Читать книгу Francuski sen - Marek Ostrowski - Страница 5

1. FUNDAMENTY: FRANCUSKI WYJĄTEK Madonna z fresków – idea de Gaulle’a

Оглавление

Tak jak Polski nie można zrozumieć bez historii przynajmniej od 1939 r., tak samo nie sposób zrozumieć Francji bez roku 1940. Ojciec mój, oficer służby stałej, przedostał się tam z Polski w listopadzie 1939 r. i opowiadał mi, z jaką arogancką wyższością Francuzi traktowali rady rozbitych klęską wrześniową oficerów polskich. Polacy dali się rozbić, bo to kraj zacofany, ale Francja jest wielka – taki był tenor ich postawy. Klęska Francji – imperium z koloniami w Afryce i w Azji – była dla niej druzgocącym szokiem, spadkiem w nicość. Z tej nicości Francję wydobyli nie Amerykanie, którzy ją wyzwolili, lecz de Gaulle, przywracając jej – mocno na wyrost – cechy wielkości. W 1944 r. Amerykanie chcieli potraktować Francję jak terytorium okupowane, jak to zrobili z Włochami i innymi krajami, do których wkroczyli. De Gaulle postawił jednak na swoim; Francja, której wojskowy udział w wojnie był mniejszy niż Polski, dostała swoją strefę okupacyjną w Niemczech i status wielkiego mocarstwa. – Francja – tak de Gaulle zaczyna swoje pamiętniki – jawi się jak księżniczka z bajki czy Madonna z fresków na murach, jakby przeznaczona do dokonań wybitnych i niezwykłych. Opatrzność stworzyła ją do wielkości – pisał. – Kraj nasz powinien pod groźbą śmiertelnego niebezpieczeństwa mierzyć wysoko i kroczyć prostą drogą.

Rządzić ludźmi można na różne sposoby: jeden z nich – trudny, ryzykowny – polega na rozpalaniu narodowej wyobraźni, wytyczaniu wielkich celów, dla których warto żyć i umierać, na modłach w świątyni narodowych mitów, wreszcie na budzeniu zaufania. Co powiedzieć o de Gaulle’u? Że był ostatnim europejskim mężem stanu, który brał na serio potęgę ducha? Takie zapewne po latach powinno być jego epitafium.

De Gaulle nie tylko nie był doktrynerem, ale i nie miał żadnej doktryny politycznej. Nie robił założeń, które by mu potem wiązały ręce. Pragmatyzm był jedną z głównych cech gaullizmu. Żadnych założeń, prócz jednego: wielkości geniuszu Francji. – Instynktownie odnoszę wrażenie – pisał de Gaulle – że Opatrzność stworzyła ją do wielkości... Jeśli zdarza się jednak, że mierność cechuje jej czyny i gesty, doznaję uczucia absurdalnej anomalii, którą należy przypisywać błędom Francuzów, a nie geniuszowi ich ojczyzny... Francja jest sobą wówczas – kontynuował – gdy zajmuje miejsce pierwszoplanowe, tylko szerokie przedsięwzięcia zdolne są zrównoważyć fermenty niezgody, jakie nosi w sobie jej lud...

Rację ma jeden z biografów de Gaulle’a, Bernard Ledwigde, że dokonania generała można sprowadzić do serii niepowodzeń, o których sam zainteresowany napomykał w okresach melancholii: w I wojnie światowej nie zdążył się odznaczyć, bo wcześnie dostał się do niewoli, nie był prymusem w wyższej szkole wojennej, jego kampania (1934-1938) na rzecz zmechanizowanej armii zawodowej nie dała wyniku i nie uratowała Francji przed druzgocącą klęską. Jako szef państwa utracił większość terytoriów zamorskich, do których był tak przywiązany, idea „Europy europejskiej” nie rozgrzała serc w samej Europie, młodzież francuska wyśmiała generała w 1968 r. – De Gaulle do muzeum! było jednym z haseł – a opinia publiczna odrzuciła go rok później.

Wszystko to prawda, ale do dzieła de Gaulle’a nie wypada przykładać zwykłej miary faktów. W jego wypadku ciężar polityki przenosi się ze świata materialnego w świat ducha, w świat wyobraźni i symboli. – Zrobił nieskończenie więcej niż ktokolwiek inny dla pobudzenia miłości własnej Francuzów i podniesienia prestiżu Francji w świecie – ocenia Ledwidge. Cytowany wyżej wstęp do „Pamiętników” jest kwintesencją całej sztuki: rozłożyć „fermenty niezgody” narodowej poprzez wielką wspólną ideę, dla której trzeba poświęcić wszystko inne. Chateaubriand mówił, że Francuzami rządzi się poprzez ich marzenia. De Gaulle skłonił ich do wielkich marzeń, do „pewnej idei Francji”.

Stosunki de Gaulle’a z Amerykanami były okropne, a Francja, gdzie tylko mogła, wciskała nogę między drzwi. Nie można tu wymienić całej serii oryginalnych posunięć, do najważniejszych należy upór w samodzielnym zbudowaniu bomby atomowej („bombka generała” – drwiła lewica). Dziś praktycznie wszystkie siły polityczne w kraju uważają tę broń za bardzo istotny czynnik narodowej niezależności. Francja, dużo słabsza gospodarczo od Niemiec, czuje się ich partnerem między innymi dzięki owej „bombce”, której one nie mają. W 1966 r. de Gaulle wyprowadził Francję ze struktur wojskowych NATO – Sojusz musiał spakować walizki i z Francji przeprowadzał swą główną siedzibę do Belgii. Przedtem już Paryż zatrzasnął drzwi EWG (poprzedniczki Unii) przed Londynem.

Uznanie, zazdrość i krytyka – w takich trzech cechach syntetycznie charakteryzuje podejście Francji do USA badacz francuskiej polityki zagranicznej, prof. Stanisław Parzymies z UW. Cechy te nie tyle wzajemnie się wykluczają, ile konkurują ze sobą w różnych okresach. W czasie kubańskiego kryzysu rakietowego w 1962 r., kiedy świat stał na krawędzi wojny, amerykański prezydent John F. Kennedy wydelegował do prezydenta de Gaulle’a do Paryża wysłannika z poufną misją, by uprzedzić Francję o blokadzie Kuby, jaką USA miały wkrótce wprowadzić. Kiedy amerykański wysłannik (b. sekretarz stanu, Dean Acheson) chciał pokazać de Gaulle’owi satelitarne fotografie radzieckich rakiet na Kubie, na dowód prawdziwości sowieckiego zagrożenia, francuski prezydent odparł: „Nie, nie. Słowo amerykańskiego prezydenta jest dla mnie wystarczające”. Nawiasem mówiąc, fraza ta dziś, w epoce tweetów prezydenta Donalda Trumpa, brzmiałaby jak ponury żart. Jak świat się zmienił!

Ówczesna odpowiedź de Gaulle’a była ilustracją uznania Paryża dla Waszyngtonu. Z kolei o krytyce, i to palącej, świadczy francuska próba storpedowania amerykańskiej interwencji w Iraku w 2003 r. Trzeba tu koniecznie przytoczyć już nie tyle główny – profetyczny, jak się później okazało – argument Paryża, że obalenia irackiego reżimu spowoduje katastrofalne konsekwencje dla stabilności w regionie, ile samo uzasadnienie wystąpienia Francji. Dominique de Villepin, ówczesny minister spraw zagranicznych, wystąpił w ONZ w imieniu „starego kraju i starego kontynentu”, który doświadczył „wojen, okupacji i barbarzyństwa”. – Opcja wojny – powiedział – może się wydawać a priori bardziej skuteczna. Ale nie zapominajmy, że po wygraniu wojny trzeba zbudować pokój. I potem już, nie stroniąc od patosu, oświadczył: „Jesteśmy strażnikami ideału, strażnikami sumienia. Nasze poczucie odpowiedzialności i ogromny honor powinny wskazywać nam pierwszeństwo pokojowego rozbrojenia”. Trudno kwestionować mądrość tej frazy, jak i jej fałsz – na przykład we francuskiej inicjatywie obalenia Kaddafiego 8 lat później. W każdym razie wystąpienie de Villepina jest przykładem sztuki oratorskiej i wiary we francuską wyższość intelektu i kultury. A także francuskiej odrębności. Może też dlatego Francja budzi często poirytowanie partnerów.

Z biegiem lat legenda de Gaulle’a rośnie. Regis Debray, prymus jednej z najlepszych paryskich szkół, który zapędził się w boliwijskie lasy, by wesprzeć Che Guevarę, czego o mało co nie przypłacił życiem, traktował de Gaulle’a w tamtej epoce jako ciemnego naiwniaka. W latach 80. Debray, bliski doradca Mitterranda w Pałacu Elizejskim, napisał książkę, w której oddaje hołd człowiekowi, „którego nazwisko będzie przez długi czas służyć we Francji jako antidotum na miernotę”. Czy to ewolucja pisarza od rewolucyjnego lewaka do gaullisty? Debray pisze, że de Gaulle stał bardziej na lewo od dzisiejszej francuskiej lewicy.

W każdym razie generał pozostaje uosobieniem historii całego prawie stulecia. Dlatego niemal wszystkie siły polityczne, także dawni przeciwnicy generała, starali się jego dziedzictwo wykorzystać dla siebie w doraźnych kampaniach, jak dobry znak firmowy. Odpierając zarzuty, że nie mają prawa się powoływać na de Gaulle’a, mówili, że „jest on własnością całego narodu”.

Emmanuel Macron – w stulecie końca I wojny światowej – zacytował premiera Georges’a Clemenceau, który wówczas podkreślał, że „Francja walcząca o prawo i o wolność, ta Francja pozostaje zawsze i na zawsze żołnierzem ideału”. Czyż to nie Francja jako marzenie, księżniczka z bajki, tak droga de Gaulle’owi? Macron w tym sensie też naśladuje de Gaulle’a, że generał świadomie łamał ów podział lewica – prawica, by apelować o jak najszersze poparcie. Wielokrotnie prowadził politykę lewicową, np. w okresie walki z okupantem niemieckim, potem, kiedy starał się o odprężenie w stosunkach między Wschodem i Zachodem, czy w okresie dekolonizacji. Ale każdy łatwo wyłowi elementy konserwatyzmu społecznego czy gospodarczego. – W stosunku do ideologii określa go jedno słowo: dwuznaczność – mówi jego niezrównany biograf, Jean Lacouture.

Dwuznaczność niewątpliwie zamierzona. Albo raczej nieufność wynikająca z proroczych wizji. De Gaulle zawsze uważał ideologię za tymczasową osłonę ambicji narodowych – twierdzi Lacouture. Nie ma ideologii, są narody – tak musiała w uproszczeniu brzmieć teza XIX-wiecznej geopolityki czy geostrategii, według której naprawdę istotne czynniki to narody, ludy, rasy i geografia. To pojęcia, których często używał de Gaulle.

Czy zrozumienie wagi tych pojęć czyniło zeń wizjonera? Tak, kiedy przewidział, że piorunujące zwycięstwo Niemiec na początku wojny będzie wcześniej lub później zgniecione przez niespożytą energię Ameryki. Tak, bo zawarł przymierze z Niemcami, wzmacniając wspólnotę europejską, jakby przeczuwając, że tylko przyszła ponadnarodowa władza może stawić czoło problemom globalnym, przekraczającym skalę pojedynczych narodów. Ale ani wtedy, ani dziś nie zanosi się na to, by europejska epopeja – nawet w optymistycznym wariancie – zbliżała się do gaullistowskiej wizji kontynentu „od Atlantyku po Ural”. Jednak apele de Gaulle’a o położenie kresu „polityce rywalizujących bloków”, choć nie były wtedy realne, to wyrażały aspiracje wielu społeczeństw i dawały mniejszym krajom nadzieję, że przyjdzie dzień, w którym będą miały coś do powiedzenia.

Przeczytajmy po latach fragment przemówienia de Gaulle’a, które wygłosił we wrześniu 1967 r. do Polaków – nomen omen – w Gdańsku:

– Jesteście stworzeni, by być wielkim krajem. Francja nie może dawać wam rad. Ale... ma nadzieję, że spojrzycie trochę dalej, może trochę śmielej, niż byliście zmuszeni do tej pory. Przeszkody, które się wydają dziś nie do przezwyciężenia – przezwyciężycie... Rozumiecie, co chcę powiedzieć?

Dziś tekst wydaje się ostrożny, ale wówczas było to najbardziej prowokacyjne przemówienie, wygłoszone kiedykolwiek przez zachodniego przywódcę w kraju należącym do Układu Warszawskiego. Czy rozumieliśmy, co chciał powiedzieć? Rozumieliśmy doskonale, ale wtedy wszystko wydawało się szlachetną mrzonką, niemożliwym snem w objęciach rosyjskiego niedźwiedzia. Gdyby nie stało się to, co się stało i u nas, i w Europie, nie pisano by dziś o de Gaulle’u jako o wizjonerze. Pozostałby tylko marzycielem, jakich było wielu.

Mówi się, że de Gaulle był architektem nowych, powojennych stosunków między Wschodem i Zachodem. Istotnie, spośród polityków zachodnioeuropejskich pierwszy uznał polski rząd komunistyczny (PKWN), polską granicę zachodnią, pierwszy uznał Chiny ludowe, pierwszy zaprosił Chruszczowa do Paryża. Jednak sprawa jest bardziej skomplikowana. Uznanie PKWN było wymuszone przez ZSRR w zamian za pakt francusko-radziecki. Strategiczny projekt zbliżenia ze Wschodem czy też po prostu szukanie kontaktów z blokiem radzieckim nastąpiło naprawdę dopiero wtedy, kiedy de Gaulle zdołał ograniczyć pozycję komunistów u siebie w kraju. Czas zresztą nie sprzyjał tej strategii. „Europa od Atlantyku po Ural” legła pod czołgami wchodzącymi do Pragi w sierpniu 1968 r.

„Gdybym miał zaczynać życie od początku, kandydowałbym na deputowanego. Musi to być niepozbawione pieprzyku”. Kokietował czy myślał, że rzeczywiście nadaje się do dialogu i partyjnych układów? Wyznanie to pod koniec życia jest sprzeczne z całą właściwie praktyką polityczną de Gaulle’a. Generał dał Francji nową konstytucję z silną władzą prezydencką (która funkcjonuje do dziś). Nie umiał sobie radzić z parlamentem, tą rozgadaną i niezdyscyplinowaną zawadą w rządzeniu, we wszelkiej zdecydowanej i sprawnej akcji. Cechowała go też nieufność do partii politycznych, które z konieczności pogłębiają tylko istniejące podziały w społeczeństwie.

W idealnym gaullistowskim schemacie pojawia się prezydent, który otrzymuje mandat od całego narodu, prowadzi kampanię wyborczą bez pośredników, nikomu niczego nie zawdzięcza, rozmawia bezpośrednio z ludźmi, a nie poprzez machinę partyjną. Dopiero stopniowo de Gaulle uczył się gier parlamentarnych – które też mogą być traktowane jako rodzaj podjazdowych wojen – i stąd może ten spóźniony zapał do funkcji deputowanego.

De Gaulle uratował Francję dwukrotnie: po raz pierwszy w 1940 r., rzucając swój buntowniczy apel z 18 czerwca o kontynuowanie walki z Niemcami. Wydawało się, że apel jest tylko aktem honoru, bez praktycznego znaczenia (Paryż padł 14 czerwca); londyńskiego apelu radia BBC nikt nie słyszał tego dnia, nagranie też się nie zachowało, za de Gaulle’em poszła na początku zaledwie garstka straceńców. A jednak dzięki niemu Francja, zepchnięta przez klęskę ku hańbie i rozpaczy, pozostawiająca sojuszniczą Anglię w osamotnieniu, mogła w 1945 r. odzyskać w opinii zachodniej rangę wielkiego mocarstwa.

W roku 1940 Francuzi jednak masowo poparli zbawcę-kapitulanta, marszałka Pétaina. De Gaulle już po wojnie podkreślił w pamiętnikach, że nie miał Pétainowi za złe, że ten zaprzestał walki z Niemcami. W czerwcu 1940 r. bitwa o Francję metropolitarną była przegrana i z czysto militarnego punktu widzenia lokalni dowódcy nawet nie powinni kontynuować oporu. Ale Francja jako podmiot i sztandar nie powinna składać broni. Rząd mógł ewakuować się do Algieru – z prawnego punktu widzenia było to również terytorium francuskie – „zabierając ze sobą skarb francuskiej suwerenności przez 14 stuleci nikomu nie oddany” – jak potem pisał de Gaulle. Zarzucał więc Pétainowi, że ten wycofał się z wojny, mimo że imperium francuskie, marynarka wojenna i duża część lotnictwa pozostawały nienaruszone, a wojska na Bliskim Wschodzie i we francuskiej Afryce nie straciły ani jednego żołnierza. Zatem Pétain porzucił walczących sojuszników, a potem wdał się w kolaborację z Hitlerem. Podległe mu wojska francuskie walczyły z Wolnymi Francuzami i z aliantami w Afryce, policja francuska zwalczała partyzantów francuskich, współpracując bezpośrednio z Niemcami, wydawano Hitlerowi francuskich więźniów politycznych, Żydów i uchodźców, nie mówiąc już o pełnej współpracy gospodarczej i wspieraniu niemieckiej propagandy wojennej.

Polak musi odczytać tę historię jako krzyczącą niesprawiedliwość. Bo wie przecież, że „wolność krzyżami się mierzy” i trzeba dać z narodu kamienie na szaniec. Ile razy bez rezultatu! A akurat de Gaulle nie dysponował wieloma kamieniami i całą daninę krwi musiał zastąpić uporczywą i chytrą walką o pozycję Francji wobec sojuszników.

Była to walka na krawędzi rozpaczy, fanfaronady i megalomanii, kiedy skakał do oczu Churchillowi i Amerykanom. Są setki anegdot na ten temat: przypomnijmy tylko, że w końcu gen. Dwight Eisenhower, dowódca sił sprzymierzonych, dał mu królewski prezent: prawo wejścia dywizji francuskiej do Paryża, by wyzwolić miasto (Hemingway w powieści „Za rzekę, w cień drzew” zaświadcza, że dywizje amerykańskie były już pod miastem, napotykając tylko symboliczny opór). 25 sierpnia 1944 r. de Gaulle z ratusza paryskiego wygłasza płomienne przemówienie, w którym utrzymuje, że lud Paryża dzięki swemu wspaniałemu powstaniu wyzwolił miasto z pomocą „armii francuskich” (sic!). Ani słowa o Amerykanach, bez których nic, ale to zupełnie nic nie byłoby możliwe. De Gaulle po wojnie zrobił też wiele, by podnieść na duchu rodaków przygnębionych wspomnieniem potwornej klęski i zbudować przekonanie, że większość dorosła do wyzwania wojny i okupacji. Miał powiedzieć: „Wolę podnoszące na duchu kłamstwa niż prawdy, które degradują”. Z wielu jego uwag można wnosić, że generał kochał Francję, ale samych Francuzów nieszczególnie. Rozwiązywał ten paradoks, gloryfikując przeszłość czy może mit Francji i zawsze wytykając błędy teraźniejszości.

Drugi raz uratował kraj po powrocie na scenę polityczną w 1958 r., kiedy zbuntowani generałowie z Algierii grozili wprowadzeniem żołnierzy do Paryża. De Gaulle stanął na czele rządu, 4 czerwca poleciał do Algieru, gdzie tłumom zaniepokojonych kolonistów powiedział słynne: „Zrozumiałem was!”. Myśleli zapewne, że będzie się do końca bił o Francję w Algierii, ale generał rychło zrozumiał nie ich, lecz to, że Algierii nie da się zachować dla Francji. Po 130 latach francuskiej tam obecności – wycofanie się było przez wielu uważane za zdradę narodową. Nie przypuszczam, by udało się to komukolwiek innemu. Były bunty, pucz czterech generałów, nie całkiem zamokły proch wojny domowej. Uznanie samostanowienia Algierii to dowód, jak daleko generał umiał pójść na konieczne ustępstwa. To tym bardziej znamienne, że dokonało się wbrew najpierwotniejszemu instynktowi, który kazał – aż do ostatniego tchu – bronić dziedzictwa Francji. O mało nie przypłacił tego życiem. Tylko cudem wyszedł cało z zasadzki zgotowanej mu w sierpniu 1962 r. przez zawodowych oficerów z OAS.

Od samego początku de Gaulle był artystą polityki: chciał ze swego działania robić dzieło sztuki. W swoich „Listach” opisuje moment, w którym pierwszy raz walczył w 1914 r.: połowa jego samego szarżowała na bagnety pod uważnym okiem jego drugiej połowy. Tej postawie aktora-recenzenta pozostał wierny – zawsze patrzył na siebie, czy jest dość wielki, dość patetyczny. „Vive la France!”– wołał, wznosząc ramiona w kształt litery „V”, w geście wystudiowanym do najmniejszego szczegółu. Jego język, dostojny i wypracowany język pisarza, stawiał go ponad innymi politykami. Wiedział, do czego służy telewizja – przemówień uczył się niemal na pamięć. Czy forma nie dominowała nad treścią? „W polityce jedynie dzieła estetyczne przetrwają. Najwięksi mężowie stanu dożywają ruiny swoich konstrukcji po 25 czy 30 latach” – mówi Lacouture.

Generał posiadł jeszcze jedną – kapitalną dla polityka, tak jak dla wielkiej gwiazdy ekranu – umiejętność zejścia ze sceny w odpowiednim momencie, nim publiczność się znuży. Trzeba wtedy umieć zadowolić się niczym, karmić niewdzięcznością i zapomnieniem. To się opłaca dla kariery albo dla historii. W 1953 r. zaczął się okres długiego czekania na wezwanie do stolicy, który gaulliści nazwali przejściem pustyni, a my powiedzielibyśmy raczej – stacjonowaniem w Sulejówku. W 1969 r. de Gaulle nie wyczerpał jeszcze swoich możliwości rządzenia, nie zużył się ani nie wypalił (jego zwolennicy mieli większość w parlamencie do 1973 r.). Po paryskich nocach barykad 1968 r., kiedy władza leżała na ulicy, de Gaulle opanował sytuację, jednak uważał, że swoje zwycięstwo nad młodzieńczą rewolucją zawdzięcza konserwatywnemu odruchowi, czy nawet konserwatywnemu przerażeniu mieszczan. Nie chciał z tego korzystać.

Do słabych punktów generała należała gospodarka. Wyczuwało się nawet ton lekceważenia tego podstawowego nurtu życia kraju, tak jakby herosowi nie wypadało zajmować się sprawami trywialnymi. „Intendentura nadciągnie” – miał mówić de Gaulle. Może wyczuwał, że gospodarka – jak zauważył John Kenneth Galbraith – uczy polityków pokory, łatwo się zagrzebać w codziennych trudnościach. A de Gaulle’a, bohatera 1940 r. i wizjonera, nie można było zapisać na lekcje pokory. W tym sensie, w latach sześćdziesiątych we Francji de Gaulle stawał się postacią anachroniczną – społeczeństwo przemysłowe, uspokojone i wzbogacone, nie potrzebowało w tej epoce proroków, tylko menedżerów.

I tak wizjoner w sprawach międzynarodowych nie zdołał dojrzeć zwiastunów burzy w samej Francji. Rewolta studencka 1968 r. zaskoczyła go tak samo jak innych: nie widział ani ewolucji socjalnej, ani zmiany obyczajów.

Jest takie francuskie powiedzenie: On n’a pas de pétrole, mais on a des idées – nie mamy wprawdzie ropy naftowej, ale mamy dobre pomysły. Do nich z pewnością należy rayonnement, promieniowanie Francji, jej wpływ na stosunki międzynarodowe. Miało ono zawsze odcień antyamerykański. Do historii przeszło przemówienie, jakie François Mitterrand wygłosił Waszyngtonowi pod nosem, w Meksyku, zaraz po wyborze na prezydenta w 1981 r. Stanowi ono świecką wersję Chrystusowego Kazania na Górze: „Cześć upokorzonym, emigrantom, wygnańcom na ich własnej ziemi... tym, których kneblują, prześladują, torturują... Cześć więzionym związkowcom, bezrobotnym, pracownikom bez praw, chłopom bez ziemi, stawiającym opór bez broni... Wszystkim im Francja mówi: odwagi, wolność zwycięży!”.

Amerykańscy dyplomaci, jeśli im to przypomnieć, dostają piany na ustach, uważają mowę za tanie popisy bez pokrycia. Ale Francja nigdy nie marnowała okazji, by zademonstrować swój dystans wobec Waszyngtonu, pokazać, że stanowić może samodzielny ośrodek przyciągania. – Słuchajcie! – mówiła – USA – bezduszne i kapitalistyczne, my – współczujący. USA – imperialne, my – z prostymi ludźmi. USA – stojące na sile wojskowej, my – na edukacji i kulturze. Niejeden eseista pisze, że właściwie od dwustu lat Francja, jako „naród mesjański”, czując się powołana do odgrywania roli edukacyjnej wobec rasy ludzkiej, konkurowała ze Stanami Zjednoczonymi. Francuzi mają obsesję na tym punkcie.

Z kolei dwa wielkie wydarzenia w Europie – zjednoczenie Niemiec i rozszerzenie Unii Europejskiej – długo nie zostały przez Francję przetrawione, bowiem oba obiektywnie osłabiły jej wiodącą rolę w Europie. W Paryżu powtarzano do znudzenia żarcik: „Kochamy Niemcy tak bardzo, że niech będą podwójne”, ponadto uważano, że na rozszerzeniu Unii na Wschód znów przede wszystkim skorzysta Berlin. Brak entuzjazmu Paryża był więc jakoś wytłumaczalny.

W 2003 r. Paryż ciągle usiłujący montować jakąś oryginalną politykę europejską – na pewnej kontrze do Ameryki – zaatakował przyszłych członków UE, w tym Polskę, gdy te kraje poparły stanowisko USA wobec Iraku. Jak pisałem, „zmarnowali dobrą okazję, by siedzieć cicho” – skwitował nas na konferencji w Brukseli prezydent Jacques Chirac. Do dziś mu to wypominamy, choć niesłusznie. Z perspektywy czasu widać, że to wówczas Francja – a nie USA i wspierająca je Polska – miała rację: nie było sensu obalać dyktatora w Iraku, gdyż wynik interwencji, w tym i powstanie tzw. państwa islamskiego, przyniósł nieporównanie większe straty ludzkie i cierpienia, niż prześladowania, jakich dopuszczał się Saddam i cała jego dyktatura.

Oczywiście elegancja nie była w tym momencie atutem prezydenta Chiraca, ale to nie nerwy czy lapsus linguae. Incydent był poważny. Jeszcze poważniejsza była lekcja dla Warszawy, która się wtedy na Paryż obraziła, niemal tak, jak ostatnio, kiedy nieopierzony polski dygnitarz uczył Francuzów jeść widelcem. Co osiągnął? A wtedy, po incydencie z Chirakiem, usłyszałem bardzo zatroskany głos jednego z najstarszych rangą dyplomatów zachodnich w Warszawie: „Mam dla pana radę wypływającą z wieloletniego doświadczenia – powiedział. – Wiele rzeczy można pożytecznie zbudować w Europie razem z Francuzami. Przeciwko nim – żadnej”.

Termin l’art de se surestimer – czyli sztuka mocnego przeceniania się – pochodzi, jeśli się nie mylę, od pisarza Pascala Brucknera, który nie lubił generała de Gaulle’a, a już z prawdziwą irytacją pisał, że de Gaulle potrafił tę sztukę wszczepić francuskim umysłom. Tak zrodziła się francuska sztuka czy raczej zespół chorobowy – tendencja do przeceniania własnego znaczenia w świecie.

„Wydaje się, że wielu francuskich polityków, dla zamanifestowania pewności siebie, uważa za swój obowiązek zirytować Amerykanów swą szczególną drażliwością, pretensjonalnym uporem i tym, by mieć ostatnie słowo”– pisał Klaus Harpprecht w książce pod znamiennym tytułem „Czy Bóg jest jeszcze Francuzem?”. Bądźmy jednak sprawiedliwi. Francuskie irytujące gesty mają swe głębokie uzasadnienie w polityce, dają się racjonalnie objaśnić, a czasem są początkiem prawdziwej polityki.

Łatwo wykpić francuskie pretensje do pouczania innych. Ale Francja, nawet obciążona niefortunnymi politykami, zawsze będzie potężnym magnesem dla twórców, ludzi kultury z całego świata. A ponieważ oni sami będą dalej głosić chwałę Francji, nie ma co – mimo amerykańskich ataków – bać się o opinię tego kraju w świecie. Każdy szanujący się pisarz powinien odbyć rekolekcje francuskie; kto zna małą boczną uliczkę od Avenue de l’Opera w Paryżu, wie, gdzie zajść do baru Harry’s, w którym przesiadywał Ernest Hemingway, w końcu Amerykanin. Dość powiedzieć, że w Paryżu na jeden metr kwadratowy przypada więcej postaci aspirujących do nieśmiertelności niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, więcej nawet niż w Hollywood, na przykład jeszcze niedawno doliczono się tam 75 tys. artystów malarzy albo w każdym razie osób, które się za malarzy uważały. Są trzy przyczyny tej niezwykłej siły przyciągania. Francja, z Paryżem na czele, jest krajem pożytecznego kulturalnego snobizmu, gdzie intelektualiści mają większy posłuch niż gdzie indziej. Przywódcy inteligencji, czołowi pisarze i myśliciele kraju – jak dawniej Jean-Paul Sartre czy Albert Camus (zacytuję tu dawne nazwiska, niestety ich następcy są już mniej znani) – nieustannie toczą debaty nad sprawami publicznymi, polityką, kształtem oświaty, a ich głos jest szanowany. Aż 12% ankietowanych Francuzów podawało, że bierze pod uwagę poparcie, jakiego kandydatom udzielają intelektualiści. „Traktuje się intelektualistów z takim szacunkiem, jakby byli cherubinami i serafinami, którzy w mitologii chrześcijańskiej otaczali Boży tron (jedni od wiedzy, drudzy od miłości)” – pisał oksfordzki historyk Theodore Zeldin, wielki znawca Francji. Z kolei sami intelektualiści stanowią pokaźną grupę: Regis Debray, który najpierw doradzał Guevarze, a potem prezydentowi François Mitterrandowi, liczbę intelektualistów we Francji określał na 130 tys. osób. Nie umiem powiedzieć, jak ich definiował.

Podkreślałem na początku, że to generał de Gaulle wymyślił Francję, ale prawda leży głębiej. To intelektualiści – „ci fabrykanci i handlarze opinii” – wymyślili Francję, uczynili z niej nie określone miejsce na ziemi, lecz pewną ideę, marzenie. Francuzi zaś kupili tę wymyśloną tożsamość i mniej lub bardziej w nią uwierzyli. Cytowany Zeldin zwraca też uwagę, czym różni się American dream od marzenia francuskiego. Amerykanie wierzą, że społeczeństwo oparte jest na ideach Ojców Założycieli, pionierów, emigrantów szukających lepszego świata. „Francuzi nie mają niczego podobnego: ich dream to jakaś koszmarna dyskusja o pryncypiach i ideologiach... Formułują cele narodowe i dają Francuzom poczucie, że są ludem wybranym” – kpi Zeldin.

Jego kpiny nie całkiem są uzasadnione. Prawda, że Francuzi są zakochani w błyskotliwych formułach i eleganckich ujęciach. To kraj narcyzów. Nawiasem mówiąc, wyrażenie „zmarnowali dobrą okazję, by siedzieć cicho”, którym Chirac skwitował Polaków, to żart z głębin historii, wyciągnięty przez de Gaulle’a, który w ten sposób podobno komplementował swych ministrów na posiedzeniu rządu. Czasem Francuzi są tak bardzo zakochani w słowach – objaśniała mi niegdyś ich gwiazda dziennikarska Christine Ockrent – że wydaje im się, że jak już znajdą piękne sformułowanie na jakiś trudny problem, to problem sam zniknie. Ale Francja znana jest też z wielkich i ciągłych sporów o kształt społeczeństwa. Rubryki w stylu „horyzonty”, „forum”, „społeczeństwo” wypełniają dyskusje o oświacie, ustroju państwa, czasie pracy. Kiedyś rozgorzała przecież wielka debata o nowych rozwiązaniach prawnych dotyczących prostytucji, w kontekście przywracania domów publicznych.

Nie zawsze jednak to pustosłowie. Lud francuski jest równocześnie skory do manifestacji publicznych w obronie spraw ogólnych, nie zawsze mądrych. Dziś jesteśmy pod wrażeniem „żółtych kamizelek”, które w efekcie mogą przynieść więcej szkody samym sobie, niż pożytku komukolwiek. Ale trzeba tu przypomnieć, że jedna z największych powojennych manifestacji odbyła się w roku 1984 w obronie szkół niepublicznych, dwa miliony ludzi przemaszerowało wtedy przez Paryż. W tymże mieście w dwa dni po naszym 13 grudnia 1981 r. odbyła się największa na świecie manifestacja przeciwko wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, ponad 300 tysięcy osób przejęło się losem obcego w końcu kraju. Nigdzie indziej za granicą nie zamanifestowano podobnego oburzenia. Mamy nad Sekwaną wielu przyjaciół.

Francuski sen

Подняться наверх