Читать книгу Stephen Curry. Potrójne oblicze - Marcus Thompson - Страница 5

Wstęp

Оглавление

Okolice zatoki San Francisco to pełen energii region koszykarski, być może nawet trochę niedoceniany. Oakland ma długą koszykarską historię, to stąd wywodzą się członkowie Galerii Sław NBA: Bill Russell, Jason Kidd, Gary Payton, a także inne znane nazwiska koszykarskie – Paul Silas, Antonio Davis, Brian Shaw, J.R. Rider, a teraz Damian Lillard. Dzięki związkom z tą dyscypliną NBA jest w tych okolicach uwielbiana. Nawet w czasach, kiedy Warriors byli do niczego, bilety sprzedawały się tu nieźle, dużo lepiej niż obecnie w halach kilku dobrych drużyn. Od początku XX wieku Warriors mają stałą bazę oddanych kibiców, którzy są ze swoją drużyną na śmierć i życie. Choć częściej na śmierć.

Nie chodzi o to, że Warriors byli kiepscy, nie chodzi o to, że mieli szansę na coś wielkiego i ją zmarnowali. Było znacznie gorzej – Warriors nie mieli żadnego znaczenia. Kibice cierpieli, bo ich drużyna pozostawała nijaka. Kiedy masz swoją siedzibę na Zachodzie, a media sportowe są zdominowane przez Wschodnie Wybrzeże, musisz zrobić coś spektakularnego, żeby przyciągnąć uwagę. W przypadku Warriors do publicznej świadomości przedostawały się zazwyczaj historie negatywne, tak jak ta, kiedy Latrell Sprewell zaczął dusić swojego trenera. Albo jak ta, kiedy zespół sprzedał swoją młodą gwiazdę, Chrisa Webbera.

Mecze Warriors rzadko pojawiały się w ogólnokrajowych transmisjach, więc niewiele osób poza zatoką San Francisco miało okazję ich oglądać, polubić i obdarzyć szacunkiem, choćby dzięki wspomnieniom z dzieciństwa. I sam zespół, i jego kibice byli koszmarni i mało widoczni. Każdy wieloletni fan Warriors potrafi opowiedzieć historyjkę o tym, jak spotyka kogoś, kto nie mieszka w Kalifornii i nie wie nawet, w jakim mieście grają Golden State Warriors. Byli tak nieistotni, że nikt nie zadał sobie trudu, by rzucić na nich jakąś klątwę, która uczyniłaby ich historię ciekawszą i wartą śledzenia.

Warriors byli zawsze na tyle daleko od tytułu mistrzów NBA, że nawet nie stawiali sobie takich celów. Ich kibice marzyli tylko o tym, żeby ich ulubieńcy awansowali do play-offów i może napędzili trochę stracha jakiejś naprawdę dobrej drużynie. I zyskali dzięki temu choć odrobinę szacunku. Choć mieli poczucie dumy, doprowadzenie do sytuacji, w której zaczną cokolwiek znaczyć, było bardziej realistyczne od pierścieni. Gdyby Warriors wspięli się na poziom drużyn takich jak Sonics, Blazers czy Jazz – na tyle dobrych, że przegrały dopiero w wielkich finałach z prowadzonymi przez Michaela Jordana Chicago Bulls – to już byłoby święto.

Po czym pojawił się Stephen Curry i wszystko odmienił.

Zanim LeBron James dał Cleveland pierwszy mistrzowski tytuł od 54 lat i zanim Cubs wygrali World Series po raz pierwszy od ponad 100 lat, to Warriors byli tą przeklętą drużyną, której udało się w końcu przerwać pasmo nieszczęść. Ale w przeciwieństwie do tamtych nie byli nigdy pupilkami Ameryki. Nikt nie trzymał za nich kciuków tak jak za Cavaliers czy Cubs, albo za baseballistów Boston Red Sox, którzy po blisko stuleciu przełamali złą passę i w 2004 roku zdobyli mistrzowski tytuł. Częściowo wynikało to z faktu, że w rejonie zatoki San Francisco pojawiały się w międzyczasie ekipy mistrzowskie: baseballowe drużyny Oakland Athletics i San Francisco Giants czy futboliści 49ers. Ciężej więc było wykrzesać z siebie współczucie.

I oto teraz, po dwóch wspaniałych magicznych sezonach, świeżość towarzysząca nowym Warriors zdążyła się już ulotnić. Można nawet mówić o poczuciu zmęczenia materiału. W ciągu kilku lat ekipa z Golden State przeszła drogę od uroczego start-upu, na którym umieli się poznać tylko prawdziwi znawcy, przez tytuł wielkich mistrzów, aż do miana znienawidzonych faworytów, z których klęski wiele osób się cieszyło[1]. Tymczasem w zatoce San Francisco wiele osób wciąż jeszcze kręci z niedowierzaniem głowami. Rzesze kibiców nie zdążyły jeszcze oswoić się z myślą, że ich ulubieńcy są mistrzami NBA, że ich ukochani Warriors zdążyli już nawet stać się koszykarskimi czarnymi charakterami.

Wtedy nikt jeszcze nie miał o tym pojęcia, ale wszystko zaczęło się 25 czerwca 2009 roku. Przyszłość organizacji odmieniła się wraz z siódmym wyborem w drafcie. Warriors pozyskali wtedy najważniejszy element potrzebny do rozpoczęcia odbudowy drużyny – ten, który miał z niej uczynić potęgę. Trzy lata minęły, zanim można było dojść do wniosku, że są w stanie rywalizować z najlepszymi. Kolejne dwa – dopóki udało się zbudować coś więcej. I zanim ktokolwiek się zorientował, rozpędzili się tak, że mało kto potrafił dotrzymać im kroku. A Curry znajdował się w epicentrum tego trzęsienia ziemi. Był wszystkim tym, czego od lat pragnęli kibice Warriors.

Był tak utalentowany, że cenili go również kibice z innych miast. Szacunek w całej Ameryce był czymś, czego kibice Warriors zawsze pragnęli, podobnie jak fani innych klubów, które rzadko gościły na pierwszych stronach gazet. Najlepsze akcje i zagrania Curry’ego pojawiały się w telewizyjnych programach sportowych i skłaniały ekspertów do pochwał dla ekipy z Golden State. Było to coś w rodzaju nagrody pocieszenia dla drużyny, którą od mistrzowskiego tytułu dzieliła zawsze tak daleka droga.

Curry był na tyle dobry, że mógł walczyć jak równy z równym z innymi gwiazdami. Był kimś, kogo się obawiano, kimś, z kim się liczono. A czołowi zawodnicy Warriors rzadko kiedy należeli do elity ligi. To dlatego przez 16 lat żaden z nich nie wystąpił w Meczu Gwiazd. Gracze Warriors byli dobrzy tylko na tyle, by stać się ulubieńcami najbardziej zdesperowanych fanów. Kiedy przychodziło do walki z najlepszymi, rywale obnażali ich wady. A koszykarze, którzy byli na tyle wybitni, że mogli rzucić rękawicę najlepszym, nie zagrzewali w Golden State miejsca zbyt długo. Aż wreszcie nastały czasy Curry’ego, który przyprawiał o ból głowy nawet najsilniejszych przeciwników.

Curry zaczął umożliwiać swojej drużynie triumfy. Najpierw niespodziewany awans do play-offów. Potem 51 zwycięstw w sezonie regularnym. Później 67 zwycięstw. Tytuł mistrzowski. Rekordowe 73 zwycięstwa w kolejnym sezonie. Następny występ w finałach NBA. Oczywiście nie robił tego sam. Ale te czasy przejdą do historii jako epoka Curry’ego, tak jak lata 70. kojarzą się przede wszystkim z dominacją Ricka Barry’ego. A Curry zapewniał swojej drużynie zwycięstwa, jakich przed jego pojawieniem się kibice nie byliby sobie w stanie wyobrazić.

Znamienne, że do tak wielkich sukcesów poprowadził Warriors ten rozgrywający o niewielkim wzroście. Kibice Dubs[2] zawsze zakochiwali się w niskich, ale produktywnych obrońcach. Bo postawa tych zawodników odzwierciedlała dusze fanów.

Przez dziesięciolecia, podczas gdy NBA stawała się coraz bardziej popularnym i zyskownym przedsięwzięciem biznesowym, Warriors wciąż pozostawali w cieniu. Mieli niewielką bazę kiszących się we własnym sosie, upartych i charakternych kibiców, którym podobało się to, że nigdy nie są faworytami, i którzy zawsze napawali się możliwością pobicia mistrzów.

Podobną rolę odgrywają w NBA niscy obrońcy, którzy odnajdują motywację w tym, że są niedoceniani, i uwielbiają udowadniać niedowiarkom, że się mylą. Takie właśnie podejście sprawiało, że w zatoce San Francisco grało wielu utalentowanych obrońców. Dlatego ci, którzy tu przybywają i reprezentują tego ducha walki, stają się legendami.

Curry jest ucieleśnieniem wszystkich niskich obrońców, których przez lata uwielbiali kibice Dubs. Tyle że jest od nich lepszy.

Jest twardy jak Tim Hardaway, tak jak on nigdy nie odpuszcza i wręcz delektuje się tym, że ktoś rzuca mu wyzwanie. Tak jak kiedyś Sleepy Floyd, uwielbia przejmować kontrolę nad meczem. Ma w sobie tyle energii co Keith „Mister” Jennings i tak jak on wnosi do gry szaleństwo i ekscytację. Jest pewny i solidny jak Earl Boykins, drzemie w nim cicha furia niczym u Monty Ellisa, no i ma potencjał wielkiej gwiazdy jak Baron Davis.

W 2009 roku nikt tego nie dostrzegał. Nawet rodzona matka Curry’ego, która podczas draftu zapytała Steve’a Kerra, wówczas menedżera Phoenix Suns, czy Curry w ogóle dostanie się do NBA. Nawet ona nie widziała w synu przyszłego najlepszego rozgrywającego ligi i dwukrotnego zdobywcy nagrody MVP. Nawet ona nie wierzyła w to, że jej syn będzie w stanie podźwignąć na swoich barkach losy tej żałosnej drużyny i wynieść ją na poziom, którego nikt nie zdołał sobie dotąd wyobrazić.

Ale z siódmym numerem draftu Warriors wybrali wyglądającego na małolata chłopaka z Davidson College. Chłopaka, który okazał się złotym dzieckiem.

Stephen Curry. Potrójne oblicze

Подняться наверх