Читать книгу Blask - Marek Stelar - Страница 5
2
ОглавлениеSzczecin, kwiecień 1946
Przerażony chłopiec biegł przed siebie, ile sił w nogach. Zgubił kaszkiet i teraz dość długie włosy rozwiewał pęd powietrza. Brakowało mu już tchu, oczy miał rozszerzone strachem, co chwila oglądał się za siebie, sprawdzając w panice, czy prześladowca zdołał się do niego przybliżyć. W ręku ściskał coś, co nie należało do niego, ale nie mógł się oprzeć, by to sobie wziąć. Było piękne i na pewno wiele warte. Za to coś mógł dostać mnóstwo jedzenia i ubrań. Może wyjechać stąd, gdzieś do Ameryki albo nawet do Palestyny? Za tę jedną, niewielką i nie swoją rzecz mógł mieć naprawdę wiele. A wiedział, gdzie jest tego więcej…
Kolejny raz obejrzał się za siebie, by zobaczyć, czy majacząca między drzewami sylwetka ścigającego go człowieka jest bliżej, czy może zdołał jakoś zostawić go w tyle. I wtedy zdarzyło się coś, co całkowicie pogrzebało jego szanse na ucieczkę. Stopa ześlizgnęła się z wystającego korzenia i podwinęła się, zahaczając o drugą i podcinając chłopca, tak że jak długi upadł na ziemię. Poczuł w ustach jej smak, zęby boleśnie szczęknęły o siebie, przygryzając koniuszek języka, ale nie wypuścił z dłoni swojego skarbu. Chłopiec był chorobliwie wręcz wychudzony, a więc i lekki, ale pęd zrobił swoje: przejechał po trawie prawie dwa metry, zanim się zatrzymał. Nie zdążył się pozbierać i wstać, by uciekać dalej. Zdołał jedynie przewrócić się na plecy, w samą porę, żeby spojrzeć w twarz swojego prześladowcy. Ten pochylił się nad nim i syknął:
– Oddawaj!
Chłopiec przełknął ślinę. Smakowała krwią. Gwałtownie pokręcił głową i mocniej zacisnął dłoń, przyciskając ją do brzucha.
– Oddawaj to, powiedziałem!
Teraz tylko leżał, oddychając spazmatycznie. Oczy tamtego zwęziły się w szparki. Widywał już takie oczy. Był bardzo młody, ale widział w życiu taki ogrom zła, że starczyłoby dla pokoleń. Takie oczy mieli ludzie z drugiej strony drutów. Pełne nienawiści i obrzydzenia. W taki sposób zwykle patrzy się na insekty albo szczury. I tak właśnie tamci patrzyli na nich. A teraz to samo widział w oczach pochylonego nad nim człowieka. W jego ręku nie wiadomo skąd pojawił się spory kamień albo kawał betonu. Ostre krawędzie wystawały spomiędzy zaciśniętych na nim pobielałych z wysiłku palców.
– Skąd wziąłeś? – zapytał tamten. – Odpowiadaj, skąd to wzięliście?!
– Nie oddam – wyszeptał, tuląc zdobycz do piersi.
– Oddasz i powiesz, skąd masz – odparł tamten, chwytając jego chudą dłoń wolną ręką.
Szarpali się przez chwilę. Napastnik był silny i sporo większy od chłopca, ale małemu desperacja i przerażenie dodały sił. Przeciągali się przez chwilę: mięśnie na przedramieniu mężczyzny napięły się. Chłopiec na swoim prawie nie miał mięśni, na bladej skórze widniał tylko niezdarny tatuaż: kilka koślawych błękitnych cyfr.
– Nejn! – Krzyk przypominał kwilenie dziecka albo miauknięcie przerażonego kociaka.
W mężczyznę jakby coś wstąpiło. Zanim zdążył się opamiętać, uniósł dłoń, w której trzymał kamień i uderzył. Nie mierzył nawet, po prostu pozwolił, by obciążona pięść opadła. I kiedy już kierowała się lekkim łukiem ku głowie chłopca, w miejsce gdzieś między uchem a skronią, pociągnął ją jeszcze ku dołowi. Chrupnęła pękająca kość, szare oczy uciekły w tył głowy i małe, wychudzone ciałko wyprężyło się, jakby raził je prąd. A potem chłopiec umarł, wciąż dzierżąc w zesztywniałej dłoni swój skarb, za który oddał życie, a właściwie z powodu którego mu je zabrano.
– Jezus… – szepnął mężczyzna, a kamień wypadł mu z dłoni.
Patrzył, pobladły, przez dość długi czas na martwe dziecko, jakby wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Ocknął się po chwili z tego odrętwienia i rozejrzał szybko, oddychając spazmatycznie, jak chwilę wcześniej żydowski chłopiec, którego zabił. Był o krok od wpadnięcia w panikę. Między drzewami dostrzegł nagle jakąś postać, chyba kobietę. Była jeszcze dość daleko i oddzielał go od niej gąszcz bezlistnych krzewów o splątanych gałęziach, więc wiedział, że nie może go rozpoznać. Ale musiała zobaczyć coś niepokojącego, bo nagle zmieniła kierunek i ruszyła w jego stronę. Nie pozostało mu nic innego, jak rzucić się do ucieczki. Schylił się szybko i chwycił małą, umorusaną i martwą dłoń, żeby wyjąć z niej to, co ukradł chłopiec, lecz nie był w stanie odgiąć zaciśniętych śmiertelnym spazmem palców. Nie miał więcej czasu, musiał uciekać. Chwilę później nad małym ciałkiem rozległ się rozpaczliwy krzyk i wołanie:
– Chrystusie, dzieciaka ubili… Na pomoc! Milicja!
* * *
Nad zwłokami małego chłopca, leżącymi w pobliżu kępy krzewów zebrało się kilka osób. Kobieta, która znalazła ciało, stała teraz, wciąż nie mogąc oderwać dłoni od twarzy i zapłakanych oczu. Młody człowiek, pracownik magistratu, usłyszał krzyk, przechodząc niedaleko i przybiegł, zobaczyć, co się stało. Był milicjant w wytartym szynelu narzuconym na mundur, na rękaw wciągniętą miał biało-czerwoną opaskę, a na doszytych pagonach – krokiewkę sierżanta. I Wiktor Krugły – jedyny, który został zmuszony do przyjścia tutaj wbrew własnej woli.
– Na pewno nie widzieliście, jak sprawca uciekał? – zapytał go milicjant, patrząc w zamyśleniu na ciało.
– Nie – odparł. – Nikogo ani niczego nie wiedziałem. Czy mogę już iść?
– Poczekajcie chwilę, gdzie wam się tak spieszy? Byliście niedaleko, a tu wszystko jest ważne, najmniejszy szczegół może mieć znaczenie w sprawie…
Krugły powstrzymał się od komentarza. Zapewne wzięty do MO z łapanki były podoficer, który odgrywał teraz rolę detektywa, marnował jego czas. Wcisnął dłonie w kieszenie spodni i zacisnął je w pięści.
– Przechodziłem ulicą kilkadziesiąt metrów od tego miejsca – wycedził. – Powiedziałem już, że niczego ani nikogo nie widziałem…
– Nic nie widzieliście, mówicie…
– Przyjechałem do Szczecina pół godziny temu.
– Jak się tu dostaliście?
– Ktoś mnie podwiózł i wysadził, tu, niedaleko. – Krugły wskazał na wystającą znad koron drzew wieżę Urzędu Wojewódzkiego. – A teraz do siostry idę. Czy to wszystko, panie władzo?
– Cśśś… – Milicjant podniósł rękę i pomachał palcem. – Nie przeszkadzajcie teraz. Wy! – zwrócił się do drugiego mężczyzny. – Wy widzieliście sprawcę, tak? Jak uciekał?
– Tttak – wystękał młody człowiek. – Ale tylko sylwetkę, nic więcej… Właściwie to przybiegłem, bo ta pani wzywała pomocy.
– Wy, obywatelko?
– Mignął mi między drzewami… Uciekł w stronę tamtych ruin… – Kobieta w chustce na głowie, jedynym elemencie otoczenia, który miał kolor inny niż odcień szarości, wskazała w stronę ulicy Matejki.
– Uhm – mruknął milicjant. – No, nic, przejdziemy się na komisariat i spiszemy zeznania. Trzeba też zabrać zwłoki.
Krugły poczuł, jak robi mu się gorąco.
– Muszę wracać do pracy – jęknął młodzieniec.
– Gdzie pracujecie?
– W Zarządzie Miejskim.
– Aha. – Milicjant rozejrzał się, jakby chciał sobie dać czas na wymyślenie kolejnego pytania, kiedy nagle coś zwróciło jego uwagę. – Hej, wy tam, za drzewem! Chodźcie tutaj! – zawołał gdzieś przed siebie, wbijając wzrok w nieokreślone miejsce parku. – Tak, do was mówię, podejdźcie tu. – Machał do ukrytego za drzewem mężczyzny.
Cała trójka zastanawiała się, jak zdołał go wypatrzyć. Człowiek ukryty za pniem odległego drzewa wahał się, w końcu jednak wyszedł i wolnym krokiem ruszył ku nim. Wyraźnie utykał. Kiedy stanął w końcu przed milicjantem, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę i opuścił głowę.
– Jak się nazywacie?
Nie odpowiedział.
– Pytam, jak się nazywacie! Głusi jesteście?
– On jest ze mną – powiedział nagle młody człowiek, występując z krótkiego szeregu, w jaki cała trójka ustawiła się zupełnie nieświadomie.
– Z wami?
– Tak.
– Z wami, powiadacie… – Milicjant pokiwał głową. – Głuchy czy niemowa?
– On nie rozumie.
– Czego nie rozumie? Po polsku przecie mówię.
– Właśnie dlatego nie rozumie. To Niemiec. Pracuje u nas.
Twarz milicjanta wydłużyła się.
– Wasze nazwisko? – wycedził.
– Karbasz. Ludwik Karbasz.
– A tego tu?
– Joachim Zeller.
Niemiec, słysząc swoje nazwisko, ochoczo pokiwał głową.
– Dobra, idziemy na komisariat – zdecydował milicjant. – Wy, obywatelu… – Wskazał Krugłego. – …poczekacie tu i popilnujecie zwłok, aż nie przyjedzie po nie samochód, a potem dołączycie do nas. Nie ważcie się uciekać, rozumiemy się?
Krugły zacisnął zęby w bezsilnej złości. Zabito dziecko, było mu go żal, ale nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Jak do tej pory kontakty z organami bezpieczeństwa publicznego przysporzyły mu wyłącznie cierpień. Pokiwał głową, bo nie miał wyjścia i jeśli nie chciał narobić sobie kłopotów, musiał zrobić to, co mu kazano. Odprowadził wzrokiem całą czwórkę, a potem kucnął przy zwłokach, popatrzył na zakrwawioną główkę i zamknął oczy. Widział w życiu wiele śmierci, ginęli przy nim jego koledzy, przyjaciele, towarzysze broni i niedoli. Ale żaden z nich nie był dzieckiem.
Otworzył oczy. Świergot ptaków, wyczekujących nadejścia prawdziwej wiosny, nie pasował do śmierci. Krugły wyciągnął rękę w stronę chłopca, zamknął mu sine usta i przymknął powieki o pięknych długich rzęsach. Chciał złożyć mu dłonie na brzuchu, ale ramiona wciąż były sztywne. Coś mignęło nagle między białymi palcami. Krugły ujął chudą dłoń i zrobił coś, co robił czasem w lesie: albo swoim, na Zamojszczyźnie, albo w tamtym, tysiąc kilometrów stąd: używając siły odginał palce, by wydostać to, co mieli w nich jego zabici lub zmarli koledzy. Medalik. Pistolet. Stylisko siekiery albo trzonek młotka. Cokolwiek, na czym zaciskali swoją dłoń w momencie śmierci od kuli, wody, mrozu lub głodu.
Gdy Krugły zdołał już pokonać opór rigor mortis, promienie słońca zamigotały w fasetach sporego brylantu. Wiktor wziął klejnot, przybliżył do oczu i patrzył na niego przez chwilę, a potem przeniósł wzrok na twarz chłopca.
– Śpij, mały – powiedział cicho to samo, co czasem mówił swoim towarzyszom walki i niedoli, leżącym przed nim bez życia. – Śpij. Już nic złego cię nie spotka…
* * *
Wojskowy lekarz w stopniu majora, w białym kitlu narzuconym na zielony mundur, wyskoczył z szoferki. Tuż za nim w drzwiach pojawił się milicjant, który sprowadził Krugłego na miejsce zbrodni. Doktor w milczeniu obejrzał ciało, obmacał głowę, potem wyprostował się.
– Żydek – powiedział do Krugłego, wzruszając lekko ramionami.
Chłopiec miał semickie rysy, tatuaż na przedramieniu mógł potwierdzać jego żydowskie pochodzenie.
– Dziecko – odparł Krugły, patrząc majorowi w oczy.
– Dziecko… – Pokiwał głową, poprawił okulary i machnął na żołnierza siedzącego w szoferce.
– Dawaj, ładujemy go!
Milicjant przypatrywał się dziecku, a potem zerknął na Krugłego. Kiedy żołnierz podszedł do chłopca i złapał go za nogi, Krugły odsunął go.
– Zostawcie – mruknął. – Ja sam…
Wziął ciało na ręce. Głowa lekko opadła do tyłu, ręka zsunęła się z brzucha i Wiktor poczuł delikatne szarpnięcie, kiedy wciąż stężała, ale luźna w stawie ramiennym zwisła swobodnie, uderzając go w kolano.
– Wiecie, ilu ludzi dziennie ginie w tym mieście? – Milicjant łypnął na niego.
– Nie wiem. Dopiero tu przyjechałem.
– Dużo. Za dużo…
Po chwili drobne nieruchome ciałko znalazło się na skrzyni ciężarówki. Żołnierz wskoczył na nią i wziął chłopca od Krugłego, ostrożnie układając go na deskach.
– Towarzyszu majorze, zawieziecie nas do magistratu, zanim pojedziecie do kostnicy? – zapytał nagle milicjant.
Lekarz skinął obojętnie głową. Wsiedli do szoferki, ale dla Krugłego nie starczyło już miejsca.
– Pojedziecie na pace – zarządził major, więc obojętnie wykonał polecenie.
I teraz jechał uczepiony poręczy przy burcie, by nie upaść na chłopca, kiedy rzuci nim niespodziewany wstrząs.
Ciężarówka telepała się na bruku, a małe ciało trzęsło się i podskakiwało razem z nią. Jechali szeroką aleją, jej środkiem biegły tory tramwajowe. Domy w zwartych pierzejach, wysokie na pięć pięter, zacieniały ulicę. Nagle wjechali na idealnie okrągły plac, z którego skręcili w inną, jeszcze szerszą, brukowaną aleję. Krugły przyglądał się wszystkiemu. Morze ruin, które widział przy rzece, zniknęło. Zwałowiska gruzu, strzelające w górę wystrzępione ściany z pustymi oczodołami wyłupanych i wypalonych okien zastąpiły eleganckie, zdobione detalem kamienice. Teraz widział normalne miasto, nietknięte niemal zniszczeniami. Miasto, w którym wszystko było wielkie: szeroka rzeka, która przy Łabuńce była jak morze, ulice, w których zmieściłyby się ze trzy zamojskie czy lubelskie, domy i gmachy oraz ogromne połacie zieleni i to w samym jego środku. Czuł się jak za granicą, za którą nigdy nie był. Z wyjątkiem wschodniej.
Dojechali do zielonego budynku, monumentalnego, jak chyba wszystko w tym mieście. Krugły zeskoczył z ciężarówki, która pojechała dalej, i milicjant przywołał go niecierpliwym machaniem dłoni.
– Chodźcie, chodźcie.
Poszedł więc za nim. Weszli szerokim wachlarzowymi drzwiami do budynku i Krugły poczuł się jak w labiryncie. Monotonny rytm okien i drzwi do pokoi sprawiał, że długie korytarze wydawały się jeszcze dłuższe niż w rzeczywistości. Milicjant też chyba się zgubił, bo minąwszy jakiś zakręt, zawrócił po kilku krokach, zgarniając Krugłego ze sobą, i podążył gdzieś w kolejny uchyłek, prowadzący nie wiadomo gdzie. Wreszcie trafili do dużej sali, w której przy ogromnym stole siedział Karbasz z kimś jeszcze. Kobiety, która znalazła ciało, nie było.
Starszy mężczyzna, widząc, jak obaj wchodzą do środka, wstał i wyszedł im naprzeciw. Był lekko zdenerwowany. Wysoki, dość szczupły, ubrany w nieco przechodzony garnitur, ale rzadko kogo było dziś stać na nowy. Siwe włosy zaczesane miał do tyłu, okulary w rogowej oprawie dodawały jego pociągłej i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy nieco surowej powagi. Lekko wystający i mięsisty podbródek z podłużnym rowkiem pośrodku nie pasował do niej.
– Reszke, naczelnik Wydziału Przemysłu i Handlu – przedstawił się, podając rękę najpierw milicjantowi, potem Krugłemu.
Karbasz siedział wciąż przy stole, skubiąc paznokieć, i nie odzywał się.
– To dziecko na ciężarówce… – Reszke westchnął ciężko. – Widziałem przed chwilą przez okno, kiedy przyjechaliście… Ja… My go znamy.
– Jak to?! Skąd?
– To Szlomo, żydowski dzieciak, którym się trochę tu opiekowaliśmy. Pomagał nam. Czasem pełnił funkcję gońca, nosił papiery, obierał kartofle, taki chłopak od wszystkiego. Dostawał niekiedy obiad… Co za menda ludzka zabiła dziecko? – Reszke pokręcił głową w niepojętym zdumieniu.
– Nazwisko chłopaka – zażądał sierżant.
– Nie znam. – Naczelnik bezradnie rozłożył ręce i odwrócił się w stronę stołu. – Lutek?
Karbasz z głupią miną wzruszył ramionami.
– Kto będzie wiedział?
– Leoś Putra. – Reszke pstryknął palcami. – Leoś wie wszystko i zna wszystkich. Będzie wiedział więcej o tym małym.
– To dawajcie go tu.
– Pojechał załatwiać aprowizację dla kolejarzy. Nie ma go od rana, więc pewnie niedługo wróci. Dam w wydziale znać, żeby go tu przysłali, jak tylko się zjawi.
Wyszedł z sali, nie było go jakieś półtorej minuty, które pozostała trójka spędziła w milczeniu. Kiedy wrócił, obwieścił milicjantowi:
– Mówili, że dzwonił niedawno z dyrekcji kolei, że już jedzie.
– Dobrze, zaczekamy – odparł sierżant i zwrócił się do Reszkego: – Ćmicie?
– Mam tylko z machorką.
– Może być. Poczęstujecie?
Reszke wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki papierośnicę.
– Ładna. – Sierżantowi błysnęły oczy. – Srebrna?
Reszke pokiwał głową.
– Jest jeszcze coś… – powiedział Krugły, patrząc jak milicjant wyciąga papierosa spod przytrzymującej go gumki.
– No?
– Ten chłopiec miał to w ręku. – Krugły otworzył swoją dłoń i pokazał brylant.
Karbasz aż jęknął.
– Pokażcie. – Milicjant zmarszczył brwi, włożył papierosa za ucho i wziął klejnot od Krugłego.
Przyjrzał mu się uważnie i podniósł do góry, żeby zobaczyć go pod wpadające przez okno słoneczne światło. Pociągnął nosem i chrząknął.
– Kpicie sobie? – zapytał.
– Nie rozumiem? – Teraz Krugły zmarszczył brwi.
– Chcecie powiedzieć, że on to miał przy sobie? Ten zabity Żyd?
– To właśnie przed chwilą powiedziałem.
Milicjant zamilkł. Wszyscy patrzyli na Krugłego z zagadkowym wyrazem twarzy. Karbasz miał w oczach zdumienie pomieszane ze zgorszeniem, sierżant podejrzliwość, tylko Reszke założył ręce na przedramiona i spojrzał na Wiktora jakoś cieplej.
– Przeszukiwaliście go, kiedy zostaliście tam sami?
– Nie przeszukiwałem. Ściskał kamień w ręku. Po prostu mu go wyjąłem.
– Dobrze, ja to muszę zapisać do protokołu – powiedział z namysłem sierżant, chowając kamień do kieszeni na piersi i siadając przy stole. – Czyli tło rabunkowe. Co mnie nie dziwi, bo w tym mieście większość przestępstw to pospolite rabunki…
– A mnie dziwi – rzucił Krugły.
– Pożyjecie tu dłużej, to wam minie to zdziwienie. – Milicjant zapiął kieszeń munduru i machnął lekceważąco ręką.
– Dziwi mnie, skąd on go miał.
– A, o tym mówicie. Nie wiecie, że oni biedni nie są?
– Ten mały miał dziesięć, jedenaście lat. To raz. Skąd dziecko ma coś takiego? Poza tym przeszedł kacet, to dwa. A tam zabierali takie rzeczy od razu, ich właścicieli wysyłając zaraz potem do pieca. I po trzecie: to nie jakiś marny kamyk z pierścionka. Zakładając, że jest prawdziwy…
– Zaraz, zaraz… Skąd wiecie, że on był w obozie?
– Miał na ręku tatuaż z numerem.
– Tak?
– Tak.
– Możliwe, nie zauważyłem. – Milicjant zdjął czapkę i sięgnął po papierosa. – No, dobra, gdzie ten, jak mu tam…
– Leoś – podpowiedział Karbasz.
Leoś przybiegł chwilę później. Zdyszany i zdziwiony, czego chce od niego władza, wpadł do sali, najpierw gwałtownie otwierając drzwi, a potem zamykając je z hukiem.
– Nie dali, naczelniku – wysapał, widząc Reszkego. – Nie dali, skurkowańcy, powiedzieli tylko, że…
– Później, Leoś, później. Teraz o czym innym. – Wskazał na sierżanta, który zrezygnowanym ruchem wkładał właśnie papierosa za ucho.
– Wy znaliście podobno tego Szloma, żydowskiego chłopaka? – Ton milicjanta był znów urzędowy.
– Szlomo Sand. Zgadza się. Co z nim? – zaniepokoił się Leoś.
– Został dzisiaj zabity w parku Żeromskiego.
– Boże… – Wstrząśnięty, zasłonił usta.
– Nie są to bezpieczne czasy, nawet, a może zwłaszcza, dla małych dzieci – zauważył filozoficznie sierżant.
– On nie był małym dzieckiem – powiedział machinalnie Leoś.
– Na oko dziesięć, jedenaście lat – zdziwił się milicjant. – To chyba jeszcze dziecko?
– Nie, on miał piętnaście, tylko wyglądał na mniej. I nie dziwota po tym, co przeszedł… To był taki chłopak na posyłki. Kręcił się po instytucjach i jak trzeba było pilnie jakieś pismo zanieść, to biegł. Między magistratem, posterunkami, zajezdnią, elektrownią i gdzie tam trza było. Łapał kwit i biegł albo i na welocypedzie jechał. Na stojąco, bo z siodełka do pedałów nie sięgał nawet. Zwinny, szybki, odkarmiliśmy go trochę po Buchenwaldzie. Szkoda basałyka…
– Miał rodziców?
– Gdzie tam. – Leoś machnął ręką. – Jedyny z rodziny, który przeżył. Ciotka jego kolegi go przygarnęła. Wracali z Niemiec do siebie, do Lublina, ale zostali tutaj.
– A wy… – Milicjant zwrócił się do Karbasza. – …nie rozpoznaliście go? Przecież musieliście wiedzieć, kim był? Widywaliście go tu?
– Może z parę razy go widziałem. Ale tam, w parku, to ja w życiu bym nie powiedział, że to on! Zresztą… ja mu się nawet za bardzo nie przyglądałem. Ja… Mnie mgli na widok krwi. Ta kobieta krzyczała, to przybiegłem, ale gdybym wiedział, co zastanę, to… – Spuścił głowę.
– Tobyście nie pobiegli? – dokończył sierżant. – Albo w drugą stronę?
Karbasz wzruszył ramionami. Był wyraźnie zawstydzony.
– Matkę mi Sowieci zabili, jak miałem trzynaście lat – wyjaśnił drżącym głosem. – Na moich oczach, obywatelu sierżancie. Od tej pory, kiedy krew widzę, to… – Machnął ręką, a w jego oczach zalśniły łzy.
– Dobra, już dobra. A ten… Niemiec, też go nie rozpoznał?
– Achim go w ogóle nie znał – wyjaśnił Karbasz.
– Skąd wiecie? Może jego zapytamy?
– Zapytajcie. Pracuję z nim, odkąd do nas dołączył, to wiem…
Milicjant pokiwał głową, wyjął zza ucha papierosa i zaczął go ugniatać, a potem utykać w bibułce wiórki tytoniu, które z niego wystawały. Nagle jakby stracił cały zapał, który miał wcześniej. Może wyczerpał mu się zasób pytań, a może stwierdził, że niczego więcej już się nie dowie.
– Co teraz będzie? – zapytał Reszke.
Sierżant wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od papierosa.
– Nic. Co ma być? To, co zwykle. Będziemy prowadzić czynności wyjaśniające…
– Jakie są szanse, że złapiecie mordercę? – zapytał nagle Krugły.
Siedział zgarbiony obok stołu i z zakłopotaniem zacierał ręce. Były brudne od ziemi i kurzu, na małym palcu zauważył odrobinę rozsmarowanej i zaschniętej krwi. Obejrzał dłoń, czy się nie skaleczył, ale to nie była jego krew.
– A jak myślicie? – Milicjant spojrzał na niego, delikatnie stukając skrętem w blat. – Bądźmy realistami. Wiecie, co się tu dzieje… I dużo jeszcze wody w Odrze upłynie, zanim to się zmieni. No nic, będę szedł. – Wstał od stołu i podciągnął pas. – Robota czeka.
– To wszystko, panie sierżancie? Niczego więcej nie zrobicie? – Krugły nie wytrzymał.
– Ja jestem podoficerem służby zewnętrznej, rozumiecie? – Sierżant pochylił się ku niemu. – Dbam o porządek na ulicach. Dalej zajmą się tym śledczy z wojewódzkiej. Będziecie jeszcze zapewne przesłuchiwani w tej sprawie. Ja swoją robotę zrobiłem. I mam następną do zrobienia, dlatego pozwolicie, obywatelu… – Ukłonił się z udawaną rewerencją. – …że się oddalę.
Oficerki zadudniły na drewnianym parkiecie, skrzypnęły drzwi i milicjant poszedł sobie, zostawiając wszystkich z uczuciem lekkiej konsternacji. Wyglądało na to, że było po wszystkim. Zginął mały chłopiec, zadano kilka pytań, ciało zawieziono do kostnicy i już. Zapewne dołączy do kilkunastu innych przetrzymywanych w piwnicy szpitala, a w ciągu paru dni spocznie na cmentarzu. Po tygodniu niemal nikt już nie będzie o nim pamiętał. Może z wyjątkiem kilku jego pobratymców.
Reszke położył rękę na ramieniu Putry i przerwał grobową ciszę.
– Leoś, wpadnij za godzinę, opowiesz mi, co znowu tamci zmalowali. Ludwik, ty możesz wracać do roboty, a wy… – Popatrzył na Krugłego. – …pozwólcie ze mną na chwilę, dobrze?
Wiktor pomyślał, że to będzie cud boski, jeśli dziś jeszcze zdoła dotrzeć do Marylki. Był głodny i zmęczony. Noc spędzona w samochodzie dawała mu się we znaki. Przepuścił w drzwiach Leosia i Karbasza i powlókł się za Reszkem, który zaprowadził go do jednego z miliona pokoi.
– Siadajcie. Urzędnik wskazał krzesło na cienkich nóżkach, które stało z przodu biurka, a sam zasiadł za nim. Odsunął kałamarz i zszywacz, obok nich starannie położył kopiowy ołówek i czerwoną kredkę. Poprawił marynarkę i oparł łokcie o stół.
– Skąd przyjechaliście?
– Z Poznania, ciężarówką z pocztą. Dzisiaj rano. Dobrzy ludzie zabrali.
– O, to z moich rodzinnych stron! – ucieszył się Reszke. – A skąd jesteście? – zapytał, przypatrując mu się znad okularów.
– Z Zamościa.
– Z daleka… Dokument jakiś macie? Kenkartę, dowód osobisty?
Krugły wyciągnął zza pazuchy sfatygowaną skórzaną okładkę na dokumenty, a z niej starannie złożony pożółkły świstek papieru. Podał Reszkemu i patrzył, jak ten rozkłada go i zaczyna czytać.
– Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego? – mruknął.
– Taki papierek mi dali, kiedy już wróciłem do Polski.
– W AK byliście? – zapytał Reszke, a właściwie stwierdził fakt, którego potwierdzenie miał przed oczami.
Skinienie głowy wystarczyło za odpowiedź.
– A gdzie trafiliście po ujawnieniu? Znaczy… – Pomachał papierkiem. – …widzę gdzie, ale gdzie dokładnie?
– Nie ujawniałem się. Sami po mnie przyszli. Szachtłagier w Borowiczach. Jogła.
– Hm… – Reszke pokiwał głową. – To dlatego tacy bladzi jesteście. Co robiliście za okupacji?
– Na robotach byłem, w składzie wyrobów żelaznych pod Berlinem, jako pomocnik ślusarza. W czterdziestym drugim wróciłem do Zamościa i odtąd na kolei pracowałem. Na Ostbahn.
– Wykształcenie?
– Trzy klasy gimnazjum, przed wojną. Nie miałem czasu na tajne komplety, musiałem pracować. Wrócę do szkoły, jak Bóg da. I maturę zrobię.
– Dobrze, to wam się chwali. Niemiecki znacie?
– Dogadam się w razie potrzeby. Trochę szwargotałem w Templinie. Tam, gdzie na robotach byłem.
– Hm… A w konspiracji co robiliście?
– Drużyna ochrony radiostacji i wywiad kolejowy. Potem partyzantka: była wsypa i musiałem do lasu uciekać. Wysadzanie transportów amunicji, mostów, zasadzki na szkopów, akcja „Burza”…
– To sporo, widzę, potraficie.
Krugły skrzywił się lekko.
– A potem zgarnęło was NKWD? – indagował Reszke.
Krugły popatrzył mu prosto w oczy.
– Nie NKWD. – Oblizał usta. – Ubowcy. Polacy. To oni mnie wydali w ich łapska.
Do dziś dnia nie miał pojęcia, co stało się z „Waksmundem” i czy odnaleziono ciało Bolesławca. A jeśli tak, co było dość prawdopodobne, to jakim cudem ubecja nie powiązała tego z nim. Miał pewność, że nie powiązała. Gdyby tak było, nie wyszedłby już żywy z piwnic kamienicy Czerskiego. Nie zobaczyłby na oczy żadnego enkawudzisty ani nie pojechałby na Wschód, drążyć chodniki w kopalni, spławiać drewno i kopać glinę. Oni załatwiliby sprawę od razu, na miejscu, jedną kulą w tył głowy.
Reszke zagryzł dolną wargę.
– Rozumiem…
– A ja nie. Dlatego nie chcę się w to wszystko mieszać. Polityka mnie nie interesuje. Ja swoje zrobiłem. Walka z okupantem już się dla mnie skończyła, w czterdziestym czwartym. Spełniłem swój obowiązek wobec ojczyzny.
– Nie interesuje was polityka, mówicie… To powiem wam coś. Tu jest inaczej. Polityka też jest, nie przeczę, ale ja również trzymam się od niej z daleka. Mój związek z nią ograniczam do niezbędnego minimum. Ja byłem nauczycielem, zwykłym belfrem, wiecie? Zrobiłem coś, co należało zrobić dla ojczyzny, i zrobiłem to dla niej, a nie dla polityki. Nie po to tu przyjechałem, zostawiając za sobą wszystko: swój dom, starych rodziców. Może Polska nie jest taka, jaką sobie wymarzyliśmy, ale jakaś jest. Nie, źle powiedziałem: nie jakaś. Jest jak małe dziecko, a my jesteśmy właśnie jak rodzice. To od nas zależy, jaka ona będzie. To my trzymamy straż nad Odrą i Nissą. To my stoimy nad Bałtykiem. My, którzy tu jesteśmy. To wielka odpowiedzialność. Nasze dzieci i wnuki tu będą żyć. Pan jest młody, panie kolego, i z całym szacunkiem, jeszcze nie wszystko pan rozumie. W moim wieku na pewne sprawy patrzy się inaczej. Dojrzalej. Pan ma ile lat?
– Prawie dwadzieścia pięć.
– No, właśnie. A ja pięćdziesiąt, też prawie. Urodziłem się jeszcze w zeszłym wieku. Żyłem pod kajzerem i wtedy jeszcze nasze nazwisko pisało się „Reschke”, żyłem w wolnej Polsce, gdzie ojciec je spolszczył i żyłem pod hitlerowską okupacją; w czterdziestym dostaliśmy wezwanie na gestapo i propozycje powrotu do dawnej pisowni oraz podpisania folkslisty, z których nie skorzystaliśmy, narażając się na konsekwencje. Tak właśnie żyłem, ale żyłem i dalej chcę żyć. Chcę, żeby moje dzieci żyły. A tu… To miasto niczyje. Ani nasze, ani ich. Jeszcze nie nasze i już nie niemieckie. Tym miastem wielkie siły grają jak piłką. Ale jeśli ono będzie w końcu nasze, to zróbmy wszystko, żeby żyło się w nim jak najlepiej. Kto wie, co będzie za miesiąc, rok, dekadę. Może kiedyś znów zajmą je Niemcy albo zostanie wolnym miastem, jak Gdańsk przed wojną; nieważne, póki my tu jesteśmy rozwijajmy je dla nas, a nie dla nich, rozumie mnie pan, panie kolego? Rozumie pan, gdzie w tej chwili mam politykę? Akurat dobrze trafiliście, bo dopiero skończyły się uroczystości pierwszej rocznicy wyzwolenia miasta. Był towarzysz Bierut, Osóbka-Morawski, marszałek Żymierski, nawet Mikołajczyk był, niestety… Co tu się działo… Ale to minęło i skupiamy się na tym, co naprawdę ważne. Bo my organizujemy życie kilkudziesięciu tysiącom ludzi. Polakom, Niemcom, którzy tu jeszcze zostali, oraz Żydom. Niemców wciąż jest niewiele mniej niż Polaków. Ciągle napływa ludność: repatrianci z Zachodu, z obozów i robót przymusowych, andersowcy i inni. Wracają do domów i bliskich, których w większości już nie ma, i tu zostają. Ze Wschodu przesiedleńcy, jedni chcą zacząć wszystko od nowa, innym nakazano tu przyjechać, jeszcze inni chcą się dorobić. Niestety, są wśród nich także szabrownicy, bandyci i pospolite bydło. I nie odróżnisz, kto dobry, a kto swołocz. A my musimy ich wszystkich jakoś wyżywić i urządzić. Oraz upilnować.
– Myślałem, że od pilnowania jest milicja?
– Owszem. Wiecie, ilu ich jest? O wiele za mało. W czterdziestym piątym z Zarembą przyjechało ich czternastu. Czternastu! Was, z takim doświadczeniem, też by pewnie zechcieli, no, ale z taką przeszłością to nie wezmą. Ale ja… ja bym was chętnie przyjął do siebie, do wydziału, co wy na to? Potrzeba nam teraz takich ludzi jak wy…
Reszke zawiesił głos i wbił wzrok w Krugłego, jakby od odpowiedzi, jakiej udzieli, zależało niemal wszystko. Zdziwiony Wiktor pokręcił głową, patrząc na swoje ręce, a nie w jego twarz.
– Przecież w ogóle mnie pan nie zna.
Reszke wzruszył ramionami.
– Wiecie, ja za okupacji też swoje przeżyłem i trochę się na ludziach poznałem. Umiem porządnego człowieka rozpoznać. Po różnych rzeczach. A wam z oczu dobrze patrzy, dokumenty szanujecie, no i to, co zrobiliście z tym kamykiem, też o was nie najgorzej świadczy. – Pochylił się w stronę Krugłego i zmrużył powieki. – Powiem wam coś. Tu nikogo tak naprawdę się nie zna. Tu wszyscy obcy. Tu nie ma jeszcze społeczności, takiej jakie były na wsiach albo we Lwowie, w Warszawie czy gdziekolwiek indziej, skąd wszyscy przyjechaliśmy. Jak w Poznaniu, skąd ja jestem. Kiedyś żyliśmy w grupach, gdzie wszyscy znali się jak łyse kobyły, od pokoleń. Tutaj to my jesteśmy pierwszym pokoleniem. Tu się dopiero poznajemy. I nie wiemy o sobie nic ponad to, co sami powiemy. A mówić można wszystko, byle śliny nie brakło… – Westchnął. – No, dobra, dowód osobisty by wam trzeba wystawić, mieszkać też gdzieś musicie… To co, przyjmiecie moją propozycję?
– Dostanę czas na zastanowienie?
– Nad czym tu się zastanawiać? Lepiej nie traficie, zapewniam was. A wiem, co mówię.
– W porządku. – Krugły podjął decyzję w jednej chwili. – Przyjmuję…
– Nooo, to cieszę się! Witamy na pokładzie!
Krugły uśmiechnął się pod nosem. Entuzjazm Reszkego z pewnością mógł być zaraźliwy. Po łagrze nie palił się do roboty, ale nudy nie cierpiał. Nigdy nie potrafił usiedzieć w miejscu dłużej niż kilka godzin. A tułaczka do Szczecina też swoje zrobiła…
– Ten cały Zeller, który u pana pracuje, kto to? – zapytał, wstając z krzesła.
– Taki jeden od Wiesnera.
– A Wiesner to…?
– Niemiecki komunista, zainstalowany tu po wyzwoleniu przez towarzyszy radzieckich. Były burmistrz Dystryktu Zabelsdorf, czyli niemieckiej części miasta, który nastał po Spieglerze. Tak jak i Zaremba podlegał wojskowemu komendantowi Fiedotowowi w okresie między powrotem z ewakuacji a piątym lipca. Piątego Szczecin znów przeszedł w polskie ręce. Nie powiem, że ostatecznie, w świetle tego, co mówiłem przed chwilą, brzmiałoby to dziwnie. Zeller pracował w niemieckim zarządzie miejskim, zaczął jeszcze przed wojną, potem od czterdziestego czwartego miał przerwę i wrócił do pracy już za Wiesnera. Koniec końców został w Szczecinie i teraz współpracuje z nami. A co?
– Nic.
– No, powiedzcie. Tu przecież sami swoi.
– Nie podoba mi się – mruknął Krugły.
– Oczywiście, rozumiem, że jesteście uprzedzeni do Niemców. Nie wy jedni. Ja również.
– Po co wam szkop?
Reszke uśmiechnął się półgębkiem.
– No, widzicie, to jest właśnie specyfika miasta, takiego jak to. Miasta niczyjego. To tutaj nic niezwykłego, dla wojsk radzieckich pracują ich setki. Zeller jest tutejszy. Zna Szczecin jak własną kieszeń. Ulice, budynki, kanalizacja, wodociągi, gazownia, prąd, magazyny, tramwaje… Piekarnie, zakłady rzemieślnicze… To wszystko musi jakoś działać. Zbudowali to Niemcy, oni też częściowo to zepsuli, kiedy dotarło do nich, że to już koniec. Zeller pomaga nam to jakoś wszystko ogarnąć. A to niełatwe, wierzcie mi.
– Ufa mu pan?
– Ja? Ja nikomu nie ufam. Wam też do końca nie mogę. Ale, jeśli mogę was prosić, róbcie wszystko, żeby to moje zaufanie zdobyć. Będzie nam się wtedy dobrze współpracowało, co wy na to?
– Tak jest.
– No, no, to nie wojsko. – Reszke roześmiał się serdecznie, machając ręką. – Teraz będą inne zasady, panie kolego. Zaświadczenie przesiedleńcze macie?
– Mam.
– Dobrze. Wybierzcie sobie jakieś lokum w bezpiecznym miejscu. Najlepiej tam, gdzie jest dużo Polaków. Unikajcie Niebuszewa i odległych dzielnic. Mogę wam polecić…
– Zamieszkam u siostry – przerwał mu Krugły.
– O! – zdziwił się. – Siostrę tu macie? Gdzie?
– Maria Prażmowska, ulica… – z trudem przypomniał sobie nazwisko patrona – …Koziorowskiego.
– Pogodno. Piękna dzielnica, nietknięta wojną. – Reszke pokiwał głową. – Jeszcze niedawno siedzieli tam towarzysze radzieccy. Zdziwicie się, zwłaszcza po tym, co widzieliście tu, w śródmieściu. Niedaleko tego miejsca, na rogu Mickiewicza i Martynowej, jest punkt zborczy przesiedlanej ludności niemieckiej. Na razie kiepsko z komunikacją, bo hitlerowcy wysadzili wiadukt nad torami, ale już go odbudowujemy. Dziś trzeba objazdem przez Jagiellońską, ale niedługo tramwajem będziecie tam jeździć po nowiuteńkim moście. Sami widzicie, że robimy, co możemy, żeby to miasto przywrócić do życia… – Spojrzał nagle na Krugłego, jakby na coś wpadł. – Znaczy siostra zamężna?
– Wdowa. Z dzieckiem.
Reszke opuścił głowę i przesunął do siebie jedną z leżących w rogu biurka karteluszek. Poślinił końcówkę kopiowego ołówka i nabazgrał kilka słów, całość wieńcząc zamaszystym podpisem. Potem wziął do ręki pieczątkę, chuchnął na nią i mocno przybił w rogu pisemka. Przyjrzał mu się i z zadowoleniem wręczył Krugłemu.
– Dobrze, że kogoś tu macie – mruknął. – Raźniej wam będzie razem. No nic, z tym papierkiem przejdziecie się jutro do działu ewidencji ruchu ludności. Zgłosicie zamieszkanie, zostaniecie zameldowani i dostaniecie potwierdzenie. Potem dowód osobisty, im szybciej, tym lepiej. Po co macie się ciągle legitymować tym kwitem z MBP? A dziś jedźcie do siostry, pewnieście się parę ładnych lat nie widzieli, co? Pojedziecie z Karbaszem, pokaże wam drogę i kawałek miasta przy okazji. Wypytajcie go, o co tam chcecie. Musicie sporo nadrobić, jeśli macie tu przetrwać. No, dobra, lećcie, lećcie… I uważajcie na siebie. Mamy dużo roboty. Do jutra.
Krugły wyszedł na zewnątrz i odetchnął głęboko. Przed wejściem do urzędu czekał już Karbasz. Opierał się o rower, drugi leżał na bruku obok niego.
– Bierz. – Wskazał go Krugłemu. – Pojedziemy, gdzie chcesz.
– Czemu go nie szanujesz?
– Poniemiecki szmelc. – Wydatne usta wykrzywił grymas lekceważenia.
– Ale jeździ?
– Jeździ, jak najbardziej.
– No, właśnie. – Krugły podniósł rower i obejrzał go.
Był pordzewiały i miał lekko powyginaną ramę, ale koła wydawały się w porządku, opony nie były łyse, tylko łańcuch wisiał luźno, jakby miał zbyt dużo ogniw.
Karbasz podprowadził swój rower bliżej i wyciągnął do Krugłego rękę.
– Ludwik jestem.
– Wiktor – mruknął Krugły, przyglądając mu się uważniej.
Miał dobroduszną twarz i pewnie niecałe osiemnaście lat. Szczupły, wręcz kościsty, z czarnymi włosami sterczącymi jak włosie ryżowej szczotki, lekko pryszczaty i z jakąś zadziornością w oczach. Krugły polubił chłopaka niemal od razu.
– Gdzie chcesz jechać? – zapytał Karbasz.
– Na Koziorowskiego.
– To wiem gdzie. – Chłopak pokiwał głową.
Wsiedli na rowery i ruszyli brukowaną ulicą. Oba skrzypiały niemiłosiernie nienasmarowanymi łańcuchami i wyrobionymi sprężynami siodełek. Zresztą Karbasz miał swoje za wysoko, więc chłopak ledwie sięgał nogami do pedałów. Jadąc, kolebał się na nim, jakby wiosłował w kajaku.
– Dam ci kilka rad – powiedział. – Potraktuj je poważnie, bo inaczej może być z tobą krucho. Pierwsza, najważniejsza rada: unikaj „przyjaciół”. Znaczy ruskich. Chodzą często pijani i tylko szukają pretekstu do zwady. Ubić potrafią na miejscu za portfel albo zegarek. Na środku ulicy. Samochodami ludzi na ulicach zabijają, bo po pijaku jeżdżą. W zeszłym roku jeden mój druh serdeczny przez nich zginął. Teoś Firlik. Strażakiem był, do pożaru jechali i wpadła na nich ciężarówka, co to ją pijany krasnoarmiejec prowadził. Ulicę teraz swoją ma w śródmieściu, ale co mu po ulicy, jak nie żyje? Ruscy strzelają do wszystkich: do kupców, do przechodniów i do milicjantów też. Bez różnicy. Wchodzą do mieszkań i sklepów. Nawet oficerowie, rozumiesz? Rabują, gwałcą kobiety w ciąży i małe dziewczynki, nieważne, czy Polki, czy Niemki. Pod Starogardem jeden rozjechał czołgiem chłopaka; tak długo gonił go po polu, aż dopadł i rozjechał. Milicja śle skargi do komendanta wojennego, i co? I nic! Odpisują, że to my prowokujemy! Coraz gorzej jest… Po prostu schodź im z drogi. I ubecji też się strzeż. Na początku roku dowódcę im wymienili, bo takie rzeczy tu wyprawiali, że aż strach mówić. – Przerwał na chwilę i z niepokojem spojrzał na Krugłego. – Ale ty nie trzymasz z nimi, co? Powiedz?!
Krugły mocniej ścisnął rączki kierownicy, uśmiechnął się i pokręcił głową, nic nie mówiąc.
– Dobrze – westchnął Karbasz, kolebiąc się na siodełku i rozglądając się uważnie na boki, kontynuował: – Inna rzecz, na którą trzeba uważać na ulicach, to ruiny. Chodź zawsze środkiem jezdni i patrz, czy jaka ściana się nie chwieje, jakby zaraz miała runąć, cobyś zdążył uskoczyć. Nie ufaj konstrukcjom, zawsze sprawdzaj, na co wchodzisz. Niedawno do Szczecina jechał amerykański oficer z misji wojskowej. Na autostradzie most nad rzeką zwalony, po nocy i we mgle jechali…
– Wpadli?
– Tylko on. Wysiadł z auta, kazał kierowcy czekać i sam poszedł sprawdzić, jak to wygląda. I spadł, a ciała nigdy nie znaleziono. Dlatego po zmroku się nie szwendaj nigdzie. Po zmroku na mieście nie ma czego szukać. Starówka to morze cegieł, a w nich tylko bandyci grasują. Krasnoarmiejcy, dezerterzy i, niestety, nasi również. Wielu szkopów wciąż nie złożyło broni. Dalej wierni Adolfowi. Werwolf. Siedzą po lasach i w zburzonych kamienicach, wyłapuje ich KBW, ale sporo jeszcze pracy przed nimi. Milicja też ma pełne ręce roboty, sam zresztą widziałeś. Mówię ci: nie ma dnia, żeby ktoś nie zginął, a ilu ludzi przepadło bez wieści…
– A Zeller? – wtrącił Krugły.
– Co z nim? – Karbasz obejrzał się na niego zdziwiony i omal nie stracił równowagi.
– Nie był w Wehrmachcie? W SS? W ogóle w wojsku?
– Nasz Achim? – Chłopak mocniej nadepnął na pedały i wrócił wzrokiem na drogę przed sobą. – Nieee. Nigdzie nie był, bo od dziecka nie ma oka, znaczy prawdziwego, tylko szklane, w dodatku choruje na gruźlicę. I kuśtyka, coś z nogą ma. Przesiedział całą wojnę w domciu. Tak przynajmniej mówił, ale podobno go sprawdzili. Przecież podejrzanemu elementowi nie pozwolono by u nas pracować. W czterdziestym czwartym, podczas alianckiego nalotu, zginęła jego żona. Trudno, żeby nas lubił, tak jak trudno, żebyśmy my lubili ich, ale wiesz… jakoś trzeba tu wspólnie żyć. Jak przestaną być przydatni, to wrócą do siebie, jeszcze im kopa w dupę na zapęd damy. Na razie łaszą się, ale za plecami spluwają.
– Po co się łaszą?
– Bo do garnka włożyć coś muszą. W zeszłym roku był wielki głód. Szkopy zdychały tysiącami, nie przesadzam. Marli jak muchy. Nawet my, w zarządzie, jedzenia mieliśmy tyle, co kot napłakał. Ruscy dali nam parę worków mąki i trochę słoniny. Mąkę zżerały robaki, a słonina była zjełczała. Mało brakowało, a wróciłbym do domu. Poddałbym się, jak nic. Na działki jeździliśmy, zbierać jabłka i jakieś warzywa, żeby było co do gara wsadzić. Ale się nie poddałem. Tu trzeba być silnym. Oni, znaczy Szwaby, też są zmęczeni wojną. Przynajmniej niektórzy, bo są i tacy, co dalej by chcieli wojować i tylko zamęt sieją. Pożary wzniecają, rabują, sabotaż uprawiają. Mówię ci, gorzej niż na Dzikim Zachodzie. – Zerknął na Wiktora. – W kinie kiedyś byłeś?
– Nie – przyznał Krugły z lekkim wstydem.
Jakoś tak się złożyło, że nigdy nie zawitał do zamojskiego kinoteatru. Ojciec miał surowe zasady. Kiedy Stylowy został za okupacji Capitolem, w myśl zasady „tylko świnie siedzą w kinie” tym bardziej nie wypadało tam pójść.
– Nie przejmuj się, niedługo pójdziesz. Zabiorę cię do Odry. Kto wie, może jakiegoś westerna puszczą, z Tomem Mixem na przykład?
– Może… – mruknął Krugły, choć nie miał pojęcia, kim jest Tom Mix.
Jechali chwilę w milczeniu. Suche, zapiaszczone łańcuchy wciąż skrzypiały lekko w ciszy, która panowała wokół.
– Ten brylant… – zaczął nagle Karbasz. – Czemuś go oddał?
– Bo nie był mój.
– Znalazłeś. Należał ci się, nie?
– Nie. Nie znalazłem go. Wyjąłem go tylko z ręki tego chłopca. Nie był mój – powtórzył spokojnie.
– Mogłeś sobie zabrać. Nikt by nie wiedział.
– Ja bym wiedział, Ludwik.
– Głupiś – wyrwało się Karbaszowi.
– Możliwe – zgodził się Krugły. – Ale mam swoje zasady, rozumiesz?
– Nie bardzo. Ja też mam, ale to był brylant. Brylant, Wiktor, wielki jak wronie jajko!
Krugły uśmiechnął się pod nosem i mocniej nacisnął na pedały.
– Daleko jeszcze? – zapytał Karbasza, wyprzedzając go.
– Nie – odburknął mu tamten zza pleców.
– Nie martw się, następny jaki znajdę, dam tobie, chcesz? – Obejrzał się za siebie i wybuchnął śmiechem.
– Głupiś – powtórzył Karbasz, ale też po chwili się roześmiał.
Stanął na pedałach i teraz on wyprzedził Krugłego.
– Przed nami zwalony wiadukt. Przejdziemy dołem, przez park i tory, i niedługo będziesz u siostry! – zawołał.
– Mam nadzieję… – mruknął Krugły i popędził, jakby ta wiadomość dodała mu sił.
I faktycznie dodała. Kilka minut później wjechali w jedną z bocznych uliczek. Wielorodzinne budynki ze stromymi dachami zastąpiły bliźniaki z ogródkami. Uliczka była brukowana, miała gazowe latarnie, przed niemal każdym z domów stało metalowe ogrodzenie na betonowej podmurówce. Duże okna były pootwierane, na parapetach leżała pościel, jakby wszyscy umówili się, że będą ją wietrzyć właśnie dziś. Krugły zatrzymał się przed numerem dwadzieścia siedem.
– No, dobra. – Karbasz, widząc to, również zeskoczył z siodełka. – Rower oddasz jutro, przyjedź nim do pracy, załatwimy ci inny, lepszy. To co, na razie, Wiktor?
– Na razie. – Krugły machinalnie uniósł dłoń, ale nie patrzył na niego, tylko na dom.
Karbasz uśmiechnął się lekko i odjechał, nie czekając dłużej. Wiktor otworzył furtkę i wszedł na ogród. Oparł rower o mur i po pokonaniu kilku schodków stanął przed drzwiami. Z boku zobaczył przycisk dzwonka, więc go nacisnął z lekkim wahaniem i po chwili stanęła przed nim Marylka. Twarz stężała jej w grymasie zaskoczenia, jakby zupełnie nie wiedziała, co zrobić, widząc brata po dwóch latach nieobecności.
– Jesteś. Nareszcie – wyszeptała i łzy trysnęły z jej oczu.
Rzuciła mu się w ramiona, wyściskała, a potem zaciągnęła do środka, wołając:
– Mamo, Witek, chodźcie! Przyjechał! Wiktor wrócił!
* * *
Krugły jechał rowerem do nowej pracy. Znów był piękny dzień, jakby na przekór temu, co stało się wczoraj rano.
Poprzedni dzień zaczął się koszmarnie, ale za to skończył cudownie. Marylka nie chciała wypuszczać brata z objęć, co chwila głaskała go po twarzy albo chociaż trzymała za rękę, jak wtedy, kiedy miał sześć, siedem lat. Najadł się do syta, po raz pierwszy od lat nie musiał chować niczego na później ani jeść w pośpiechu. Matka trochę chorowała, ale lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Marylka nikogo nie miała, Janek nigdy do niej nie dotarł. Krugły nie pisał jej w listach o spotkaniu z „Waksmundem”, dopiero teraz mógł jej opowiedzieć całą historię. Zrobił to wieczorem, kiedy matka i Witek poszli już spać. Płakała trochę. Potem poprosiła go, żeby nigdy więcej nie mieszał się w nie swoje sprawy. Potrzebowała go, wszyscy potrzebowali w tym domu mężczyzny: matka potrzebowała syna, ona brata, a Witek też musiał mieć kogoś, kto będzie go trzymał w ryzach i świecił przykładem. Krugły przyznał jej rację.
Niemal nie poznał siostrzeńca, tak wyrósł. Coraz bardziej przypominał swojego ojca, zaczynał mu się zmieniać głos i miał ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Mężniał, a przecież kiedy Krugłego zabierali sprzed domu, prawie dwa lata temu, był jeszcze dzieciakiem. Teraz szedł mu trzynasty rok. Wojenne dzieci dojrzewają szybciej… Nagle przypomniał sobie Szloma, zabiedzonego żydowskiego nastolatka, który wyglądał jak dziecko i nie dane mu było zmienić się w mężczyznę.
Pochylił się nad kierownicą, przyspieszając, i kilka minut później był już w magistracie. Reszke wezwał go do siebie po przybyciu, kiedy tylko zwrócił rower. Cały ranek spędził na zapoznawaniu się ze swoimi obowiązkami. Naczelnik poznał go z załogą wydziału, pokazał, gdzie będzie pracował, a gdzie jadł. Pierwszą robotę dostał od razu. Reszke zabrał go do swojego gabinetu, gdzie był już Karbasz.
– Tu jest lista kilku zgłoszonych punktów usług dla ludności. – Podał im kartkę papieru. – Pójdziecie sprawdzić warunki, w jakich przyjmowani są klienci: ogólny stan techniczny, czystość, czy obsługę wykonuje osoba zgłoszona do ewidencji. Macie siedem miejsc, wszystkie niedaleko od siebie, ale wśród ruin, więc uważajcie. Wiktor… – Naczelnik porzucił na szczęście oficjalną formę zwracania się do Krugłego per wy. – …Lutek pokaże ci, jak to wygląda, na co zwrócić uwagę i tak dalej, za kilka dni będziesz chodził sam, bo ludzi mało, a te zakłady wyrastają jak grzyby po deszczu. Zerknijcie jeszcze na handlarzy na Dworcowej. Lećcie. Lutek, ty później jeszcze skoczysz ze mną w jedno miejsce.
– Jasne, naczelniku. – W głosie Karbasza, zerkającego na listę, nie było entuzjazmu. – Ktoś nas teraz podrzuci w ten rejon?
– Nie. – Reszke pokręcił głową. – Macie przecież własne nogi. Czy nie?
Wkrótce szli ulicą Podgórną. Monumentalne ruiny potężnego kościoła górowały nad zniszczonym miastem. Środkowe przęsła korpusu nawowego nie istniały, zniszczone bombami; między wieżą a prezbiterium ziała koszmarna wyrwa. Kolejny kościół, dużo mniejszy, z maleńką wieżyczką, majaczył w perspektywie ulicy i Krugły pomyślał, że Bóg musiał opuścić to miejsce dawno temu i chyba nie kwapił się do rychłego powrotu.
Minęło ich kilka osób, każda z nich spieszyła się gdzieś do swoich spraw. Krugły z Karbaszem rozmawiali cicho ze sobą, kiedy nagle Ludwik szepnął:
– Ruscy idą.
Z naprzeciwka nadchodziło wolnym krokiem dwóch żołnierzy Armii Czerwonej.
– Spokojnie, są po drugiej stronie ulicy…
Karbasz zamilkł i wlepił wzrok w przestrzeń przed sobą.
– Ludwik, zachowuj się naturalnie – poradził mu cicho Krugły, choć i on czuł lekkie mrowienie na karku.
Szli dalej. Obaj mieli uraz, choć z różnych przyczyn, ale widok radzieckich mundurów wzbudzał w nich dokładnie takie same odczucia jak w przypadku uniformów niemieckich. Żołnierze minęli ich i Karbasz zaczął znów oddychać, kiedy nagle usłyszeli z tyłu okrzyk:
– Stoj!
Ludwik zatrzymał się natychmiast, zmartwiały z przerażenia, Krugły zauważył to kątem oka i syknął, nawet nie zwalniając kroku:
– Chodź…
Było za późno.
– Stoj, ja skazał!
Zatrzymał się, czując, jak wali mu serce. „Ile można?” – zapytał sam siebie w myślach, wiedząc, że nikt mu na to pytanie nie odpowie.
Usłyszeli kroki i jak na komendę odwrócili się z Ludwikiem. Ruscy szli ku nim, wolno, jakby byli pewni, że wszystko pójdzie po ich myśli, i Krugły, patrząc na nich, nie miał wątpliwości, że będzie tak, jak oni zechcą, nie inaczej.
Karbasz miał spuszczoną głowę i wpatrywał się w granitowe płyty chodnika.
– Nie patrz na nich – szepnął rozpaczliwie do Wiktora.
Krugły ani myślał go słuchać. Ostatnia rzecz, jaką mógł zrobić, to spuścić niebezpieczne zwierzę w oczu. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem. Żołnierze wyglądali, jakby spotkali się przypadkiem, musieli być z innych jednostek, bo jeden miał oznaczenia piechoty, drugi pancerniaka. Obaj ubrani w szynele, ale na tym podobieństwo się kończyło, młodszy miał na sobie dodatkowo pałatkę. Choć obydwaj byli uzbrojeni, to starszemu, z naszywkami starszyny piechoty, na ramieniu wisiała pepesza z okrągłym talerzem magazynka i z lufą pogrubioną perforowaną osłoną, zaś młody trzymał w ręku PPS-43 z łukowym magazynkiem, który ściskał mocno, opierając broń kolbą na ramieniu i celując w niebo. Zawadiacko przekrzywiona furażerka zsuwała się z ogolonej niemal do zera głowy. Sierżant miał uszankę i manierkę dyndającą u pasa. Było jeszcze coś, co łączyło ich obu… Byli pijani. Nie w sztok, ale na tyle, by działać nieobliczalnie. Krugły pożałował trochę, że nie posłuchał Karbasza i nie udawał potulnego, jak on, ale teraz było już za późno.
– Nu, czto? – zapytał sierżant.
– Niczewo. – Krugły wzruszył ramionami. – W rabotu idiom. Czto słucziłos’, tawariszcz starszyna? Poczemu wy nas ostajutsja?
Młody podrapał się w podbródek i spojrzał lekko zdziwiony na kolegę.
– Mołodiec, czto? – Sierżant roześmiał się, ale nagle zamilkł, jak nożem uciął. – Ty czasa mienia dawaj.
Krugły zerknął na przegub swojej dłoni. Ten zegarek przetrwał całą wojnę. Nie miał go przy sobie, kiedy zgarnęli go w tamtą listopadową noc, leżał wtedy u zegarmistrza, Marylka go odebrała i przywiozła do Szczecina. Doxa była pamiątką po ich ojcu, który zmarł jeszcze przed wojną, i najcenniejszą rzeczą, jaką Wiktor miał. Jedyną cenną, prócz życia.
– U was na rukie uże dwa czasa, na czto wam trietij? – zapytał spokojnie.
Faktycznie, spod brudnego rękawa szynelu błyskały szkiełka dwóch zegarków, założonych na prawy nadgarstek.
– Mołczat’, sobaka! – ryknął nagle młodszy, zdejmując pistolet z ramienia.
– Pizdiec. – Drugi Ruski pokręcił głową i splunął Krugłemu pod nogi. – No, niczewo, dawaj pajdiom…
– Ja nikuda s wami nie pajdu.
Karbasz, blady jak ściana, zerknął na Krugłego z obłędem w oczach.
– Wiktor, Jezusie, co ty wyprawiasz? Proszę cię, rób, co każą, bo nas zabiją…
– Zabiją nas, jak z nimi pójdziemy w te ruiny. Na ulicy się nie odważą, nie przy ludziach. – Krugły rozejrzał się i zmartwiał.
W pierwszej chwili nie uwierzył w to, co zobaczył. Ulica była pusta. Ludzie zniknęli, jak gdyby w jednej chwili zdmuchnął ich z niej wiatr. Gdzieś daleko ujrzał tylko jakąś kobietę; oddalała się szybkim krokiem, nerwowo oglądając się za siebie, i po chwili zniknęła za rogiem. Byli sami pośród ruin. W biały dzień, piękny i słoneczny, stali na środku ulicy przed dwójką Rosjan, którzy teraz już celowali z broni prosto w ich brzuchy.
– Ruki w’wierch! Bystrieje, bystrieje! Idi sjuda… – Starszyna wskazał w bok, lufa pistoletu zatoczyła krótki poziomy łuk i wróciła do poprzedniej pozycji.
Unieśli ręce. Karbasz z zamkniętymi oczami szeptał coś pod nosem, a Krugły zaciskał z bezsilności zęby.
– Botinki u niewo toże krasiwyje… – rzucił szeregowiec, kiedy schodzili z odgruzowanego chodnika w stronę wyłomu w ścianie na wpół zawalonej kamienicy.
– On wam go odda, towariszczi, tolka nie strielajties. – Karbasz płakał. – Nie ubijajtie nas! Wiktor, daj im ten zasrany zegarek, błagam cię! Dlaczego nie chcesz im go…
– Idi, bljad’. Wpieriedi idti.
– Rozwalą nas przez ciebie, Wiktor, jak Boga kocham! Jezusie, za jakie grzechy… – Urwał nagle, stanął i popatrzył w niebo rozszerzonymi ze strachu oczami, a pierś unosiła mu się w rytm spazmatycznego oddechu.
Ruski popchnął go lufą pepeszy w krzyż i Ludwik, potykając się o cegły, ruszył dalej, połykając łzy. Krugły milczał i nie ruszając głową, z rękami wciąż w górze, ostrożnie stawiając stopy, szedł przez gruzy, strzelając oczami na prawo i lewo. Prowadzili ich teraz przez wewnętrzne podwórze. Oficyny, flankujące je z obu stron, prawie nie istniały, były tylko rumowiskiem, z którego sterczały kawałki osmalonych ścian z wypalonymi oknami i tynkami.
Nie było na co czekać. Krugły w ułamku sekundy odwrócił się, opuścił ręce i chwycił za lufę. Liczył na to, że reakcje krasnoarmiejca będą spowolnione działaniem alkoholu. Zaparł się mocno nogami i trzymając pistolet za lufę, przyciągnął żołnierza do siebie, a potem gwałtownie podniósł prawą rękę, wciskając ją sobie pod pachę. Zerknął do tyłu, a potem lekko skręcając tułów, nakierował broń na starszynę i uderzył drugą dłonią w palec sołdata, oparty na języku spustowym. Krótka seria, cztery, może pięć strzałów, rozdarła ciszę. Krugły poczuł pod pachą lekkie pieczenie od gorąca promieniującego z rozgrzanej stali. Kątem oka zobaczył, jak na piersi sierżanta wykwita kilka czerwonych róż i Ruski wali się na ziemię jak podcięty. Niczym tancerz płynnym skokiem obszedł swoją ofiarę, wyrywając jej z rąk i odrzucając na bok pistolet, objął od tyłu jej szyję ramieniem i chwycił się za przedramię drugiej ręki, której dłoń położył na karku sołdata. A potem ścisnął śmiertelną dźwignię. Z gardła Ruskiego wydobył się charkot. Ponad jego ramieniem Krugły widział Karbasza, który skulony kucał na ziemi, obejmując sobie głowę i zatykając uszy. Wiktor ścisnął jeszcze mocniej, coś chrupnęło Ruskiemu w gardle i chłopak zaczął rzucać się jak wyciągnięty z wody wigilijny karp, którego zbyt słaby cios nie zdołał pozbawić życia. Wiktor wytężył wszystkie siły, aż nagle chrupnęło jeszcze raz i ciało sołdata zwiotczało. Poczuł smród i mokre ciepło na swoim podbrzuszu, kiedy puściły zwieracze tamtego. Rzucił trupa na ziemię i podszedł do starszyny, nie zwracając na razie uwagi na Ludwika. Sierżant łapczywie nabierał powietrza, a każdy oddech sprawiał mu niewysłowiony ból. Cały tułów pokryty był krwią, która leciała mu też z nosa i ust.
– Pan, nie, nie… Ja was praszu, pan… – Próbował unieść dłoń, ale nie dawał rady. – Nie ubijaj…
Patrzył Krugłemu w oczy. Ten podniósł pistolet i stanął nad nim, rozglądając się.
– Chcesz go zabić? – Ze ściśniętego gardła Karbasza wydobył się skrzek.
– A co mam zrobić, Ludwik? Zawołać pomoc? Żeby nas potem rozstrzelali? Zwariowałeś?
– Jezu, masz rację… Dobij go! Na co czekasz, dobij!
Krugły stał, nie wiedząc, co robić. Przysięgał sobie, że nigdy więcej. Nigdy. Przed chwilą złamał daną sobie obietnicę, znów to zrobił, ale w walce i w obronie swojego życia. Teraz miał wymierzyć w głowę człowieka i z zimną krwią go zastrzelić. Starszyna nie miał szans, widać było, że jego śmierć jest kwestią kilku, może kilkunastu minut. Być może byłby to wręcz akt miłosierdzia. Podjął decyzję w jednej chwili. Nie on zaczął. Był bez winy. Nie on zaczął, ale on to musiał teraz skończyć.
– Jezu, Wiktor, na co ty czekasz? – płakał Karbasz.
– To ty go dobij – warknął, tracąc panowanie nad sobą. – Proszę, weź broń i go dobij!
– Ja nie mogę…
– To nie maż się już i pomóż mi, do cholery! – Wziął starszynę za nogi i zaczął przeciągać go w stronę muru.
– Co chcesz zrobić? – Karbasz patrzył na jęczącego żołnierza, a Krugły, widząc, jak Ludwikowi trzęsą się ręce, wiedział, że nie ma co na niego liczyć.
– Odsuń się, skoro nie pomagasz – burknął i zrobił to samo z trupem młodego; chwycił go za nogi i z trudem przeciągnął w miejsce, gdzie leżał sierżant.
Obaj, podoficer i szeregowy, leżeli teraz ramię w ramię. Razem szukali zwady i razem ginęli z szeroko otwartymi oczami; jeden nie widział już nic, drugi miał je zamglone bólem i strachem. Równi wobec śmierci. Krugły przyglądał się im, przypominając sobie spotkanie z Bolesławcem, kiedy nie chciał, żeby ubek strzelił mu w plecy, bo wolał stanąć ze śmiercią twarzą w twarz, honorowo i po żołniersku. A tymczasem w śmierci nie było niczego bohaterskiego ani honorowego; był tylko rozdzierający ból i strach, od którego odchodziło się od zmysłów. Był smród krwi i ekskrementów oraz przerażająca świadomość nadchodzącego końca. To wszystko trwało krócej lub dłużej, miłosierną chwilę albo koszmarnie wlokące się godziny, a potem nie było już nic.
Krugły podniósł z ziemi pistolety maszynowe i rzucił je obok ciał, ale tak, żeby były poza zasięgiem ręki umierającego starszyny. Potem przeskoczył przez otwór okienny w ścianie, który kiedyś musiał być na wysokości pierwszego piętra.
– Ludwik, zmykaj na dół – wydyszał.
Karbasz otrząsnął się jakoś ze stuporu. Podniósł się z ziemi i zerkając za siebie, zaczął schodzić z hałdy gruzu. Krugły zerknął w górę. Fragment ściany trzymał się na słowo honoru, więc upewnił się, że Ludwik oddalił się na bezpieczną odległość i zaczął napierać na nią barkiem. Sierżant zorientował się, co się dzieje i zaczął rzęzić, jednak nie dało się w tym rozpoznać żadnych słów; polskich czy rosyjskich. Krwawa piana bulgotała mu w ustach.
Ściana ani drgnęła.
– Ludwik, chodź tu, pomożesz! – krzyknął Krugły.
Karbasz zaczął wdrapywać się z powrotem na zbocze. Dołączył po chwili do Krugłego, oblizując krew z rozciętej lekko skóry dłoni. Zaparli się obaj i zaczęli pchać ścianę. Teraz zachwiała się lekko.
– Mocniej! – zakomenderował Krugły.
Natężyli się ze wszystkich sił. Nagle rozległ się rumor, mur uciekł im spod dłoni i runął na ciała, wzniecając chmurę żółtawego pyłu. Kilkanaście cegieł zjechało po zboczu. Odwrócili głowy, przytykając poły marynarek do ust i nosów.
– Nawet nie poczuł – stwierdził Krugły i odchrząknął, pozbywając się z gardła drobin kurzu.
U ich stóp wyrosła wysoka na półtora metra górka gruzu, niczym kurhan nad mogiłą dwóch nieznanych żołnierzy.
– Nikt ich tu nie znajdzie przez pół roku. – Wiktor pochylił się i strzepnął pył z włosów. – A potem to nie będzie miało znaczenia. I masz milczeć, zrozumiałeś? Nawet nie waż się wspomnieć komukolwiek o tym, co zrobiliśmy, chyba że chcesz, żeby w końcu dotarło do nas NKWD i dołączymy do tych dwóch. Nawet rodzonemu bratu, Ludwik…
– Nie mam brata – chlipnął Karbasz. – Jestem sam jak palec.
– Reszkemu też nie mów.
– On jest w porządku.
– To nieważne! Ktoś może to przypadkiem usłyszeć! Powtarzam, Ludwik, jeśli ci życie miłe, milcz.
– Dobrze, Wiktor, nie krzycz już. Umiem dochować tajemnicy…
Odwrócił nagle głowę, kiedy do ich uszu dotarł jakiś dźwięk i zrobił to w samą porę, by dostrzec załamującą się na wysokości trzeciego piętra ścianę. Jak na zwolnionym filmie zaczęła się przechylać, a potem nagle runęła z impetem, ciągnąc za sobą pióropusz sadzy, pyłu i drobinek zaprawy.
– Wali się! – krzyknął do Wiktora i pociągnął go za rękaw. – Wiejemy!
Ścigały ich huk i grzechot spadającego gruzu. Zbiegali z hałdy, potem pędzili przez podwórko, byle wydostać się z pułapki i dotrzeć do przechodniej bramy, zanim odetną ich od niej kolejne walące się resztki budynku. Krugły miał tylko nadzieję, że zdążą przebiec przez bramę i nie stanie się ona ich grobem.
Zdążyli. Kiedy wypadli na ulicę, natychmiast rzucili się w bok. Kawałki cegieł i gruzu, które ściśnięte w ciasnym tunelu bramy podmuchem powietrza nabrały pędu niczym kule w armatniej lufie, wystrzeliły za nimi i potoczyły się po bruku, kończąc swój pęd pod ścianą przeciwległej, ocalałej z wojennych zniszczeń kamienicy. Krugły i Karbasz zbierali się powoli z ziemi. Drapanie w gardle niemal uniemożliwiało oddychanie, obaj kaszleli rozpaczliwie, walcząc o choć jeden haust powietrza. Otaczała ich bura poświata, promienie słońca ledwie przenikały gęstą chmurę kurzu, który wirował w powietrzu, powoli rozwiewany lekkim wiaterkiem. Ludzie, zgromadzeni po drugiej stronie ulicy, w bezpiecznej odległości, patrzyli na nich ze zdumieniem, jak ledwie widoczni zza zasłony pyłu pokasłują i otrzepują z niego ubrania i włosy.
Starszy, lekko otyły mężczyzna, nie czekając dłużej, podszedł do nich i zapytał z oburzeniem w głosie, wskazując laską ruiny:
– Ludzie, coście tam robili? Macie więcej szczęścia niż rozumu!
Karbasz splunął szarą pacyną śliny i spojrzał na niego spode łba.
– Za potrzebą skoczyłem. Na ulicy miałem zrobić?
– We dwóch?
– Sam miał iść w ruiny? – Krugły przyszedł Karbaszowi w sukurs.
Wydatny podbródek zatrząsł się, mężczyzna machnął ręką i stukając laską, z godnością ruszył przed siebie, omijając kawałki cegieł zaściełające trotuar.
Krugły z Karbaszem ruszyli w swoją stronę. Zatopieni we własnych myślach szli przez długi czas w milczeniu, przetrawiając niedawne zdarzenia. Krugły zacisnął dłonie w pięści i schował je do kieszeni. Nie chciał, żeby Ludwik widział, jak drżą.
– Wiktor… – zaczął Karbasz.
– No?
– Ilu ludzi zabiłeś?
– Co to za różnica, Ludwik?
– Dużo?
– Kilku.
– Pamiętasz pierwszego?
– Pamiętam. Ale prawie go wtedy nie widziałem. Rzuciłem granat w jego stronę.
– A inni?
Krugły nie odzywał się.
– Żałujesz? – zapytał znowu Karbasz.
– Czego?
– Że odebrałeś komuś życie?
– Coś ty taki ciekawy?
– No, powiedz…
– Przecież nie chciałem ich zabijać. Ja po prostu musiałem, rozumiesz? To było proste: albo oni, albo ja. Kiedyś Niemcy, dziś Ruscy. Gdybym ich nie zabił, oni zabiliby nas, przecież to rzecz oczywista.
Karbasz milczał.
– A ty? – zapytał Krugły. – Ty nigdy nikogo nie zabiłeś?
– Ja… Nigdy nawet nie strzelałem, wiesz? Spędziłem wojnę na wsi i z wyjątkiem śmierci mojej matki, kiedy weszli tam czerwoni, to…
– To żaden wstyd, Ludwik. Ciesz się, że miałeś to szczęście. Wielu nie miało.
Karbasz zagryzł dolną wargę.
– Dlaczego nie dałeś im tego zegarka? – zapytał nagle, jakby wreszcie zebrał się na odwagę. – Gdybyś im go oddał, zostawiliby nas w spokoju.
– Jesteś tego pewien?
– Tak!
Krugły pokręcił głową.
– Otóż nie. Byli pijani, Ludwik. Ten drugi chciał też moje buty. Sam mi opowiadałeś, co robią ludziom na ulicy, w biały dzień. Jesteś naiwny, sądząc, że nic by nam nie zrobili. To nie chodziło tylko o zegarek, choć to dla mnie bardzo cenna pamiątka. Chodziło o coś innego. Służalcza postawa wobec nich tylko ich rozzuchwala, wiesz? Trzeba im pokazać, że się ich nie boimy. Inaczej nas zniszczą. Prowokujemy ich nie oporem, tylko biernością.
– Mylisz się. Hardością tylko prosisz się o kłopoty. Tak jak przed chwilą.
Krugły zatrzymał się.
– Nie wiesz nic o zabijaniu, Ludwik, więc zostaw to mnie. A dla tamtych zabić to jak splunąć. Do tego można się przyzwyczaić, wiedziałeś o tym? Tak, można. Po jakimś czasie obojętniejesz na śmierć, kiedy widzisz jej tyle, że twój umysł nie może już dłużej tego wytrzymać. Tak właśnie to działa. A ci dwaj zabijali od kilku lat, nieważne, że faszystów na froncie. Zabijali. Ludzi. Złych ludzi, ale to zabijanie wyzuło ich z uczuć. Przestali rozróżniać tych od tamtych. Dla zegarka i butów zabijaliby również swoich, gdyby za to nie groził sąd polowy i pluton egzekucyjny. Wiesz, znałem takiego Jurka, likwidatora Kedywu, który wykonywał wyroki wydane na zdrajców w imieniu Polskiego Państwa Podziemnego. Niedawno, jeszcze w Zamościu, spotkałem naszego wspólnego kolegę. Opowiedział mi, że Jurek pod koniec był już zupełnie innym człowiekiem. Natknął się kiedyś na pijanego sołdata, który spał w przydrożnym rowie, i wbił mu w głowę wielki gwóźdź. Czy to jest normalne, Ludwik? A przecież Jurek był kiedyś jak ja czy ty…
– Pod jaki koniec? – zapytał cicho Karbasz.
– Palnął sobie wreszcie w łeb – mruknął Krugły.
– Nie wierzę, że można przyzwyczaić się do zabijania. Po prostu w to nie wierzę, Wiktor.
– Zazdroszczę ci tego. Ja też kiedyś bym w to nie uwierzył… Ale to już nie wróci. Bo ja to widziałem na własne oczy.
Karbasz trącił go lekko w łokieć.
– Nie jestem pewien, czy mam ci dziękować za uratowanie mi życia, czy być wściekłym, że nim zaryzykowałeś w imię swoich zasad, wiesz?
– Wiem. Dlatego dajmy już spokój. Od tej chwili zapominamy o tym, co stało się przed chwilą. Tego nie było, Ludwik, rozumiesz? Nie-by-ło! Kropka. Wymaż to z pamięci.
– Dobrze, Wiktor, jak chcesz…
Karbaszowi zaczęły wracać na twarz kolory, a Krugłemu przestały drżeć dłonie. Otrzepali się jeszcze dokładniej i ruszyli w drogę.
Skontrolowali wszystkie wskazane punkty usługowe: dwóch szewców, małą piekarnię, pracownię krawiecką oraz paru rzemieślników zajmujących się naprawą naczyń, ostrzeniem nożyczek i noży i innymi drobiazgami, a potem jak gdyby nigdy nic wrócili do magistratu, gdzie Reszke od razu zgarnął Karbasza i zabrał go ze sobą gdzieś pod Stargard, razem z Zellerem.
– Papużki nierozłączki. – Naczelnik uśmiechnął się do Krugłego, wskazując Zellera i Karbasza. – Tak ich czasem u nas nazywają.
Karbasz lekko poczerwieniał, Zeller zaś patrzył na Wiktora obojętnie znad swoich porysowanych okularów. Nie zrozumiał, co powiedział Reszke, ale ten charakterystyczny sposób zerkania przez wąską szparę między oprawkami a linią gęstych brwi przydawał jego spojrzeniu jakiejś dziwnej i niepokojącej podejrzliwości.
Kiedy pojechali, Krugły zerknął na zegarek. Dochodziła druga; nie miał za wiele do roboty, właściwie nic, bo Reszke nie zostawił mu żadnych wytycznych, więc pogapił się przez okno na rozciągające się za budynkiem urzędu błonia, sięgające parku i lasu na północy miasta. Gdzieś tam zaczynała się już Puszcza Wkrzańska. Po czternastej zszedł na obiad: kartoflankę z kawałkami słoniny, tak małymi, że trudno było je wyłowić z zupy, ale zawsze coś, przynajmniej świeża. Siedział w kantynie, przy jednym stole z Leosiem Putrą. Kiedy skończył zupę, obejrzał łyżkę, na której zauważył niemiecką gapę ze swastyką. Widać było, że ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby zniszczyć symbol końcówką jakiegoś ostrego narzędzia. Odłożył ją i zapytał Putry:
– Panie Leonie, pan podobno wszystkich zna?
– Tak mówią.
– A jak pan ich poznaje?
– Widzisz, bo ja jestem otwarty na ludzi. Dla mnie nie ma Polaka, Niemca, Rosjanina, tylko dobry człowiek albo zły człowiek. Tak mnie ojciec wychował. To gadam z ludźmi i poznaję ich jakoś…
– Żydów też pan zna?
– Znać to nie znam za bardzo. Oni ze sobą trzymają, nas się trochę boją. A co?
– A, o Szlomie chciałem z kimś od nich pogadać.
– No, to gadaj.
– Wie pan, z kim on się trzymał?
– Widziałem go kilka razy z takim jednym Abramkiem. To jego kolega, siostrzeniec kobiety, która Szloma przygarnęła, jak wyszli z obozu.
– Gdzie on może mieszkać?
– Nie wiem dokładnie, ale prawie na pewno gdzieś na Niebuszewie. Oni wszyscy tam mieszkają. Jest ich trochę na Pogodnie, ale na Niebuszewie najwięcej. Na tę dzielnicę mówią „Lejbuszewo”, wiesz? Zresztą my nawet każemy im się tam osiedlać. Lepiej mieć wszystko pod kontrolą, a i im jest tak wygodniej, bo pociągi przyjeżdżają na niebuszewski dworzec. Większość z nich i tak chce wyjechać, najlepiej do Ameryki. Niektórzy mają rodziny po całym świecie, część chciałaby się osiedlić w Palestynie, innym marzy się własne państwo… Tu nie czują się bezpieczni. A jeśli chodzi o Szloma… Pogadaj z ich starszyzną, zapytaj właśnie o niego, a nie o Abramka. Abramków tam pewnie zatrzęsienie, ale zabitego chłopaka to na pewno będą kojarzyć, no nie?
– Pewnie tak – zgodził się Krugły.
– Po co ci to, chłopie? – zapytał Leoś. – Co ci z tego przyjdzie? Masz w tym jakiś interes?
– Nie.
– To o co chodzi?
– O niego. – Krugły wzruszył ramionami. – Ktoś zabił dziecko, panie Leonie. I dla mnie też jest nieważne, czy to było żydowskie dziecko, czy niemieckie, czy polskie, choć gdyby było polskie, wszystko wyglądałoby pewnie nieco inaczej. To było po prostu dziecko, a nikogo to jakoś nie obchodzi. Kolejny trup, przecież pełno ich tu…
– No, to akurat prawda.
– Co z tego, pytam? Ale to też nieważne. – Machnął ręką. – Nikogo nie zamierzam z niczego rozliczać. Nie moja sprawa, co robią z tym inni czy czego nie robią. Ja odpowiadam za siebie i przed sobą. I chcę znaleźć mordercę. Temu chłopakowi należy się to. A temu, kto to zrobił, należy się zasłużona kara. Tak uważam.
– Idealista, co?
– Proszę bardzo, może mnie pan tak nazwać.
– Powiem ci coś… Mamy w Szczecinie Żydów z całej Europy. Jedni przybywają z Zachodu, to byli więźniowie i emigranci. Ich nie jest znowu tak wielu. Są tu z własnej woli, może tu zostaną, może pójdą gdzieś dalej, choć nie bardzo mają gdzie, i o tym zaraz. Inni są ze Wschodu, gdzieś zza Wisły, zza Buga, z Kresów. Władze ściągają ich tu z tej przyczyny, że tam nie mają już do czego wracać. Tam już nie Polska, to raz. A dwa… ludzie po tamtej stronie Wisły, boją się, że oni zechcą odebrać swoje, a to przecież już ich, a tu przecież nic tylko brać! I tych ze Wschodu można podzielić na dwie grupy: nie wiem, czy wiesz, ale w milicji i UB jest sporo Żydów. To ateiści, nie mają nic wspólnego z religią, Jehową i tak dalej. Wyrzekli się swoich korzeni; to zaprzysięgli komuniści, ciałem i duszą.
– Wiem już to – powiedział Krugły. – I dlatego tym bardziej dziwi mnie, że nikt tam u nich nie chce się zająć tą sprawą na poważnie.
– Poczekaj… Druga grupa to ci Żydzi, którym komunizm nie w głowie, bo tam, gdzie byli: w Kazachstanie, na Białorusi, Ukrainie i wszędzie indziej, doświadczyli go z jak najgorszej strony. Oni są tu po to, żeby iść dalej, na Zachód, do Francji, do Ameryki. Jak sam widzisz, to nie jest jedna społeczność, która ma wspólny interes. To tylko ludziom się tak wydaje. To, że mają wspólnych przodków, nie ma już znaczenia. I gdzie ty w tym wszystkim chcesz szukać mordercy, Wiktor? Jak chcesz wpaść na jego trop w takim wielkim mieście? Liczysz na cud? To jak szukanie igły w stogu siana.
– Zawsze można podpalić stóg, a potem wyciągnąć igłę z popiołu.
– Takiś sprytny? A nie szkoda ci siana?
– Idzie o to, panie Leonie, na czym zależy panu bardziej. Na sianie czy na igle?
– Ot, przebiegły, no! Ale miasta nie podpalisz!
– Nie muszę. Ono już płonie, podobno dnia nie ma bez pożaru, ale to i tak była przenośnia. A ja chcę tylko powęszyć tu i ówdzie. Nic wielkiego. Chcę tylko zadać kilka pytań…
Leoś przechylił swój talerz, wybrał łyżką resztkę zupy i siorbnął, a potem mlasnął. Włożył łyżkę do talerza, odsunął go i poklepał się po brzuchu.
– Dobre, ale malizną czuć… – Spojrzał uważniej na Krugłego. – Dam ci jeszcze radę. Bądź ostrożny z nimi.
– Z kim? – Wiktor nie zrozumiał.
– Z Żydami.
– Dlaczego? Przecież chcę pomóc wyjaśnić zagadkę zabójstwa ich pobratymca?
– Ja rozumiem, Wiktor. Ja wszystko rozumiem. Ale mówię o zadawaniu pytań. Czasem zadaje się niewygodne pytania, a tam… Coś się tam u nich dzieje.
– Co?
– Bo ja wiem?
Krugły uśmiechnął się pod nosem.
– A skąd pan to wie, że w ogóle cokolwiek się dzieje?
– Aaa, coś się tam słyszało…
– Ale coś dobrego czy złego?
– Nie wiem, Wiktor – rzucił Leoś, lekko zniecierpliwiony. – Może coś spiskują, a może nie, nie wiem… Mówiłem ci, że niektórym tu źle jest i chętnie by wyjechali. Słyszałem takie jedno słowo.
– Jakie?
– Bricha.
– Co to znaczy?
Putra wziął łyżkę do ręki. Zawisła nad skrajem talerza.
– Ucieczka. – Delikatnie zadźwięczała o brzeg naczynia. – To słowo po żydowsku oznacza „ucieczka”.