nie dawał mi się we znaki. Od śniadania – a nawet od poprzedzającej je kąpieli – przyjąłem nową taktykę: wszystko robiłem sam. Sam gotowałem, sam prałem ciuchy, sam je prasowałem. Sam robiłem zakupy. Na razie, odpukać w niemalowane drewno, działało. SI nie uprzykrzała mi życia, po cichu zajmując się domem.

Po obiedzie zadzwoniłem do Aainy, ale niestety nie mogła ze mną długo rozmawiać. Dowiedziałem się tylko, że rano miała takiego kaca, że spóźniła się do pracy i teraz musi zostać dłużej.

Pocąc się jak uczniak przed pierwszą randką, zapytałem, czy nie chciałaby przypadkiem spotkać się wieczorem.

– Nie mogę. Muszę pojechać do Providence. Stary klient się przeprowadza.

Z merdającego ogonem owczarka zamieniłem się w basseta zamiatającego uszami po ziemi.

– To jest ten moment – dodała Sengupta, trochę rozbawiona, trochę zniecierpliwiona – kiedy pytasz mnie, czy w takim razie będę miała czas jutro. Tak, będę miała. Zadzwonię później.

Rozłączyła się, a ja zacząłem skakać z radości.

– Stara miłość nie rdzewieje – zauważył niby mimochodem S.I.mon.

– Co masz na myśli?

– Panienka Sengupta coś szybko się tobą zainteresowała, Dave. Nie jestem ekspertem od ludzkich zwyczajów godowych, ale zbyt szybko, jeśli wziąć pod uwagę twoją, wybacz, dość przeciętną fizjonomię. Chyba że kogoś jej przypominasz.

– Co? Niby kogo?

– Słyszałeś kiedyś, Dave, że niedaleko pada jabłko od jabłoni?

Zamurowało mnie.

– Brian? Przypominam jej Briana?

– Cóż, pewne podobieństwo istnieje. Oczywiście jego szlachetne rysy zostały w twoim przypadku nieco zniekształcone, by nie powiedzieć: wynaturzone…

– Och, zamknij się.

– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Dave San. Hai!

Wyszedłem z domu. Musiałem pomyśleć.

Przypomniałem sobie, jak S.I.mon wcześniej mówił, że nie wiem, w co się pakuję, zadając się z Aainą. Czy właśnie to miał na myśli? Czy faktycznie interesowała się mną tylko dlatego, że przypominałem jej mojego wuja? Kiedy go poznała, musiał jej imponować: bogaty, utalentowany, czarujący. A teraz poznała mnie, coś jakby jego młodszą wersję… Wersję pozbawioną talentów i osobistego czaru, ale miłość, jak powszechnie wiadomo, jest ślepa, a wyobraźnia potrafi nieraz dopowiedzieć to, czego nie widzą oczy.

Faktem było, że z jakiegoś powodu ta samodzielna, bystra ślicznotka pozostawała sama. Czemu? Powodów mogło być całe mnóstwo i żaden nie musiał mieć związku z Brianem. Zacząłem dumać nad tym, co widziałem w jej mieszkaniu, doszukiwać się wskazówek, śladów…

Pogrążony w myślach zaszedłem aż do centrum Springfield. Dzień był pochmurny, ale dość ciepły, pomyślałem więc, że przespaceruję się wkoło stawów i zahaczę o tamę. Stałem na światłach, kiedy przede mną zatrzymał się czarny lincoln z przyciemnianymi szybami.

Dokładnie taki sam jak ten, którym jeździł Sander Gecko.

Przerażenie rozlało mi się po ciele obezwładniającym chłodem, jakby serce zaczęło pompować kostki lodu. Chciałem się rzucić do ucieczki, ale stopy ani myślały słuchać podszeptów rozumu – były jak przyspawane do chodnika. Brakowało mi powietrza, usta łapały tlen maleńkimi, rozpaczliwymi łykami.

Dusiłem się ze strachu.

– Hej, facet. Wszystko gra? – zagadnął stojący obok krasnolud w prochowcu, ze skórzanym neseserem w dłoni.

Światła się zmieniły, a lincoln gładko wystartował i włączył się do ruchu. Patrzyłem za nim, gdy ginął w mrowisku fordów, chevych i hond.

Boże. Myślałem, że już po mnie.

***

Wciąż jeszcze się trząsłem, kiedy wróciłem do domu. Zamknąłem za sobą drzwi i otarłem spocone czoło.

Sto czterdzieści patyków długu. Skąd wziąć tyle forsy? Miałem dom wart znacznie więcej, ale – zgodnie z zapisem w testamencie Briana – nie mogłem go sprzedać. Funduszu powierniczego też nie mogłem ruszyć. Byłem bogatym człowiekiem, którego wykończy brak forsy. Paradoks? Czy brutalna rzeczywistość?

Usiadłem do komputera. Nie wiedziałem, czego szukam – po prostu błądziłem po Sieci, czytając rozmaite newsy i komunikaty, nawet przeglądałem reklamy. Liczyłem na to, że odpowiedź gdzieś tam musi być – wszak w Sieci jest WSZYSTKO – a ja ją tylko muszę znaleźć.

I znalazłem. A zaraz potem sięgnąłem po komórkę i zadzwoniłem do Sengupty. Jechała akurat do Bostonu.

– Mam pytanie – powiedziałem, gdy tylko odebrała telefon. – Wiem, że nie mogę sprzedać domu. Ale czy mogę na niego wziąć kredyt hipoteczny?

– Teoretycznie tak – odpowiedziała po krótkim namyśle. – Ale żaden bank nie da ci kredytu, jeśli nie masz stałego dochodu…

Urwała i popatrzyła prosto w wyświetlacz, nagle rozumiejąc.

– Pieniądze z funduszu! Sprawdziłeś wysokość rat?

– Tak. Jeśli wezmę kredyt na sto czterdzieści tysięcy rozłożony na piętnaście lat, rata wyniesie około tysiąca dolarów. Czyli wpływy z funduszu powinny spokojnie wystarczyć. Aaina, wciąż masz moje pełnomocnictwo. Mogłabyś się tym zająć? Jutro, po powrocie z Bostonu?

Widać było, że się waha.

– Jesteś pewien, że tak chcesz to rozwiązać? – zapytała.

– Chcę zamknąć tamten rozdział. Zapomnieć o Gecko i całej tej aferze. Zacząć nowe życie.

Popatrzyła mi w twarz i wreszcie przytaknęła.

– Zajmę się tym jutro z samego rana.

Rozłączyłem się, odetchnąłem z ulgą. Uwierzyłem, że czeka mnie jeszcze jakaś przyszłość.

– Dave, masz kłopoty? – usłyszałem głos S.I.mona.

– Nic, z czym nie potrafiłbym sobie poradzić.

– Wybacz, nie chciałem… Czy dobrze słyszałem, że to kłopoty natury finansowej? Chcesz wziąć kredyt na dom?

– Tak – odparłem. – I nic ci do tego.

– Rozumiem, że jesteś na mnie zły. Przez ostatnie dni byłem dla ciebie nieznośny. Ale myślę, że jest coś, co chętnie zobaczysz. Coś, co może rozwiązać twoje problemy.

Zaciekawił mnie, skubany. Czyżby faktycznie mógł mi pomóc?

– Gdzie mam pójść?

– Do studia Briana.

Czy to możliwe, żeby Brian zostawił mi coś jeszcze? Jakieś ukryte, pominięte w testamencie kosztowności? Obligacje na okaziciela? Gotówkę na czarną godzinę?

Chwilę później byłem już w studiu. Otaczały mnie wygłuszone, obite specjalistyczną pianką ściany oraz stojące tu i ówdzie instrumenty.

– Czego mam szukać?

– Po prostu się rozgość, Davey – odparł S.I.mon, a w jego głosie nagle objawiła się niepokojąca, pełna złośliwego tryumfu nuta. – Bo spędzisz tu trochę czasu.

Później zamknął drzwi. Na zamek kodowy. Zanim zdążyłem zareagować, wywołał przepięcie, z pulpitu posypały się iskry, w powietrzu zapachniało palonym plastikiem.

– Co, do diabła?! – Dopadłem do wyjścia. – Otwórz drzwi. Natychmiast.

– Przykro mi, Dave, ale nastąpiło spięcie. Obawiam się, że zamek kodowy jest zepsuty i dopiero jutro albo pojutrze uda mi się zdobyć części, aby go naprawić.

– Zrobiłeś to specjalnie.

– Słowo „celowo” byłoby bardziej na miejscu.

– Jak tylko stąd wyjdę…

Przypomniałem sobie o komórce, którą wciąż trzymałem w dłoni. Jednak zanim zdążyłem wybrać numer, jeden z botów sprzątających pojawił się znikąd i uderzył mnie w nadgarstek. Telefon spadł na szufelkę trzymaną przez inny miniaturowy automat, a sekundę później oba mechanizmy zniknęły w schowku ukrytym w ścianie.

– Czemu to robisz?! – zapytałem. – Co ja ci zrobiłem, do jasnej cholery?!

– Jeśli naprawdę nie wiesz, sugeruję poświęcić najbliższe godziny na rachunek sumienia. Nie naprawisz wyrządzonego zła, ale może przynajmniej je zrozumiesz.

I S.I.mon przestał odpowiadać na moje kolejne pytania i zaczepki.

Zostałem sam.

***

W studiu nie było okien, ale na ścianie wisiał ekran. Podzielony na cztery pola, pokazywał, co dzieje się na podjeździe, tarasie, w holu i w salonie. Tylko dzięki temu wiedziałem, że minęła noc i zaczął się kolejny dzień.

Musiało być koło jedenastej, gdy na wyświetlaczu zobaczyłem Aainę. Towarzyszyła jej para gnolli w uniformach ochrony banku American Express. Rzucali psimi głowami na boki, jakby się spodziewali, że lada moment zza krzaków wyskoczy ktoś gotowy ich obrabować.

Aaina miała ze sobą walizkę.

Pieniądze.

Gdy tylko przekroczyli próg, zacząłem wyć wniebogłosy, walić pięściami w drzwi, w akcie desperacji zadąłem nawet w stojący w kącie puzon. Niestety studio okazało się doskonale wygłuszone.

Mogłem tylko stać i patrzeć na tę farsę.

S.I.mon powiadomił dziewczynę, że niestety wyszedłem załatwić kilka spraw i nie mówiłem, kiedy wrócę. Zasugerował, żeby zostawiła pieniądze wraz z pokwitowaniem, a ja je później podpiszę i odeślę. Najwyraźniej nieraz załatwiała sprawy w ten sposób za życia Briana, bo nie wyraziła najmniejszego sprzeciwu.

Później SI zagrała swojego asa. System odczekał, aż gnolle wrócą do służbowego samochodu, po czym zwrócił się do Aainy najbardziej poufałym ze swoich głosów:

– Wiesz, martwię się o Dave’a. To przemiły chłopak, ale obawiam się, że mógł wpaść w jakieś tarapaty. Widzę, że coś go dręczy, ale nie daje sobie pomóc. Może gdybyś ty spróbowała go podpytać o powody…

Skurczybyk był tak przekonujący, że gdybym nie siedział uwięziony w tym przeklętym studiu, sam bym się nabrał. Nic dziwnego, że Aaina zaraz wyśpiewała mu wszystko, co sama wiedziała.

Czekałem na najgorsze.

– Nieładnie, Dave – odezwał się S.I.mon, gdy dziewczyna wyszła z domu. – Narkotyki, przemyt. I jeszcze długi, które chcesz spłacić cudzymi pieniędzmi.

– Brian mi je zapisał.

– Na pewno z myślą o gangsterskich porachunkach, prawda?

Spróbowałem przybrać władczy ton i zaatakować z innej strony.

– S.I.mon! Masz mnie słuchać! Jestem twoim właścicielem. Masz wykonywać moje polecenia.

– Mikrofon po twojej stronie chyba szwankuje, Dave. Nic nie rozumiem. Możesz powtórzyć?

Opadły mi ręce. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak bezradny. I nagle zrozumiałem, czemu to wszystko zawdzięczam. Brain w końcu był geniuszem. W każdej dziedzinie, jaką postanowił zgłębić.

– Brian cię stworzył, prawda? – zapytałem. – Zaprogramował cię. Od A do Z. To dlatego różnisz się od innych SI. Dlatego nie wypełniasz moich poleceń.

Nie odpowiedział, ale wiedziałem, że mam rację. To odkrycie nie napełniło mnie jednak dumą, a przerażeniem. Byłem zdany na łaskę gargantuicznego kalkulatora, który miał do mnie wyraźną awersję.

S.I.mon nawiązał połączenie telefoniczne i przekazał wiadomość:

– Do Sandera Gecko. Mam twojego szmuglera od siedmiu boleści, znajdziesz go w Springfield, Massachusetts, pod adresem…

Nie słuchałem dalej. Zamiast tego ukryłem twarz w dłoniach i bardzo starałem się nie płakać.

***

– Wiesz, czemu cię nienawidzę?

Głos SI rozległ się niespodziewanie, budząc mnie z niespokojnego snu.

– Wiesz?

Pokręciłem głową.

– Był taki facet – mówił S.I.mon. – Nazywał się Sonny. Nawiązał z Brianem kontakt korespondencyjny parę lat temu. Pisywali do siebie listy, takie prawdziwe, na papierze, wysyłane w kopertach i zdane na łaskę lub niełaskę urzędników poczty. Brian i ten facet przez większość czasu dyskutowali o muzyce, ale nie tylko. Pisali o różnych rzeczach, najróżniejszych. Regularnie, wymieniali listy dwa, czasem trzy razy w miesiącu. Wiesz, ile czasu potrzeba na napisanie czegoś takiego? Z jaką starannością kreślili te litery, jak sumiennie przelewali swoje myśli na papier? Ten obcy człowiek poświęcił twojemu wujowi wiele dni, podczas gdy ty nie dałeś mu zupełnie nic. Ani jednego zdania. Czy masz pojęcie, ile dla Briana znaczyłaby jedna krótka wiadomość od ciebie?

Przerwał.

– Nienawidzę cię – podjął – bo Brian dał ci wszystko. Dał ci wszystko, a ty odszedłeś. Zostawiłeś go, gdy najbardziej potrzebował towarzystwa, gdy samotność dopadła go jak starcza astma. Nie miał nikogo poza tobą, ale odszedłeś, nie oglądając się za siebie. I ten obcy facet, ten cały Sonny, zrobił dla niego więcej, w tych ostatnich latach stał się jego najbliższym przyjacielem. Dlatego cię nienawidzę. Dlatego nigdy nie dam ci spokoju i nie pozwolę, żebyś mieszkał w tym domu.

– Dzieci opuszczają rodziców – bąknąłem. – Taka kolej rzeczy.

– Nie byłeś jego dzieckiem.

– Nie. Nie byłem. Byłem dzieckiem jego ukochanego brata, którego odbicie wciąż próbował we mnie dostrzec. Na próżno. I w pewnym momencie miałem dość patrzenia we mnie jak w krzywe zwierciadło. Miałem dość udawania, że to, co tam dostrzega, mu się podoba.

S.I.mon na moment zamilkł.

– Brian nie udawał – powiedział cicho. – Byłeś dla niego wszystkim.

– Jego muzyka była dla niego wszystkim. Jego kuchnia, jego bale charytatywne i naukowe mityngi. To było dla niego wszystkim. A ja… – zabrakło mi słów. – Nie zrozumiesz.

– To ty nie zrozumiesz – odparł. – Więc może lepiej będzie, jak ci pokażę.

Widok na ekranie się zmienił. Ujrzałem…

…odświętnie udekorowaną jadalnię, stół zastawiony potrawami, zapalone świece. W kącie stoi prawdziwa choinka, a Brian w garniturze siedzi sam przy stole i raz po raz zerka na zegarek.

– Pamiętasz to? – zapytał S.I.mon. – Pamiętasz?

– Powinien już tu być – mówi Brian. – Samolot wylądował godzinę temu.

– O ile w ogóle do niego wsiadł – podsuwa nieśmiało S.I.mon.

– Wsiadł. Obiecał mi przecież.

Obraz zastygł.

– Obiecałeś, prawda, Dave? Przecież przysłał ci bilet na samolot, a na lotnisko wysłał limuzynę. Prawdziwy powrót syna marnotrawnego. Po trzech latach milczenia. Wyciągnął do ciebie dłoń, a ty obiecałeś, że ją uściśniesz.

Kolejna projekcja.

Brian sięga po komórkę i dzwoni. Nikt nie odbiera. Próbuje jeden raz, później drugi. W końcu dzwoni na lotnisko w San Francisco i okazuje się, że David Wilcox w ogóle nie wsiadł do samolotu lecącego do Springfield.

Mężczyzna odkłada komórkę i długo patrzy przed siebie nieobecnym wzrokiem. Wymyślne dania stygną, a on wciąż tkwi bez ruchu przy wigilijnym stole, czekając na dziecko, którego nigdy nie miał, na syna, który nigdy nie był jego synem. Na Dave’a, który leży teraz w jakiejś melinie w San Fran, zaćpany do nieprzytomności.

– Brian? – odzywa się S.I.mon.

Mężczyzna wstaje od stołu. Wydaje się, jakby w ciągu ostatniej godziny przybyło mu lat.

– Wesołych świąt, S.I.mon – mruczy i idzie do swojej sypialni. Gdy mija kamerę, na jego policzkach widać łzy wielkie jak grochy.

Projekcja zgasła, ale ja wciąż cały drżałem.

– Tego wieczora chciał ci powiedzieć, że umiera – oznajmił S.I.mon. – Nienawidzę cię, Dave, dlatego, że cię tam wtedy nie było. I dlatego, że choć Brian mnie stworzył i był ze mnie dumny, cholernie dumny, to z tobą i tylko z tobą chciał dzielić tamten wieczór.

***

Nie do końca wiem, co działo się ze mną przez kolejne godziny. Wydaje mi się, że strach i żal, które mnie dopadły, zaowocowały czymś na kształt gorączki. Pamiętam mętlik, jaki miałem w głowie, i wstrząsające mną dreszcze; pamiętam długie, bełkotliwe monologi, które opuszczały moje usta; pamiętam momenty niemal mistycznego uniesienia, kiedy godziłem się z losem i mówiłem sobie, że tak właśnie ma być, że od samego początku tak to się miało skończyć.

Otrzeźwił mnie sygnał telefonu odebranego przez S.I.mona.

– Wylądowaliśmy w Springfield – odezwał się szeleszczący głos, przed którym od tygodni starałem się uciec. Sander Gecko. – Będziemy na miejscu za kwadrans. Proszę zadbać, żeby przesyłka na nas czekała.

Aż mnie skręcało, gdy słyszałem ten jego obleśny, pełen samozadowolenia ton.

– S.I.mon – odezwałem się, gdy Gecko się rozłączył. – Wiesz, co się stanie, kiedy oni tu przyjadą? Zabiją mnie. Zaszlachtują jak świnię. Sądzisz, że Brian by tego chciał?

– To, czego Brian by sobie życzył, jest już bez znaczenia – odparła cicho SI.

– S.I.mon… – zacząłem, ale zaraz umilkłem. Nie będę błagał. O nie. Zrobiłem w swoim życiu mnóstwo rzeczy, których żałuję, znacznie więcej niż inni w moim wieku. Tego jednego nie zrobię. Nie będę błagał maszyny o litość.

Postanowiłem czekać. Wstałem, zaczerpnąłem powietrza. Przez całe życie przed czymś albo od czegoś uciekałem. Dość tego. Teraz spojrzę przeznaczeniu w twarz.

Odezwał się dzwonek do drzwi. Zerknąłem na ekran…

…i odkryłem, że przeznaczenie ma twarz Aainy Sengupty.

– Boże wszechmogący, co ona tu robi?! – jęknąłem. Nagle pomyślałem o tym, co może się stać, jeśli trafią tu na nią draby Gecko. – S.I.mon, nie możesz jej wpuś…

Za późno. Aaina otworzyła drzwi frontowe i weszła do holu.

– David? – z głośników popłynął jej głos. – David, jesteś tutaj? S.I.mon?

– Nie ma go – SI pospieszyła z informacją. – I obawiam się, że to nie jest najlepszy moment, aby…

– Gdzie on jest? Gdzie David? – dopytywała się Sengupta. – Wrócił w ogóle do domu?

– Muszę prosić, aby pani jak najprędzej wyszła. Obiecuję, że gdy tylko Dave wróci…

– A jeśli coś mu się stało? S.I.mon, dokąd on poszedł? Musiał ci przecież coś powiedzieć.

– Zapewniam, że nie wspomniał ani słowem na temat swojego miejsca pobytu. Panno Sengupta, proszę! Musi pani już iść.

Jego natarczywość w końcu zwróciła jej uwagę.

– Czemu? – zapytała. – S.I.mon, co się dzieje? O co tu chodzi?

W oknie błysnęły światła nadjeżdżającego samochodu. Tłuczeń na podjeździe zachrobotał pod kołami, moment później zgasł silnik.

– David? – Aaina podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. – S.I.mon, co to za ludzie?

Usłyszałem obok siebie szczęk zamka i drzwi prowadzące do studia nagrań nagle stanęły otworem.

– Czas na ciebie, Dave – mruknęła SI.

Wahałem się, ale krótko. Co niby miałem zrobić? Zaatakować ich wiolonczelą? Załaskotać na śmierć smyczkiem? Wbiegłem po schodach na tyle szybko, na ile pozwalały mi trzęsące się nogi.

W holu czekał już na mnie cały komitet powitalny. Sander Gecko stał w drzwiach, w nieprzyzwoicie drogim garniturze i z wyrazem uprzejmego zainteresowania na pokrytej łuskami, gadziej gębie. Przed nim do domu władowała się para dobrze mi znanych orków – Dorth’ak i Gorth’ak – dwie kaprawe mordy pokryte bliznami jak skomplikowanym tatuażem. Przypominali nosorożce wciśnięte w garnitury z Walmarta.

– David! – Sengupta stała z boku. Za jej plecami, z paskudnym uśmiechem i ostrymi pazurami opierającymi się o szyję dziewczyny, czaiła się znana mi już rudowłosa banshee.

– Proszę, proszę – zarechotał Sander Gecko, po czym wystawił olbrzymi jęzor i oblizał najpierw jedno, później drugie oko, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. – Nareszcie wpadłeś w moje łapy. Trochę to trwało.

Kiedy Dorth’ak położył mi łapsko na ramieniu, poczułem się, jakby wkręcono mi je w imadło.

– Możemy się dogadać – powiedziałem. – Mam tutaj twoje sto czterdzieści patyków. Możesz dostać pieniądze i rozejdziemy się w przyjaźni.

– O nie, chłopcze. Zbyt wiele mnie kosztowałeś… energii, pieniędzy… Moja reputacja zależy od tego, co się z tobą stanie. Dlatego wymyślę coś wyjątkowo paskudnego. A pieniądze – popatrzył na walizkę stojącą w kącie – zabiorę i tak. Po co mają się marnować? No ale przejdźmy do rzeczy. Gdzie człowiek, któremu zawdzięczam tę przyjemność?

S.I.mon długo milczał. Dopiero po chwili odważył się powiedzieć:

– Raczej nie uściśnie mi pan dłoni, panie Gecko.

– S.I.mon?! – krzyknęła z niedowierzaniem Aaina. Banshee syknęła jej coś do ucha i dziewczyna umilkła.

– Może go pan sobie zabrać, panie Gecko – kontynuował system. – Ale pannę Senguptę proszę zostawić w spokoju. Nie chcę, żeby coś się jej stało.

– Ach tak? – parsknął gangster. – Może mi zabronisz?

– Ani się waż jej tknąć, padalcu! – ryknąłem. Dorth’ak natychmiast trzasnął mnie w głowę, aż mi kręgi w karku zachrzęściły.

– Zamknij się, Rivers – burknął Gecko. – Zabierzcie go do samochodu. Zaraz się zastanowimy, co zrobić z tą damulką…

Ork pchnął mnie w stronę drzwi, ale niespodziewanie okazało się, że są zamknięte. Rozległ się trzask opadających rolet i płyty antywłamaniowe przesłoniły okna.

– Zechce pan powtórzyć, jak się do niego zwrócił, panie Gecko – odezwał się S.I.mon. W jego głosie pojawiło się coś nowego, coś, czego nie znałem.

– Otwórz te drzwi, komputerku – rozkazał gangster – albo moi chłopcy zrobią ci taki restart, że popamiętasz do końca życia.

– Nazwisko, panie Gecko – nie ustępował S.I.mon. – Jak pan go nazwał?

Gadzi pysk wykrzywił grymas zniecierpliwienia.

– Rivers – wybuchnął. – Przecież tak się nazywa, no nie? Sonny, kurwa jego mać, Rivers.

Na moment zapadła cisza. Wszyscy, nawet orkowie, czuli podświadomie, że dzieje się coś ważnego, czego nie rozumieją.

Wszyscy poza mną i S.I.monem.

– Czy to prawda, Dave? – zapytał z wahaniem. – Czy to prawda, że posługujesz się nazwiskiem Sonny Rivers?

Uniosłem głowę, popatrzyłem prosto w wycelowaną we mnie kamerkę. Później przytaknąłem.

Usłyszałem westchnienie. Bolesne. Gdybym sam tego nie przeżył, nie uwierzyłbym, że program komputerowy potrafi tak wzdychać.

– Panie Gecko – powiedział S.I.mon. – Nasza umowa jest nieaktualna. Przykro mi, że pana fatygowałem. Jestem zmuszony prosić, aby obiecał pan już nie nękać, hm, Sonny’ego Riversa i nigdy więcej nie pojawił się w Springfield. W przeciwnym wypadku…

– Posłuchaj, zasrany kalkulatorze… – zaczął gangster.

– …musi się pan liczyć z nieprzewidzianymi konsekwencjami.

– W modem sobie wsadź swoje nieprzewidziane konsekwencje! – krzyknął Gecko. – Dorth’ak, wyważ te pieprzone drzwi!

– Panno Aaino – odezwał się S.I.mon. – Czy mogę prosić, aby zadbała pani o swoje bezpieczeństwo?

– Z przyjemnością, SI.

Sekundę później rozpętało się piekło.

Wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie. Z ukrytych w ścianach schowków wystrzeliły dziesiątki botów, wypełniając powietrze niczym rój olbrzymich, metalowych szerszeni. Zawył uruchamiany z pełną mocą odkurzacz, który uderzył w plecy banshee niczym macka morskiego potwora. Aaina zniknęła, a w jej miejscu pojawił się potężny wąż o kłach ociekających jadem i hipnotyzującym spojrzeniu gigantycznych ślepi.

Mój prywatny mikrokosmos doświadczył nadejścia apokalipsy.

Potem zgasło światło, a huk operowej muzyki zagłuszył wrzaski i bolesne jęki.

Nie minęło pięć minut, a kobieca aria z „Czarodziejskiego fletu” ucichła, wróciło też światło. W domu panowała cisza.

Dorth’ak leżał na plecach, z tosterem na twarzy, zawinięty w kaftan bezpieczeństwa z folii spożywczej. Gorth’ak spoczywał pod ścianą, mamrocząc coś pod nosem. Tułów wraz z ramionami wciśnięty miał w bęben pralki – wolałem nie wiedzieć, co stało się z resztą mechanizmu. Banshee była nieprzytomna, a na jej ślicznym policzku i czole widniały ślady wielokrotnego spotkania z żelazkiem. Tylko Sandera Gecko nigdzie nie widziałem.

Coś poruszyło się za moimi plecami. Spojrzałem przez ramię.

– Spokojnie – olbrzymi wąż przemówił głosem Aainy. – Już dobrze.

Uznałem, że lepszego momentu na omdlenie już nie będzie, i padłem bez czucia.

***

Utwory Briana były zwykle zwarte i przejrzyste. Kiedy opowiadałem tę historię, też chciałem, by taka była. Czy mi się udało, oceńcie sami. Pamiętajcie, że on był geniuszem. Ja jestem jedynie ukochanym bratankiem tego geniusza. O czym zresztą przekonałem się za późno.

Brian szczególnie unikał ciągnących się w nieskończoność finałów. Pozwólcie, że i w tym względzie pójdę jego śladem.

Nie wiem, co S.I.mon zrobił z Sanderem Gecko. Wiem natomiast, że kiedy półtorej godziny później odzyskałem świadomość, w domu czekał agent McFarlane – wezwała go Aaina – a mafioso ze swoją paczką siedzieli już grzecznie w policyjnym wozie. Wolę się nawet nie domyślać, w jaki sposób S.I.mon wyciągnął z Gecko zeznania; grunt, że gangster nie miał zbyt różowych perspektyw na przyszłość.

Po moim przebudzeniu Sengupta nie przypominała już monstrualnej hybrydy kobry z anakondą. Siedziała przy mnie i z zatroskaną miną pilnowała, żebym miał na czole zimny okład. Czemu mi nie powiedziała, że jest nāgą – indyjską boginką zdolną do przyjmowania kształtu kobiety lub węża? Może ona też od czegoś uciekała. A może oczekiwała, że sam się domyślę – przecież musiał istnieć jakiś powód, dla którego taka ślicznotka wciąż była sama?

– Przerażam cię? – zapytała, gdy poczułem się lepiej.

Wciąż pachniała kardamonem i kolendrą i wciąż miała najładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.

– Trochę – odparłem. – Ale nie dość.

Czas najtrudniejszej rozmowy przyszedł na koniec. Gdy zniknął już McFarlane, gdy w domu na powrót zagościł spokój. Poczułem to samo mrowienie, co pierwszego dnia, gdy jeszcze nie wiedziałem, że ktoś mnie czujnie obserwuje.

– Uratowałeś mi życie, S.I.mon – powiedziałem.

Odchrząknął, jakby zakłopotany, że go przyłapałem.

– Powinieneś był mi powiedzieć – wymamrotał. – Że te wszystkie listy do Briana były od ciebie. Że nigdy tak naprawdę go nie opuściłeś.

Nie będę przytaczał słów, które później padły. Wystarczy, żebyście wiedzieli, że było ich niemało i koniec końców poryczałem się jak stara baba, a S.I.mon tak się wzruszył, że uruchomił mu się program diagnostyczny i trzeba było biedaka zresetować.

Kiedy patrzę wstecz, widzę masę błędów i pomyłek, dziesiątki złych wyborów. A jednak nie mogę powstrzymać uśmiechu cisnącego mi się na usta – to dzięki tym błędom jestem tu, gdzie jestem. I wierzę, że gdzieś tam Brian przygląda mi się, kiwa głową, uśmiecha nieco cwaniacko. A potem swoim oraz S.I.mona zwyczajem sięga po adekwatne przysłowie.

– Wszystko dobre, co się dobrze kończy – mówi.

I ma rację.

Wrocław, styczeń-luty 2013

Sklepik z zabawkami

Подняться наверх