Читать книгу Pola śmierci - Marek Ścieszek - Страница 2
Prolog
ОглавлениеNie do wiary, jak dużo czasu minęło od tamtych wydarzeń. Mimo to wciąż pamiętam niemal wszystko, co doprowadziło mnie do obecnej, niegodnej pozazdroszczenia sytuacji.
Oczywiście, wiele spraw mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby nie klatka. Miała ona wpływ na losy przynajmniej dwóch ludzi. Ale i bestia dodała coś od siebie. Najpaskudniejszy twór Zamętu, tak szkaradny, że nawet nie miał swej nazwy – dopiero później sami mu ją nadaliśmy.
Nie! Nie my. Uczynił to Barnaba. Najlepiej będzie, jeżeli zacznę właśnie od bestii, a nie klatki. Zaczailiśmy się na nią, kiedy już za bardzo dopiekła nam jej wraża obecność. Tylko że czas mijał, a bestii ani widu, ani słychu. Przedłużająca się cisza zdążyła niektórych z nas znużyć.
W pewnym momencie wprost z absolutnych ciemności dotarł do mnie dźwięk, gwałtowny, głośny i cholernie wręcz bliski. Aż podskoczyłem, sądząc w pierwszej chwili, że cierpliwość wreszcie została nagrodzona i bestia podeszła do nas niezauważona. Chwilę później powietrze zeszło ze mnie jak z przekłutego świńskiego pęcherza. Wściekłość zalała mój umysł, bowiem dźwięk powtórzył się i rozpoznałem w nim zwykłe ludzkie chrapanie.
– Wasyl! – syknąłem ze złością. – Obudź tego durnia.
Usłyszałem w odpowiedzi ciche chrząknięcie, szelest czołgającego się ciała oraz echo przyciszonej, ale ostrej wymiany słów. Chrapanie ucichło, jednak złość wciąż we mnie kipiała. Cóż za dureń! Przez kogoś takiego mogła się nie powieść zasadzka, zaś o efekcie niepowodzenia lepiej było nie mówić.
Minuty wlokły się jedna za drugą, rozdrażnienie zdążyło wywietrzeć. Po tak długim czasie sam poczułem senność. Przyszła niczym wyczekiwany przyjaciel, objęła i przytuliła. „Czemu nie miałbyś się zdrzemnąć? – zapytała uprzejmie. – Wyglądasz na zmęczonego. Przydałby ci się krótki wypoczynek przed walką”.
Posłuchałem. Zamknąłem oczy i natychmiast je otworzyłem. Sprawił to serdeczny, ludzki śmiech. Zdumiałem się. Czyżby któremuś z moich chłopców puściły nerwy? Jednak nie. Zrozumiałem w jednej chwili – to śmiał się człowiek z klatki.
Uniosłem się do pozycji półleżącej.
– Stul pysk! – rzuciłem półgłosem.
Chichot ucichł, zastąpił go głos zmęczonego, więzionego od wielu dni człowieka.
– Zdechniecie, psi synowie. Chamy! Parweniusze! Czeka was śmierć, a ja będę się wszystkiemu przyglądał.
– Ktoś jednak przeżyje. A ty, sukinsynu, zdechniesz już jutro. Chyba wiesz jak, zdążyłeś się napatrzeć.
Poskutkowało. Zamilkł i aż do samego końca nie odezwał się ani słowem.
Początek końca nadszedł rychło. Wśród niemal absolutnej ciszy, przerywanej jedynie chrzęstem piasku pod moszczącymi się wygodniej chłopcami oraz odgłosami polujących w puszczy drapieżców, rozległ się dźwięk. Suchy, jakby przesypywały się kamienie. Za nim drugi, trzeci i kolejne. Ująłem natychmiast rękojeść miecza.
– Uwaga – rzuciłem ostrzegawczo w ciemność.
– Idzie. – To był głos Wasyla, mego najlepszego przyjaciela.
Dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze. Już nie mieliśmy wątpliwości, że owo coś się zbliżało, że od walki dzieliły nas tylko sekundy.
Chrzęsty ucichły w jednej chwili, całkiem niedaleko od naszej kryjówki. Zastąpił je odgłos przypominający szorowanie, a w następnym momencie jakiś ciężki przedmiot uderzył z hukiem o ziemię. Wiedziałem co to takiego i mimowolnie się skrzywiłem. Jednak właśnie na to czekałem, więc kiedy nastąpiło, zerwałem się na równe nogi, wrzeszcząc ile tchu w płucach:
– Teraz!
Równo z wrzaskiem ciemności rozjaśniły błyski z kilku stron, które przemieniły się w ścieżki żywego ognia. Ogień pomknął po ziemi, dotarł do podsyconych silnie łatwopalną cieczą stosów i eksplodował z gigantyczną mocą, w ułamku sekundy stając się rozmieszczonymi na obszarze kilkunastu jardów skupiskami żywiołu. Mrok rozpierzchł się na boki, dzięki czemu mogliśmy widzieć znacznie więcej i wyraźniej.
Zobaczyłem bestię. Stała w samym centrum jasności, rozglądając się na boki, wyglądając na zdumioną widokiem zbliżających się pędem ludzi. Zaskoczenie jednak nie trwało długo. Bestia zaryczała gniewnie i zwróciła się w kierunku niewidocznej z naszego miejsca ściany lasu. Ale również stamtąd nadbiegali już ludzie. Widząc więc, że została osaczona, podniosła włochate łapska, rozcapierzyła długaśne pazury i ponownie zaryczała, tym razem jednak wyraźnie rzucając wyzwanie do walki.
Znałem bestię z opisu tych spośród chłopców, którym dane było już ją widzieć, więc nie przeraził mnie okropny widok. Przeciwnie, zapłonąłem chęcią zabicia jej. Jednak zdawałem sobie sprawę, że mimo naszej liczebności, to ona miała więcej atutów.
– Jednocześnie! – ryknąłem, aż w płucach zadrapało. – Ze wszystkich stron!
Dopadliśmy bestii, kilku pierwszych uderzyło, z miejsca godząc w miękkie części ciała. Krew splamiła jej białe, choć brudne futro. Ryk, jaki temu towarzyszył, usłyszano pewnie aż w Serso. Zamachnęła się łapskami, wytrącając nam broń i rozrzucając na boki.
Była ogromna, wzrostem przewyższała każdego z nas więcej niż dwukrotnie, wobec czego ciężko było dotrzeć żelazem do żywotnych części jej organizmu. W zasięgu naszych mieczy znajdowały się jej rozstawione szeroko na boki cztery pary pajęczych kończyn, oraz niższe fragmenty korpusu. Dotrzeć do łba było niepodobnym. Nadto wywijała długim, pokrytym łuską ogonem, utrudniając nam dzieło.
To właśnie w znacznej mierze ogonem, nie tylko mocarnymi łapskami, rozrzuciła nas po bokach na podobieństwo roju uprzykrzonych komarów uderzonych krowim chwostem. Towarzyszył temu krzyk jednego z moich ludzi.
Spojrzałem. Chłopiec wił się po ziemi, trzymając oburącz za nogę. Spod palców błyskała bielą kość. Kilku innych krwawiło, widocznie musnęły ich długie szpony. Po walce, o ile przeżyją, trzeba będzie im zadać coś przeciw zakażeniu trupim jadem. W ogóle wszystkich nas to czekało. Ale w tym już głowa naszego felczera.
Tymczasem znów oblegliśmy bestię, nim zdążyła rozeznać się w sytuacji i umknąć bokiem. W jasności bijącej od płonących naokoło stosów wyraźnie widzieliśmy, z jak ogromnym przeciwnikiem mieliśmy do czynienia. Uderzyłem w jedną z kończyn, ale miecz ześlizgnął się po chitynie. Uderzyłem raz jeszcze i znowu, mierząc w stawy. Nie trafiłem jednak.
Z podobnym skutkiem walczyli inni.
Co niektórym udawało się dziabnąć w łapę bądź w tors, jednak bez widocznego powodzenia. Tyle tylko, że więcej czerwieni splamiło białą sierść.
Ogon bestii zataczał szaleńcze kręgi, a kogo odnalazł, ten walił się na ziemię jak rażony gromem. Łapy również raz po raz utrafiały w ludzkie ciało. Walka nosiła wszelkie znamiona bezproduktywnego i niepotrzebnego wysiłku.
Ktoś zakwiczał obok mnie, podreptał kilka kroków do tyłu i zwalił się na ziemię, podrygując konwulsyjnie. Spod zaciśniętych na gardle dłoni tryskała obficie krew. Dwóch innych, odrzuconych na boki długim ogonem, również już nie wstało. A bestia wciąż wykazywała się niesłabnącą żywotnością, wciąż szalała, rycząc głośno, brocząc krwią i śliną.
Tuż obok mnie pojawił się Wasyl, złapał mnie za ramię i odciągnął poza zasięg potwornych, siejących śmierć członków bestii.
– Wszystko na nic! – wrzasnął wprost do mego ucha. – Nie damy jej rady!
Skinąłem głową, przedramieniem otarłem krew z twarzy. Miał rację. Bestia była nie do ruszenia.
Na hasło chłopcy odskoczyli od bestii. Jeszcze do niej nie dotarło, że tkwiła pośrodku jasności sama, jeszcze wymachiwała łapami i ogonem, jeszcze jej ryk wznosił się ku górze. Wreszcie się uspokoiła, powiodła spojrzeniem czerwonych niczym rubiny ślepiów po szeregu przyglądających się jej ludzi. Warknęła i poczęła się wycofywać, powłócząc tylko z lekka jedną z pajęczych kończyn.
Wkrótce znikła nam z oczu gdzieś poza obszarem rozjaśnianym przez płonące stosy.
Tyle tylko udało nam się dokonać. Raniliśmy ją w kończynę i spuściliśmy nieco juchy. Czy to mogło wystarczyć? Moje wątpliwości okazały się słuszne.
Odczekaliśmy jeszcze chwilę, aż ucichnie w dali chrzęst jej kroków, po czym zbliżyliśmy się do rozsianych wokoło ciał, w kilku przypadkach przerażająco nieruchomych. Wynik walki nie nastrajał optymistycznie. Trzech martwych, trzech kolejnych ciężko rannych. Niemal wszyscy pozostali z lekkimi obrażeniami.
Spoglądaliśmy po sobie w milczeniu, ciężko oddychając i zastanawiając się, czy warto było się na nią zasadzać. Zaś dźwięk, który rozbrzmiał z nagła, uświadomił nam, że jednak nie.
Był to pobrzmiewający radością chichot człowieka z klatki.
W zwykłych okolicznościach być może bym zareagował, podbiegł i wraził mu ostrze miecza pod żebro, narażając się tym samym na straszny gniew mego pana, który jasno dał mi do zrozumienia, że los jeńca przestał już leżeć w moich rękach. Jednak to nie były normalne okoliczności. Pochyliłem więc głowę i nakazałem chłopcom zająć się leżącymi.
Wkrótce opuściliśmy miejsce naszej klęski.
Długo jeszcze dobiegał naszych uszu śmiech zamkniętego w klatce więźnia.