Читать книгу Sklepik z zabawkami - Marcin Rusnak - Страница 4

Póki śmierć nas nie rozłączy

Оглавление

Fragment wstępu do biografii Rufusa i Anny Eisenbergów, „Póki śmierć nas nie rozłączy”, autorstwa Daniela Coté (Berlin, Bruno Gmünder Verlag, rok 2099):

Odłóżmy na bok encyklopedyczne definicje i zastanówmy się przez moment nad istotą słowa wirus. Czy mówiąc „wirusy”, mamy dziś na myśli takich masowych morderców ludzkości jak grypa, HIV czy CLEV? A może chodzi nam o złośliwe oprogramowanie, zdolne niszczyć sprzęt i wprowadzać informatyczny zamęt? Czy obecnie – w chwili gdy zarówno znane ludzkości choroby, jak i próby elektronicznego sabotażu nie stanowią już dla nas większego zagrożenia – słowo „wirus” nie stanie się archaizmem, przeżytkiem?

Jest to niebezpieczna pokusa i historię Rufusa oraz Anny Eisenbergów powinniśmy potraktować jako ostrzeżenie. Pamiętajmy, że wirus, według łacińskiego źródłosłowu, to jad, trucizna. A trucizny mogą przybierać wiele form. Nie oszukujmy się – nie wygraliśmy wojny z wirusami, bowiem jest to wojna z naturą, z ewolucją i z nami samymi.

Środa, 03 września 2098, godzina 21:00.

Kochaliśmy się na podłodze, na włochatym dywaniku, w świetle trzech stojących na stoliku świec. W pokoju wciąż czuć było zapach spaghetti po bolońsku, a usta Anny miały cierpko-słodki posmak czerwonego wina.

– Tak – wymruczała mi do ucha, kiedy ścisnąłem ją za biodra. – Nie przestawaj.

Płakała, ja zresztą też. Chciwie syciliśmy się swoimi ciałami, całowaliśmy niecierpliwie, niemal rozpaczliwie. Dreszcze, które towarzyszyły pieszczotom, były równie silne jak wtedy, gdy robiliśmy to po raz pierwszy, w niedużym pensjonacie, w którymś z tych polskich nadmorskich miasteczek: Rewalu, Pobierowie czy Dziwnowie.

– Kocham cię – wykrztusiłem. – Kocham cię, kocham cię, kocham cię…

Deszcz, tłukący rytmicznie o parapet, odgradzał nas od całego świata. Liczył się tylko ten pokój, smak skóry, zapach potu, gorąca rozkosz zbliżenia, jej jęki – znajdujące drogę prosto do moich uszu – i czysta fizyczność splecionych ciał. I myśl, przerażająca, obezwładniająca, ale i podniecająca myśl, że to nasz ostatni raz.

– Nie przestawaj – poprosiła, obejmując moją szyję ramionami. Po policzkach ciekły jej łzy, oddychała głośno i szybko. – Nie przestawaj, kochany.

Poczułem, jak pręży się pode mną, jak jej plecy wyginają się w łuk. Krzyknęła głośno, rozdzierająco, paznokciami rozdrapując mi plecy do krwi, po czym wpiła się ustami w moją szyję, całowała mokre policzki, gładziła moje ramiona jak parę ukochanych pupili.

Musiałem przysnąć w jej objęciach. Obudził mnie szum wody wlewanej do wanny.

– Już czas. – Anna przykucnęła obok, pocałowała mnie w ramię.

Próbowała się uśmiechać, ale widziałem po jej oczach, że jest przerażona. Przytuliłem ją i z całych sił próbowałem się nie rozryczeć.

– Będzie dobrze – wyszeptała. – Wszystko będzie dobrze.

Poszliśmy do łazienki. Na taborecie czekała już butelka wina i dwa kieliszki, wanna była pełna. Taflę wody pokrywała gruba warstwa piany, a jaśminowa sól do kąpieli skutecznie zabiła zapaszek detergentów i chemicznych podgrzewaczy.

Dłoń mi się trzęsła, gdy napełniałem kieliszki, trochę wina pociekło na podłogę. W końcu wszedłem do wanny i oparłem się plecami o akrylową ściankę. Anna poszła moim śladem i moment później siedzieliśmy w ciepłej wodzie, z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. Czułem gładką skórę jej pleców na moim torsie; pocałowałem ją w kark i wsadziłem nos we włosy pachnące brzoskwiniami.

– Kocham cię – powiedziałem. – Zawsze będę cię kochał.

Później sięgnąłem po leżącą na taborecie żyletkę.

– Spokojnie, kochany – wyszeptała. Jej głos brzmiał równie słodko jak tego dnia, gdy się poznaliśmy, sześćdziesiąt lat wcześniej. – Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.

Nie pamiętam samego cięcia. Pamiętam natomiast krew, cieknącą jej po przedramieniu i barwiącą pianę na czerwono. Pamiętam smak wina i ciepło jej ciała, i jej cichnący głos, którym nuciła naszą piosenkę, do której tyle razy tańczyliśmy przez te wszystkie lata.

Oh, it's such a perfect day, I'm glad I spend it with you

Oh, such a perfect day, You just keep me hanging on

You just keep me hanging on


Pamiętam moment, gdy przestała śpiewać, i gdy powiedziałem, że jest dla mnie wszystkim, a ona już nie odpowiedziała.

Z ulotki reklamowej projektu Everlast (Hope Inc., wydrukowano 03 czerwca 2038):

Marzy Ci się życie wieczne? Projekt Everlast to szansa właśnie dla Ciebie! Ten innowacyjny program odnowy komórkowej w oparciu o reprodukcję komórek macierzystych to Twoja szansa na życie bez strachu o jutro! Bądź jednym z szesnastu tysięcy ludzi, którzy wejdą na nowy szczebel ewolucji naszego gatunku! Nie czekaj, zgłoś się już dziś za pomocą formularza dostępnego na stronie Hope Inc. (Uwaga! Wnioskujący muszą być w wieku 25–35 lat, bez nałogów i posiadać aktualne badania medyczne kategorii A lub A+).

Czwartek, 14 sierpnia 2098, godzina 17:40.

Telefon odezwał się w połowie zebrania zespołu badawczego. Schliemann odczytywał właśnie sprawozdanie z ostatniego eksperymentu, nie bez satysfakcji zresztą – jego pomysł zaowocował zwiększoną o 37% odpornością na promieniowanie Spitzera. U szczurów, fakt, ale to lepsze niż nic. Dwie z dwunastu laboratoryjnych samic były w ciąży, a tego nikomu wcześniej nie udało się osiągnąć.

Spojrzałem na wyświetlacz. Anna. Odszedłem od stołu i odebrałem połączenie.

– Tak?

Odpowiedziała mi cisza, ale nie głucha, bezosobowa cisza pustego domu. To było to jedyne w swoim rodzaju milczenie, które każe ci wyobrażać sobie rozdygotaną dłoń nakrywającą usta. Czułem jej obecność po drugiej stronie: mokre policzki, ściśnięte gardło i ból odbierający władzę nad słowami, zamieniający dojrzałą kobietę w bezradne niemowlę.

– Anna – powiedziałem, znajdując się już na korytarzu i pospiesznie zakładając kurtkę. – Kochanie, jestem tutaj. Co się dzieje?

Usłyszałem łknięcie. Nie umiem tego inaczej nazwać. Brzmiało to tak, jakby ktoś nacisnął przycisk wyciszający odgłosy płaczu, a ułamek sekundy później wdusił go z powrotem.

– Anna? – powtarzałem, zbiegając po schodach. – Anna, co się dzieje? Błagam cię, powiedz coś…

Znowu cisza. A potem jęk, pociągnięcie nosem i kilka sekund cichutkiego, płaczliwego zawodzenia. I w końcu słowa.

– Przyjedź. – Jej głos przypominał skamlenie skatowanego psa. – Proszę, przyjedź.

Minutę później wybiegłem z budynku uniwersyteckiego, wskoczyłem do samochodu i ruszyłem z piskiem opon. Jechałem jak automat, cisnąc na pedał gazu ile wlezie. Droga rozlewała się w szarą wstęgę i uciekała spod kół.

Zostawiłem za plecami całe dzielnice opuszczonych domów, rozpadających się bloków, zrujnowanych magazynów. Pędziłem przez skrzyżowania, na których martwe światła uliczne dyndały na słupach jak wysuszone ciała wisielców. Na przedmieścia Berlina dotarłem w niecałe dziesięć minut, choć kiedyś zajęłoby to przeszło godzinę. Po blisko sześćdziesięciu latach od wkroczenia w nową, wspaniałą erę ludzkości dawna stolica Niemiec mogła się pochwalić populacją sięgającą stu dziesięciu tysięcy dusz, a jej znakomita większość przypominała miasto duchów.

W domu powitała mnie cisza; mimo nieba zasnutego chmurami wewnątrz nie paliły się żadne światła.

– Anna? – zapytałem. – Anno, jesteś tu?

Nie odpowiedziała. Szybkim krokiem przeszedłem do salonu, stamtąd do kuchni. Telewizor – stary, przedwojenny OLED – był włączony, ale ściszony. W wiadomościach, tak samo jak rano, trąbili o szczęśliwych narodzinach dziewczynki gdzieś w Okręgu Moskiewskim. Wiedziałem, że przez najbliższy dzień lub dwa nie będzie się mówiło o niczym innym.

– Anno? – powtórzyłem głośniej, ruszając po schodach na piętro.

Znalazłem ją w sypialni. Leżała na łóżku, z podkurczonymi nogami, przyciskając do brzucha poduszkę. Na podłodze rozsypane były zdjęcia, które trzymaliśmy w metalowej puszce po herbatnikach: fotografie naszych dziadków i rodziców, rodzeństwa, przyjaciół z młodości. Z biegiem lat papier pomarszczył się i zaczął kruszyć na rogach, a kilkusekundowe filmy utrwalone na warstewce e-kliszy potwornie wyblakły i raz po raz ginęły pod śnieżącymi pikselami zakłóceń.

– Anno, kochanie? – Usiadłem za nią i delikatnie położyłem dłoń na jej ramieniu. – Przestraszyłaś mnie. Wszystko w porządku?

Na nocnej szafce stał otwarty słoiczek z pigułkami przepisanymi przez doktora Potockiego. Antydepresanty powinny jej pomóc się rozluźnić, pogodzić z rzeczywistością i odnaleźć pozytywne aspekty codziennej egzystencji, ale najwyraźniej nie były warte swojej ceny: Anna w połowie opróżniła słoiczek, a wciąż miała w sobie tyle pogody ducha co połamany manekin.

– Kochanie?

– Przeglądałam zdjęcia – wyszeptała, nie odwracając się do mnie. – Chciałam przypomnieć sobie twarz mamy, jej uśmiech. To już tyle czasu…

Podniosłem jej dłoń do ust i pocałowałem. Może istniały słowa, które mogłyby w takiej chwili pomóc, ale ja ich nie znałem.

– A potem… potem zagubiłam się w nich – mówiła dalej Anna. – Na chwilę zapomniałam, że oni wszyscy nie żyją. Zapomniałam o wszystkim, co się od tamtej pory wydarzyło. Zapomniałam, że…

Urwała, usta jej zadrżały. Trzymałem ją za rękę i czekałem.

– Boli mnie – wyszeptała. Dotknęła piersi, czoła, brzucha. – Tutaj. I tutaj. I tutaj.

– Chcesz coś przeciwbólowego?

– To nie to, Rufus. To nie taki ból.

– Mogę coś zrobić? Cokolwiek?

– Bądź przy mnie. Po prostu bądź przy mnie. Potrzebuję cię.

Zrzuciłem kurtkę, zdjąłem buty i położyłem się za nią. Przylgnęliśmy do siebie jak zmarznięte szczenięta, a doskwierający Annie chłód tajał pod moim ciepłym oddechem. Uciekał kącikami oczu, na zaczerwienione policzki, by wsiąknąć w materiał poduszki.

– Boję się, Rufus.

– Czego, kochanie?

Przez pewien czas milczała i byłem przekonany, że już nic więcej nie powie. Nie zamierzałem drążyć tematu, skoro tego nie chciała. To nie była nasza pierwsza taka rozmowa.

– Boję się wieczności – bąknęła. – Boję się, że tak już będzie. Zawsze.

– To niemożliwe – zapewniłem cicho, ale z przekonaniem, z wiarą, której tak naprawdę wcale nie miałem. – Wszystko się zmieni. Zobaczysz. Ostatni eksperyment Schliemanna dał niezłe rezultaty, może uda się coś z niego wyciągnąć. Poza tym pracują nad tym ludzie z całego świata. Kto wie, może już za pięć czy dziesięć lat zdołamy zniwelować promienie Spitzera? Słyszysz? Bez promieniowania Spitzera może… może będziemy mogli mieć dziecko. Czy nie warto o to walczyć? Czy to nie jest coś, na co warto czekać?

Wspomnienie o dziecku zawsze działało, przynajmniej do tej pory. Jednak teraz Anna pokręciła głową i wyszeptała:

– Nie wiem. Nie wiem, Rufus. Czy… Boże, naprawdę skazałbyś nasze dziecko na coś takiego?

– Wiesz przecież, że nie. Ale to minie. Musi minąć. Kiedyś…

– Kiedy? – Nie pozwoliła mi skończyć. – No powiedz, kiedy? Za pięćdziesiąt lat? Sto? Trzysta? Ja już dłużej nie mogę, skarbie. Ja… ja już niczego nie czuję.

– Słucham?

– Niczego nie czuję. Nie tak naprawdę. Nic, zero. Jestem pusta, wypalona. Jakbym miała serce z kamienia. Albo jakbym nie miała go wcale. Gorzej, jakbym nie miała duszy.

Odniosłem wrażenie, jakby mi skóra cierpła od środka.

– Może… – Na samą myśl o tym, co chciałem powiedzieć, zrobiło mi się duszno. – Może powinniśmy… Boże, może powinnaś spotkać się z kimś… z kimś innym. Nie ze mną.

Obróciła się szybko w moją stronę i popatrzyła mi głęboko w oczy.

– Nie mów tak – poprosiła, zaraz zamykając mi usta pocałunkiem. Wargi miała słone od łez, twarz wykrzywioną grymasem bezsilnej rozpaczy. – Nigdy tak nie mów, słyszysz? To nie ty jesteś problemem. Ty nadajesz mojemu życiu pozory sensu. Tylko ty. Nie zostawiaj mnie, Rufus. I nie każ mi odejść. Proszę, nie każ mi odejść.

Z artykułu „Któż nie chce żyć wiecznie?” Josha Lee (New York Times z 14 lipca 2041):

O tym, że nieśmiertelność jest pragnieniem globalnym i ponadkulturowym, najlepiej świadczy ogólnoświatowe szaleństwo, będące wynikiem ogłoszenia przez korporację Hope ponownej rekrutacji do projektu Everlast. Pierwszy taki nabór miał miejsce trzy lata temu i spośród blisko miliona kandydatów wyselekcjonowano wówczas szesnaście tysięcy osób. Badania, które na przestrzeni ostatnich miesięcy przeprowadzono na tych szczęśliwcach, zamknęły usta sceptykom, zarzucającym Hope Inc. technologicznie zaawansowaną szarlatanerię. Uzyskane wyniki sugerują bowiem, że zabieg odnowy komórkowej – integralna część projektu Everlast – jest w stanie kompletnie zniwelować proces starzenia. Jeśli dodać do tego innowacyjną technologię cyfrowego skanu pamięci długotrwałej, nikogo nie powinno dziwić powszechne zainteresowanie drugim naborem do projektu Everlast, do udziału w którym zgłosiło się już przeszło dwieście trzydzieści milionów osób i liczba ta wciąż rośnie.

Piątek, 15 sierpnia 2098, godzina 11:15.

– Nudzę cię? – zapytałem, nieco rozdrażniony. Schliemann po raz kolejny siorbnął coli z puszki i przez chwilę dźgał plastikowym widelczykiem wysuszoną na kość frytkę.

– Trochę – odparł. Naukowiec był z niego pierwszorzędny, ale empatii skubaniec nie miał za grosz. Z drugiej strony, przynajmniej był szczery. – Sam przyznasz, że problemy twojej żony nie są, z naukowego punktu widzenia, szczególnie fascynujące. Depresję zwalcza się antydepresantami. Nudę zmianą otoczenia. To niezupełnie ta sama skala co walka z promieniowaniem Spitzera, od której zależą dalsze losy rodzaju ludzkiego, nie uważasz?

– Czyli to bzdet? – zapytałem, starając się zachować spokój. – Pierdoła?

– Zwij to, jak chcesz. Rufus, nie zrozum mnie źle, wiem, że kochasz żonę i się o nią martwisz. Ale w obliczu rzeczywistości, w której przyszło nam żyć, to… to po prostu absurdalne. Jesteś jak facet, którego kosmici zabierają latającym spodkiem na Marsa, a on przez całą drogę zastanawia się, czy przypadkiem nie zostawił włączonego żelazka. Przejrzyj na oczy, człowieku! Nowy, wspaniały świat mamy tu i teraz! Jesteśmy nieśmiertelni! Jesteśmy grupką nieśmiertelnych w świecie pełnym trupów, a ty się przejmujesz humorami…

Zamilkł nagle, zapatrzony w kąt pomieszczenia, gdzie z grubsza przypominająca prostokąt plama inteligentnej farby służyła za ekran telewizora. Tu i tam sypały się kolory, w jednym miejscu obraz straszył ziarnem godnym steranej, dwudziestowiecznej taśmy filmowej, a jeszcze gdzie indziej znikał kompletnie i w miejscu, gdzie całe dekady temu coś uderzyło w ścianę, widać było tylko skrawek gipsu.

Migające obrazy pokazywały urywki z serwisu informacyjnego, który miał się zacząć w południe.

– Ciekaw jestem, czy pokażą tego skurwiela – mruknął, po czym napotkał moje spojrzenie. – No wiesz, tego, który chciał zabić nowo narodzone dziecko w Okręgu Moskiewskim. Pieprzony oszołom. I idiota: powinien wiedzieć, jak dobrze chroni się teraz noworodki. Serio, nie wiem, co takimi ludźmi powoduje…

– Strach – zaryzykowałem. Schliemann popatrzył na mnie z powątpiewaniem, więc dodałem: – Pamiętasz, co się działo w latach dwudziestych? Po tym, jak Rodensdorf stworzył pierwszą sieć neuronowo-asocjacyjną? Niektórzy padli ofiarą autentycznej psychozy, spodziewając się, że lada moment komputery i maszyny przejmą kontrolę i zrobią z nas swoich niewolników. Nic takiego oczywiście nie miało miejsca, ale i tak znalazł się facet na tyle zdolny i przestraszony tą ewentualnością, że sklecił wirusa komputerowego, zwanego SUPERFLU. Słyszałeś o tym?

Schliemann wyraźnie się ożywił. Popatrzył na mnie uważnie, pokręcił głową.

– SUPERFLU nie rozprzestrzeniał się samodzielnie, trzeba go było celowo przenieść na obcy komputer. Sęk w tym, że podczas takich przenosin był niemożliwy do wykrycia, podobnie jak organiczny wirus grypy. Dopiero po sześciu dniach, kiedy dobiegała końca jego „inkubacja”, można go było wykryć, i to też pod warunkiem, że człowiek wiedział, czego szuka. Miałeś jeden dzień: jeśli przegapiłeś okazję, siódmego dnia SUPERFLU osiągał punkt krytyczny i wypalał zawartość nośnika. Jak przy zwyczajnej chorobie: jeśli w porę nie rozpocząłeś leczenia, skutek był opłakany.

– Skąd o tym wiesz? – zapytał Schliemann.

– Bo ten wirus trafił kiedyś na mój komputer. Byłem na drugim roku doktoratu, dwa rozdziały mojej pracy poszły w cholerę – przypomniałem sobie ze śmiechem.

Sklepik z zabawkami

Подняться наверх