Читать книгу Pola śmierci - Marek Ścieszek - Страница 3
Rozdział 1 W Serso
ОглавлениеZastanówmy się. Który byłby najlepszy? Który, względnie którzy?
Człek z klatki byłby idealny, ale nie ja decydowałem o jego losie. Już nie, od kiedy dowiedział się o nim mój pan. Dziwne, że właśnie o nim pomyślałem chwilę po otwarciu drzwi tawerny.
Przybytek radości wszelakiej pękał w szwach. Kupa luda cisnęła się nie tylko wokół ław, ale i przy szynkwasie. Nie wraziłbyś brzytwy między półdupki debiutującej potłucznicy, taki panował ścisk. Gwar słychać było już na ulicy. Kiedy wszedłem, wiele głów odwróciło się w mym kierunku, ale tylko na bardzo krótką chwilę. Znano mnie. Zwłaszcza imię tego, któremu służyłem, obiło się mieszkańcom okolicy o uszy. Wśród ciemnych, śmierdzących wiatrem i śniętą rybą zaułków Serso krążyły domysły o jego ciemnych sprawkach. Mnie się jedynie obawiano, ale na dźwięk miana mego chlebodawcy wszystkich oblewał zimny pot. Nawet najbardziej krewkich i szukających zwady z każdym marynarzy.
Zanim zdecydowałem się wejść dalej, chwilę jeszcze postałem w progu, łowiąc ukradkowe zerknięcia i samemu obserwując. Wyłuskiwałem wzrokiem z tłumu najbardziej rosłych, o barach jak menhiry, kwadratowych gębach, z żądzą mordu w zmrużonych ślepiach. Było paru takich, mnie się jednak nie spodobali. Wyglądali na niezłych zabijaków, ale też patentowanych głupców – trudno przewidzieć, jak tacy postąpią w chwili największego stresu. Ja potrzebowałem nie tylko silnych, ale i jako tako inteligentnych. Odważnych, ale również potrafiących realnie ocenić swoją wartość oraz wycenić ją należycie. Zarazem ludzi ambitnych – lub zdesperowanych – którzy nie umkną, kiedy się już dowiedzą w czym rzecz. Tak. W moich oczach ci drudzy mieli przewagę nad pierwszymi, nawet jeśliby wycena na pierwszy rzut oka wydawała nazbyt przesadzona.
Człowiekowi z klatki wystarczyłoby powiedzieć, że stawką będzie jego życie. Poszedłby na taki układ, jestem tego pewny. Być może by nie podołał. Kto jednak wie to na pewno? Drań dysponował niezłą krzepą, o czym zdążyłem się w swoim czasie przekonać na własnej skórze.
Trudno było wypatrzyć w woniejącej nieprzyjemnie ludzkiej mierzwie najbardziej odpowiednich, więc raźno wkroczyłem do sali. Nie zdziwiło mnie, że tłum rzedniał tuż przede mną, że robiło się jakby mniej ciasno, tak że mogłem iść niemal swobodnie. Opinia wyprzedzała mnie na wiele mil i to właśnie ona torowała mi drogę.
Pijana dziwka wychynęła ze zbitej masy ludzkich ciał jak zjawa, zarzucając ręce na moje ramiona. W jej oczach kłębiła się mgła.
– Za sztukę srebra zrobię coś, czego nigdy nie zrobiła ci twoja mat…
Nie dałem jej dokończyć. Ująłem ją delikatnie za przeguby dłoni, nie ścisnąłem nawet zbyt mocno, ale jej usta i tak skrzywiły się w bolesnym grymasie.
– Wybacz, Luna – wyjęczała, drżąc z przerażenia. – Nie poznałam cię.
– Idź już. I nic więcej nie mów.
Posłuchała. Nim zdążyłem stracić cierpliwość, ponownie wtopiła się w tłum.
Kogo by tu wybrać? Sprawa wymagała delikatnego podejścia, zadowolenie się byle osiłkiem nie wchodziło w rachubę. Mnie samemu nie zbywało na krzepie i umiejętności robienia mieczem, nadto miałem pod sobą dostatecznie wielu zdrowych kompanów. Moglibyśmy sobie poradzić sami, za którymś razem, a jednak musiał być to ktoś z zewnątrz, do tego dysponujący siłą i chęcią jej użycia. A raczej powinien. W razie niepowodzenia zawsze łatwiej odżałować obcego.
W niesłychanym gwarze udało mi się wyodrębnić czyjś o ton wyższy krzyk. Przy jednej z bardziej oddalonych ław, przylegającej do boksu dla zwierząt, wianuszek ludzi otaczał rozsiadłego jak udzielny pan draba. Drab pokrzykiwał rubasznie, wymachując przy tym dzierżonym w prawej dłoni cynowym kuflem. Z kufla pryskała na siedzących piwna piana, ale tym zdawało się to nie przeszkadzać. Podszedłem bliżej.
– Wówczas to zbliżyłem się do burty i zapytałem, czego chce. Próbował nadrabiać miną, trącał fale swym trójzębem, aby mnie przerazić, ale nie ze mną takie zabawy. „Czego?”, zakrzyknąłem, zaparłszy się oburącz o burtę. „Czego mi się tu srożysz? Aegir, czy nie, zaraz chwycę cię za ucho i wytargam jak durnego smarka”. Tak też zrobiłem, gdy…
No tak. Heros-mitoman. Takich mi nie potrzeba, co to jeno mleć ozorem potrafią, bo tacy jedynie w opowieściach mężnych czynów dokonują, w życiu realnym atakując jeno z tyłu, wyłącznie niespodziewającego się niczego przeciwnika i za każdym razem w sile kilkunastu osób.
Ruszyłem dalej.
Zobaczyłem go i z miejsca wiedziałem, że to właśnie o niego mi chodzi. W jednej chwili zapomniałem o człeku z klatki. Nieznajomy robił wrażenie, bez dwóch zdań. Był ogromny. Kompletnie łysy, ze śmiesznie pozawijanymi wokół uszu wąsiskami. Wprawdzie wbity był w tłum siedzących przy jednej z ław, ale udziału w dyskusjach nie brał. Siedział tylko, ponuro wpatrzony w blat i bez pośpiechu popijał piwo z cynowego kufla z kapturkiem. Co chwila ocierał dumne wąsy wierzchem dłoni, by pozbyć się piany. Zainteresowało mnie szczególnie to, w co się tak wpatrywał. Był to sztylet o rękojeści wykonanej z długiego, prostego rogu, wbity w drewno. Rozpoznałem natychmiast jego pochodzenie. Róg należał niegdyś do jednorożca. Imponująca pod każdym względem broń.
Przepchnąłem się przez tłum, by wreszcie dotrzeć do celu. Siedzący naprzeciw łysego na mój widok usunęli się z ławy, czyniąc mi wolne miejsce. Spocząłem. W mym kierunku już sunął tawernik z piwem.
Mój wzrok wbity w łysonia był dostatecznie nachalny, aby w ciągu kilku chwil uciszyły się rozmowy przy ławie. Wszyscy spoglądali to na mnie, to na tamtego, jakby oczekując, że za chwilę coś się wydarzy. Znali mnie i wiedzieli, czego się można po kimś takim jak ja spodziewać. Miał ich jednak spotkać zawód. Nie przyszedłem tu, aby szukać zwady. Przynajmniej nie tym razem.
Łysy, co ciekawe, ani na chwilę nie odwrócił zamyślonego spojrzenia od sztyletu. Nawet wówczas gdy pił piwo, czynił to, ledwie unosząc głowę. Zupełnie jakby mnie nie było. Choć jestem absolutnie pewny, że czuł na sobie mój wzrok. Zirytowało mnie w końcu jego uporczywe milczenie.
– Ejże! Dobry człowieku.
Podniósł głowę. Nareszcie. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Miał szare oczy, nieprzyjemne, ale spokojne.
– Mówiłeś coś, przyjacielu?
Jego głos był równie spokojny i beznamiętny jak spojrzenie.
– I owszem. Chciałbym, abyś wyszedł ze mną na zewnątrz.
Zebrani wokół westchnęli jednym głosem. Wiem, jak zabrzmiały moje słowa, ale wrażenie było błędne. Łysoń uśmiechnął się tymczasem półgębkiem. On również musiał opacznie zrozumieć moje intencje.
– O! – zaciekawił się. – Chciałbyś, prawisz. A kimże to ty jesteś, abyś mógł chcieć, przyjacielu?
Westchnąłem. Mógłbym oczywiście wyjaśnić wszystko od razu, ale odrazą przepełniała mnie myśl, że miałbym się przed kimś tłumaczyć. Zwłaszcza w przytomności osób trzecich, które posiadały wyrobione zdanie na mój temat i nie powinny go zmieniać. Zamiast więc wytłumaczyć, co i jak, pokazałem górną część uzębienia w niezwykle pewnym siebie uśmieszku.
– Dowiesz się na miejscu.
Skinął głową. W jego oczach, co zdumiewające, dostrzegłem smutek. Pioruńcu, synu Peruna! Ten typ naprawdę myślał, że wyzywam go do walki. Co więcej wyglądało na to, że sam jej pożąda, mimo swego smutku i na przekór okazywanemu spokojowi.
– Skoro tak – potwierdził moje przypuszczenia – to poczekaj małą chwilkę. Dopiję tylko piwo. Tobie nie radzę. – Ruchem głowy wskazał mój kufel. – Alkohol spowalnia refleks.
Wzruszyłem ramionami. Ująłem cynę w garść i wypiłem wszystko duszkiem. Zaśmiał się i dopił, co mu zostało na dnie.
Wstaliśmy jednocześnie, obserwowani zachłannie przez gawiedź. On wyjął gładko sztylet z drewna, zupełnie jakby był wbity w masło, po czym zerknął na mnie spod byka.
– Zapłać za piwo. Później możesz już nie mieć okazji.
– Ja piję wyłącznie na koszt firmy.
Zabrzmiało odrobinę żałośnie, jakby przekomarzało się dwóch smarkaczy, który z nich wyżej nasika na pień drzewa, ale on się zaśmiał.
– Pogratulować. – Pokiwał głową z uznaniem. – Mnie nikt nigdy nie okazał podobnego respektu.
Na zewnątrz wyszedł pierwszy, ja za nim. Niespiesznie zszedł po schodkach i skierował się ku wylotowi bocznej uliczki. Kilka chwil później byliśmy sami, w ciemnym zaułku, po którego obu stronach wznosiły się przechylone do przodu kamieniczki. Środkiem przesmyku leniwie płynęły rynsztokiem fekalia. Panował półmrok i przyjemny chłód. Mogliśmy w odosobnieniu załatwić swoje sprawy, choć miałem niemal pewność, że tawerna właśnie się wyludnia i że trzeba działać szybko, zanim nie zwali się tu tłum żądnych widowiska obserwatorów.
Łysoń wydobył miecz z pochwy, przyjął właściwą pozycję.
– Zaczynaj pierwszy, przyjacielu.
Zamiast pójść w jego ślady, skrzyżowałem ręce na piersiach.
– O nic więcej mi nie chodzi – odparłem. – Zaczynam. Nazywam się Gwidon Bagdanović, ale wszyscy znają mnie jako Lunę. Uważam, że tak jest zdecydowanie lepiej, bo głupiej nie można się chyba nazywać. Zamiast więc mówić do mnie „przyjacielu”, mów po prostu Luna. Co zaś do zaczynania, to…
Przerwałem. Spojrzałem groźnie w stronę wylotu uliczki i tam, gdzie przed chwilą był tłum, zrobiło się pusto. Nie potrzebowałem świadków. Uspokojony, podjąłem w przerwanym momencie.
– W kwestii zaczynania: nie jestem tu, aby się z tobą bić. Nie po to mnie przysłano.
– Mów jaśniej, szanowny panie Luno.
Poczułem ukłucie gniewu. Wyraźnie ze mnie kpił.
– Luna – wycedziłem. – Bez pana. Mówi ci coś nazwisko Gregora Scorsese?
– Nic a nic. Ale nie przejmuj się tym, Luno Bez Pana. Kontynuuj, proszę, i nie zwracaj uwagi na to, że poczekam jeszcze z odłożeniem miecza. Kto wie, jak rozwinie się rozmowa.
– Nie wykluczam, że pójdzie w niewłaściwym kierunku, jeśli nie przestaniesz kpić.
– Och! Już dobrze. Luna, niech ci będzie. Gregor Scorsese. Powinienem go znać?
Odetchnąłem głębiej, aby pozbyć się ciśnienia.
– Powinieneś, jako że postanowił zaprosić cię do swego zamku. Odmowa nie wchodzi w grę.
Pokiwał głową w wielce udanej parodii szacunku.
– Musi to być naprawdę wielki pan. – Wsunął żelazo do jaszczura i skłonił się dwornie. Pieprzony szutnik! – Skoro tak ładnie prosi, to nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć zaproszenie.
– Zaprasza, nie prosi – uznałem za stosowne poprawić go. – Gregor Scorsese nie zwykł prosić.
– No, no – powiedział tylko, kręcąc głową.
Czułem się jak w jakiejś kiepskiej sztuce napisanej przez idiotę. Złość napływała falami, z każdym przypływem coraz silniejsza. Aby ją zdusić, zapytałem:
– Jak się zwiesz?
Uśmiechnął się i skłonił raz jeszcze.
– Barnaba.
– Skąd?
Kątem oka dostrzegłem ruch. Gapie! Odwróciłem się, aby raz jeszcze przepłoszyć ich samym jeno spojrzeniem. Uprzedził mnie łysoń, robiąc coś, czego absolutnie się nie spodziewałem. Schylił się gwałtownie, ujął kamień wielkości pięciu rzepek kolanowych i cisnął w gapiących się. Było daleko, jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu jardów, ale on utrafił, gdzie przymierzył. Kamień trzasnął w łeb jednego z marynarzy; nieszczęsny runął na ziemię jak uderzony łapą niedźwiedzia. Tłum rozpierzchnął się jak karaluchy we wszystkich nieomal kierunkach.
Widząc moją niezbyt inteligentną minę, wzruszył przepraszająco ramionami.
– Niestety jest to jedyny sposób, aby do nich dotrzeć. Niczego więcej nie rozumieją. O co pytałeś? Ach, Barnaba skąd? Znikąd. Wystarczy samo Barnaba. A teraz prowadź, Luno, bo kiedy doliczą się, że trzydziestu to trochę więcej niż dwóch, wrócą tu. A wówczas nie dane mi będzie poznać pana Scorsese, którego, co tu dużo mówić, pokochałem jak ojca.
Skinąłem głową, przyznając mu niechętnie słuszność. Opuszczając zaułek, nie wyczułem spojrzeń wielu par oczu. Minęliśmy nieszczęśnika rażonego tak celnie kamieniem.
Poznałem go z miejsca. To był ów fanfaron, który chwalił się, jakoby wytargał za uszy samego boga mórz, Aegira. Cóż, nastał kres życia herosa. A przyczynił się do tego nie wykuty przez krasnale trójząb wszechmocnego bożyca, lecz zwykły kamień. Jak przewrotny bywa czasem los.
– Chodźmy – mruknąłem. – Pan Scorsese nie zwykł czekać.
Tym razem Barnaba nie zdecydował się skomentować.