Читать книгу Blask - Marek Stelar - Страница 6

3

Оглавление

Szczecin, sierpień 2018

Natrętny dźwięk telefonu obudził Agatę o siódmej rano. Był wtorek, do pracy miała na dziewiątą, więc budzik nastawiony był zwykle na ósmą. Zastanawiając się, kto śmie ją wyrywać ze snu, leniwie sięgnęła po komórkę, leżącą na drugiej poduszce. Tej, która ostatni raz przydała się komuś dawno temu, ale została z jakichś powodów: z przyzwyczajenia albo dla podtrzymania nadziei. Zmieniały się tylko jej poszewki, nigdy reszta. Kiedy Agata zobaczyła, kto dzwoni, natychmiast zerwała się z pościeli. Usiadła i odgarniając z czoła potargane włosy, odebrała telefon od Justyny.

– Przykro mi, słońce. – Usłyszała jej zmęczony i zmartwiony głos.

– Okej – westchnęła, usiłując uspokoić łomoczące serce. – A więc to już…

– Tak. Godzinę temu. Był lekarz, żeby stwierdzić zgon, ale z zakładem pogrzebowym czekałyśmy na ciebie. Przyjedziesz?

– Zaraz będę. Daj mi pół godzinki.

– Nie ma sprawy, kochanie, nigdzie nie musisz się spieszyć. Czekamy. Przykro mi – powtórzyła jeszcze Justyna i rozłączyła się.

Agata odłożyła telefon na poduszkę i popatrzyła w okno, nie widząc, co jest za nim. Potem wstała i poszła do kuchni. Robiła wszystko jak w transie. Nastawiła ekspres, wzięła prysznic, wypiła kawę i zjadła grzanki, a każdy ruch był machinalny, choć gdyby ktoś zapytał ją, o czym myślała, robiąc to wszystko, chyba nie potrafiłaby odpowiedzieć. Umarł. Została sierotą, choć to tak naprawdę nie miało znaczenia; była nią nawet kiedy ojciec żył. I była na to przygotowana, od miesięcy. A kiedy to wreszcie się stało, nie czuła nic poza przyśpieszonym biciem serca na samym początku, kiedy telefon wybudził ją z głębokiego snu. I spowodował to jego dźwięk, a nie to, co usłyszała chwilę później od Justyny.

Wychodząc, rozejrzała się po mieszkaniu, jakby chciała sprawdzić, czy coś się zmieniło. Nic się nie zmieniło. Wyszła więc, przekręciła klucz w zamku i pojechała do Tanowa, dzwoniąc po drodze do Pawła, że dziś spóźni się do pracy, ale pojedzie na rozprawę.

* * *

Ojciec wyglądał tak samo, jak wczoraj. Był tylko trochę bledszy, miał zamknięte oczy i lekko opadniętą żuchwę. Stara blizna na lewej brwi, która znajdowała się tam, odkąd Agata pamiętała, była teraz widoczna bardziej niż kiedykolwiek. Dolna warga obwisła, odsłaniając odrobinę te kilka zębów, które mu zostało. Protez nie używał od dawna, i tak nie pamiętał, jak się gryzie, nawet przełykanie papek i nutridrinków przychodziło mu z trudnością. Ręce były złożone nad brzuchem, ktoś, pewnie Justyna, zatroszczył się, żeby wszystko wyglądało jak trzeba. Tylko po co?

– Osiemdziesiąt cztery lata – powiedziała Justyna, stojąc za plecami Agaty. – Piękny wiek, co?

Agata odwróciła się do niej.

– To co, zadzwonisz do zakładu pogrzebowego? – zapytała.

– Jasne, słońce. – Uśmiechnęła się smutno. – Zostań sobie z nim trochę. Dam ci znać, jak przyjadą.

Wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Z korytarza do środka wniknął zapach gorącego mleka. Zapadła cisza. Agata usiadła na krzesełku przy łóżku i popatrzyła ojcu w twarz. Drugą martwą twarz, jaką widziała w ciągu ostatnich kilku dni. Przez chwilę ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że tak naprawdę śmierć Dżesiki zabolała ją o wiele bardziej niż śmierć własnego ojca. Zniknęły, kiedy uzmysłowiła sobie dlaczego. Na łóżku przed nią leżał ktoś obcy; ktoś, z kim łączyły ją tylko wspólne geny. Wyłącznie biologia. Taka była prawda. Było jej żal wyłącznie dlatego, że umarł człowiek. Po prostu.

Wstała. Wyłączyła klimatyzator i uchyliła okno. Dzień dopiero się zaczynał, ale już było upalnie, mimo to wolała świeże, ciepłe powietrze od przesyconego zawartością wkładki zapachowej chłodu urządzenia. Podeszła do biurka, przy którym ojciec nie siedział już od kilku miesięcy. Zajrzała do szuflady. Krzyżówki sprzed roku, kiedy jeszcze mieli nadzieję, że wysiłek umysłowy spowolni chorobę. Ołówek. I metalowe pudełko po wedlowskich pralinach z pomnikowym Chopinem w dramatycznej pozie na wieczku. Pamiętała, że kiedy przewoziła ojca do domu opieki, miał je ze sobą. Ściskał kurczowo, jak najcenniejszy skarb, i nie chciał powiedzieć, co w nim jest. Uszanowała to. To była jego sprawa. Poprosiła tylko Justynę, żeby sprawdziła, kiedy będzie spał, czy w środku nie ma niczego niebezpiecznego. Nie było; twierdziła, że są w nim tylko jakieś papiery. Potem Agata zapomniała o metalowym pudełku, wiedziała tylko, że nie ma go w biurku, do którego zaglądała od czasu do czasu.

Usiadła przy nim i położyła pudełko przed sobą, a potem otworzyła i zajrzała do środka. Zdziwiła się trochę, znajdując dwa stare dowody osobiste. Okładki zapakowanych w pożółkłe ze starości foliowe torebki zielonych książeczek zdobiły orły bez korony i napisy „Polska Rzeczpospolita Ludowa”. Nie miały obciętych narożników ani nie były przedziurkowane, co mogło świadczyć o tym, że najprawdopodobniej nie były urzędowo kasowane przy wymianie na nowe. Agata wyjęła je z torebek i otworzyła jeden, potem drugi. Były wydane w latach siedemdziesiątych i należały do młodych kobiet. Magdalena Joanna Czaban i Danuta Wyraj. Dwie krótkowłose dziewczyny, patrzące na nią wesoło z czarno-białych fotografii. Ani nazwiska, ani twarze kobiet nic Agacie nie mówiły. Nie kojarzyła ich z dzieciństwa. Kochanki ojca? Przejrzała dalsze strony, zwracając uwagę na wpisy w rubrykach „miejsce zatrudnienia” i „adres zameldowania”. Jedna mieszkała przy Obrońców Stalingradu i pracowała w zakładach odzieżowych Odra, druga była ze Stargardu, wtedy jeszcze Szczecińskiego, i wyglądało na to, że nigdzie nie pracowała, co było dziwne, zważywszy na nakazy pracy wydawane za komuny po zakończeniu edukacji. Może studiowała? Obok dowodów było kilkanaście złożonych we czworo karteczek. Wzięła jedną, rozłożyła i ujrzała napisane długopisem w ogóle nieprzypominające liter robaczki, jakie ojciec z trudem cyzelował już w późniejszej fazie choroby. Sięgnęła głębiej i wyciągnęła kolejną kartkę. Była pożółkła ze starości. Rozłożyła ją i jej oczom ukazał się wyraźny napis: Frank Warnke. Poznała charakter pisma ojca. Litery były już lekko rozedrgane, więc musiał to napisać kilka lat temu, kiedy zauważyli pierwsze objawy: lekkie drżenie rąk. Na kolejnych kilku karteczkach było napisane dokładnie to samo. Na innych prawie dokładnie. Niemieckie imię i nazwisko przybierało różne formy, w miarę postępu choroby. Prażmowska zdała sobie sprawę, po co ojciec to robił. Żeby nie zapomnieć. A w zasadzie, by móc sobie przypomnieć. To nie miało sensu, zważywszy na charakter chorób otępiennych, ale chory o tym nie wie. Na tych bielszych karteluszkach różnych rozmiarów, powyrywanych z jakichś notesów albo z zeszytu, imię i nazwisko zaczynały się zmieniać. Fran Wanke, Franek Wranke, Ffffa Wrrrrek, potem litery przypominały już wprawki w pisaniu czynione przez kilkuletnie dziecko. Aż wreszcie zaczynały wyglądać jak bazgroły dwulatka. Kilka ostatnich, złożonych nierówno, było już pustych.

W filmach w takich pudełkach zwykle znajdowano na przykład maleńkiego konika zrobionego przez dziecko trzy dekady wcześniej. Albo rysunek. Zasuszony kwiatek dany lata temu. Przedmiot, który sugerował, że ojciec albo matka, którzy przez całe życie nie dali dziecku niczego dobrego, tak naprawdę mieli tylko kłopoty z wyrażaniem uczuć, które jednak w nich drzemały. W pudełku, które Agata trzymała w rękach, nie było ani konika, ani laurki, ani koralików z literkami ułożonymi w słowo „tata”, które zrobiła w przedszkolu i dała mu, kiedy miała sześć lat. W metalowym pudełku po czekoladkach oprócz dwóch dowodów i sterty karteluszków nie było niczego więcej.

Agata drgnęła, kiedy nagle otworzyły się drzwi. Odstęp między cichym pukaniem a ich otwarciem był tak krótki, że nie zdążyła nawet nic powiedzieć. Justyna zajrzała do pokoju i szepnęła:

– Panowie już są.

Otworzyła drzwi szerzej i do środka weszło dwóch mężczyzn w garniturach. Jeden niósł w pionie metalowe nosze, drugi mały pakunek, który okazał się czymś na kształt pokrowca na suknię. Był szary i długi na dwa metry. Człowiek z noszami położył je na podłodze, a drugi rozpostarł na nich worek na ciało, otwierając zamek błyskawiczny. Przenieśli ojca, zakryli połami worka i zasunęli suwak. Agata patrzyła, jak ojciec znika w szarym całunie. Wszystko odbyło się sprawnie i bez słowa. Minutę później były już w pokoju same: ona i Justyna.

Agata wzięła do ręki pudełko i zapytała:

– To było w biurku. Widziałaś?

– Tak, przełożyłam kilka tygodni temu. Trzymał to zwykle pod poduszką. Kiedy po zmianie pościeli chowałam do szufladki, to sięgał do niej z łóżka i wyciągał z powrotem. Ale jak przestał się ruszać, to już nie wyciągał. Nie miał jak i chyba po prostu o nim zapomniał. – Zmarszczyła brwi. – Rozmawiałyśmy kiedyś o tym pudełku, o ile dobrze pamiętam? Kazałaś sprawdzić, czy nie ma w nim ostrych rzeczy?

– Zgadza się. – Agata machnęła ręką. – Po prostu dawno go nie widziałam i jakoś mi umknęło. To co, trzeba uregulować kilka spraw?

Uśmiech Justyny znów był smutny.

– Wiesz, co kiedyś powiedział, kiedy zmieniałam mu pieluchę?

– No?

– To było z półtora roku temu, jeszcze miał takie przebłyski. Złapał mnie za rękę, spojrzał przytomniej i wyszeptał: „Nie zasługiwałem na nikogo, na nią też, ale zawsze ją chroniłem”. To chyba o tobie, co?

– Nie wiem. Może o mnie, a może o matce. Tylko dlaczego nie powiedział tego mnie?

– Nie mam pojęcia. Wiem, że wasze relacje były nie za ciekawe, ale szkoda. I taty, i ciebie. A najbardziej tego, że nie będziesz już przyjeżdżać…

Agata objęła ją.

– Życie, moja droga. Kto wie, może ja tu też trafię i będziesz się mną opiekować? Chociaż kto niby miałby mnie tu oddać? – Roześmiała się niespodziewanie. – Wyląduję w DPS-sie. Jak nic.

Justyna parsknęła cichym śmiechem. Mogła sobie na to pozwolić, bo wiedziała przecież, co łączy, a właściwie co nie łączy Agatę z jej ojcem. Objęte wpół, przybrały poważny wyraz twarzy i poszły do gabinetu dyrektora.

* * *

Rozprawę odroczono ze względu na niestawienie się powoda na wezwanie. Agata wyszła z sądu na rozpaloną słońcem ulicę. W samochodzie było jeszcze gorzej, wręcz nie dało się oddychać. Opuściła szyby, przewietrzyła wnętrze auta, nastawiła klimatyzację na szesnaście stopni i pojechała na Łokietka, do kancelarii, przez całą drogę nie mogąc się doczekać chłodu ścian starej kamienicy. Po drodze zadzwoniła do zakładu pogrzebowego. Pogrzeb miał się odbyć w piątek, bez udziału księdza. Stosunek do Boga i Kościoła katolickiego był jedyną rzeczą, jaka łączyła ją z ojcem.

W kancelarii był tylko Paweł. Tomek wyjechał na urlop i z tego, co pisał, nie tęsknił za pracą, tak mu było tam dobrze.

– Jak rozprawa? – zapytał Paweł, wchodząc do jej pokoiku.

– Nie odbyła się – odpowiedziała, rozpakowując torbę i kładąc papiery na biurku, a potem dodała: – Mój ojciec zmarł dziś rano.

Paweł włożył ręce do kieszeni spodni, oparł się o framugę i popatrzył na nią.

– Może weź kilka dni wolnego? – zaproponował.

Wzruszyła ramionami.

– Piątek wystarczy. Przecież wiesz… – Nie patrzyła na niego.

Paweł pokiwał głową. Wiedział. Nigdy nie robił jej z tego powodu żadnych wyrzutów. Tomek również. Znali się we trójkę od pierwszego roku studiów, przyjaźnili i pracowali razem od lat i nie zdarzyło się, żeby kiedykolwiek któryś z nich powiedział Agacie coś przykrego o jej stosunku do ojca. Kochała ich za to. I za inne rzeczy też. Paradoksalnie ci dwaj byli najbliższymi facetami, jakich miała w życiu. Ta smutna i wesoła równocześnie konstatacja zaprzątnęła na chwilę jej myśli.

– Podejrzewam, że nikt nie przyjdzie na pogrzeb – powiedziała już głośniej. – Zastanawiam się, czy w ogóle jest sens dawać nekrolog do gazety. Pewnie jacyś jego koledzy jeszcze żyją, ale jakoś żaden nigdy nie odwiedził go w Tanowie. Ani nawet nie zadzwonił do mnie.

– Jak uważasz – skwitował jej słowa Paweł. – W każdym razie nie przejmuj się robotą. Oczywiście w rozsądnych granicach. – Puścił oko i wyszedł, zostawiając ją samą.

Popatrzyła za nim, kiedy zamykał drzwi i wtedy nagle się rozpłakała. Ukryła twarz w dłoniach i szlochała cicho, sama nie wiedząc, z jakiego konkretnie powodu. Najprawdopodobniej ze wszystkich naraz. Nie płakała głośno, ale Paweł musiał to słyszeć ze swojego pokoiku po przeciwnej stronie mikroskopijnego korytarza, nawet pomimo zamkniętych drzwi. Nie przybiegł jej pocieszać ani nawet zapytać, czy wszystko w porządku, jakby zrobili to inni. Była mu za to wdzięczna. I być może inne kobiety potraktowałyby takie zachowanie zupełnie inaczej, na odwrót, mając do niego pretensje, że tak nie zrobił, ale nie ona. A Paweł był jednym z niewielu znanych Agacie mężczyzn, którzy potrafili uszanować odmienność kobiet.

Rzadki okaz. Powinien być pod prawną ochroną.

Kiedy uczucie rozżalenia minęło, otarła łzy i wyciągnęła kosmetyczkę. Poprawiła makijaż, cicho pociągając nosem. Potem dokończyła rozpakowywać torbę. Kiedy sięgnęła do niej ostatni raz, natrafiła na kopertę, którą dała jej Justyna, żeby mogła schować do niej papiery ojca bez potrzeby zabierania nieporęcznego pudełka. Położyła kopertę na biurku i patrzyła na nią kilkanaście sekund, gryząc paznokieć kciuka. Cmoknęła z niezadowoleniem, kiedy zorientowała się, co robi i obejrzała palec. Na czerwonym lakierze pojawił się odprysk. Paznokcie były jej małym natręctwem, a tajski boks i zadbane dłonie w jej przypadku się nie wykluczały. Nawet tipsy, byle nie za długie. Już to sprawdzała.

Agata wciąż gapiła się na kopertę. Potem otworzyła ją i wyciągnęła dowody osobiste. One intrygowały ją o wiele bardziej niż karteczki z niemieckim nazwiskiem. Dwie dziewczyny znów spojrzały na nią z dokumentów, a ona zaczęła zastanawiać się, najpierw jak mogłaby je odnaleźć, a potem po co miałaby to zrobić. Żeby zapytać je, kim są? Kim były dla ojca? Co zrobiły, że zabrał im dowody, bez których w tamtych czasach nie miało się prawa wyjść z domu? Nie miała pojęcia, czy w ogóle żyją, z dokumentów wynikało, że jeśli tak, to obie są już po sześćdziesiątce. Być może miały profile na Facebooku albo Naszej Klasie, a może właśnie nie; może nie chciały mieć z tym nic wspólnego? Pytania mnożyły się, a Agata zadała sobie kolejne: czy faktycznie chce znaleźć na nie odpowiedzi? I na to ostatnie niespodziewanie dla samej siebie odpowiedziała twierdząco: tak, chce się dowiedzieć, czy w jej ojcu był jakiś okruch człowieczeństwa. Czy kochał kiedyś kogoś bardziej niż ją, czy kochał kogoś w ogóle?

Jedną rzecz mogła sprawdzić w najprostszy możliwy sposób. Weszła na stronę szczecińskiego Zakładu Usług Komunalnych, tam w zakładkę „cmentarze” i po chwili wpisywała pierwsze nazwisko w wyszukiwarce. Pudło. Wpisała drugie: Magdalena Czaban. Wypełniła okienko z datą urodzin i kliknęła „szukaj”. Bingo. Dziewczyna na zawsze pozostała dziewczyną. Nie zdążyła się zestarzeć; zmarła jedenastego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku w wieku zaledwie dwudziestu dwóch lat. Pochowano ją na cmentarzu Centralnym, w kwaterze trzydzieści jeden „c”.

Agata zamknęła okno przeglądarki i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w monitor. Na pulpicie miała nocny widok strzelających w górę bliźniaczych wież Petronas Towers w Kuala Lumpur i siebie między nimi. Lubiła to zdjęcie, choć była na nim sama. Wpasowana między podświetlone wieże i łączącą je kładkę, ubrana w czarną i długą do samej ziemi spódnicę, z rozwianymi i przetkanymi światłem włosami, zebranymi ciemnymi okularami, patrzyła w obiektyw ulokowany gdzieś przy ziemi. Uśmiechnęła się do siebie, wzięła kopertę i zdecydowała, że idzie do domu. Paweł pomachał jej, kiedy pojawiła się w szparze uchylonych drzwi jego pokoju. Posłała mu całusa i wyszła.

W domu nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Wałęsała się bez celu, zjadła lody, włączyła telewizor, co nie zdarzało się jej praktycznie nigdy o tej porze dnia. Leżąca na szafce przy wyjściu koperta nie dawała jej spokoju. Agata zerkała w tamtą stronę za każdym razem, kiedy przechodziła przez korytarzyk. Aż wreszcie zdecydowała, co zrobić.

Znów uległa impulsowi. Robiła tak całe życie. Czasem wychodziła na tym dobrze, jak wtedy, kiedy zamiast na historię w jednej chwili zdecydowała się iść w ślady ojca i studiować prawo. A czasem źle, na przykład kiedy swojemu ostatniemu chłopakowi po ostrej kłótni wystawiła za drzwi walizkę z jego rzeczami. Poniewczasie okazało się, że lepszy taki niż żaden. I teraz po prostu poszła do garderoby, włożyła legginsy i lekką bluzę, założyła sportowe buty i zeszła do podziemnego garażu, gdzie we wspólnym boksie razem z sąsiadami trzymała różne rzeczy, w tym rower, zwykły miejski składak, przywieziony przez znajomego z Amsterdamu. Wyciągnęła go z boksu, nałożyła kask i wyjechała na ulicę, kierując się w stronę Gumieniec. Kwadrans później była już na cmentarzu. Przejechała kawałek głównymi alejami, kierując się mniej więcej na północ, w rejon, gdzie nad okolicą górował ceglany korpus starego holenderskiego wiatraka. Spoglądała na granitowe słupki z numerami kwater, aż wreszcie trafiła na właściwą. Pamiętała numer rzędu i grobu, ale nie miała pojęcia, z którego miejsca zaczynała się numeracja. Zsiadła z roweru i prowadząc go, przeliczyła najpierw rzędy, a potem, po wejściu w ten prawdopodobnie właściwy, groby. Trafiła od razu. Nagrobek był dość stary, wykonany z lastriko, lekko przechylony na jedną stronę. Owalne zdjęcie na porcelanie było identyczne z tym w dowodzie, jedyną różnicą był kolor; odcienie sepii zamiast czerni i bieli. Krótko obcięta ładna dziewczyna uśmiechała się z niego do przechodzących, rzucając zalotne spojrzenie spod gęstych, podwiniętych rzęs. Trudno godzić się z czyjąś śmiercią, ale dzieci nie powinny umierać przed swoimi rodzicami. Zwłaszcza ginąć śmiercią tragiczną. Tak właśnie było napisane na nagrobku. „Magdalena Czaban 1956–1978, zmarła śmiercią tragiczną. Dlaczego, Boże?”.

Agata oparła rower o pień rosnącego nieopodal drzewa i zdjęła kask, wieszając go na kierownicy. Podeszła do nagrobka i zamyśliła się. Co mogło jej się stać? Wypadek? I wtedy znów na coś wpadła. Z torebki na pasku wyciągnęła telefon. Usiadła na ławeczce przy sąsiednim grobie. Starszy pan z wykutego w czarnym granicie portretu patrzył, jak Agata wpisuje w pasku wyszukiwarki „Czaban Szczecin” i dziwi się wynikom. Wyglądało na to, że Czaban było dość popularnym nazwiskiem. Z setek rekordów Prażmowska wybierała te, które zawierały numery telefonów: profile na portalach zawodowych czy nawet społecznościowych. W dobie szalejącej epidemii RODO ustalenie takich rzeczy nie było łatwe, ale okazywało się, że niektórzy nie mieli nic przeciwko ujawnianiu się publicznie. Miała sześć prób. Każda z nich wyglądała tak samo: wybierała numer i zadawała jedno pytanie: „Czy Magdalena Czaban urodzona w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku to ktoś z pana/pani rodziny?”. Za czwartym razem zamiast „nie” albo „nie jestem zainteresowany ofertą” Agata usłyszała:

– Najprawdopodobniej mówi pani o mojej cioci. A mogę wiedzieć, o co dokładnie chodzi?

– Oczywiście, już tłumaczę. – Agata poczuła, jak przyspiesza jej tętno. – Wie pani, ostatnio zmarł mój tata i przeglądałam papiery po nim. Znalazłam coś o pani ciotce i tak jakoś… Wygląda na to, że była dla taty kimś ważnym…

– A jak nazywał się tata?

– Witold Prażmowski.

– Przykro mi, nic mi to nie mówi. Mamy nie zapytam, bo też już nie żyje, w zeszłym roku dostała zawału serca i zmarła w szpitalu.

– A coś pani wiadomo o ciotce? – zapytała.

– Hm… Właściwie to mama prawie nigdy o niej nie wspominała. Ciocia zginęła, kiedy mama miała dwadzieścia lat, więc sporo powinna pamiętać, ale jakoś nie przypominam sobie żadnych historii z nią związanych…

– Mogę wiedzieć, jak to się stało? Nie chciałabym być natrętna, ale zaciekawiła mnie pani teraz.

– Zabito ją.

Agata poczuła lekki niepokój. Wstała z ławeczki i przeszła kilka kroków ścieżką.

– Zabito? – upewniła się.

– Tak.

– Tak mi przykro… – wydusiła z siebie.

– Nie ma sprawy, ja jej kompletnie nie znałam – pocieszyła ją kobieta.

– Wie pani, jak to się stało?

– Niestety, nie. Wiem tylko tyle, że ktoś ją zabił. Nic więcej. Moja mama… Ona nie wyrażała się o ciotce najlepiej. Chyba nie były kochającymi się siostrami. W każdym razie nie mam pojęcia, kto to zrobił i dlaczego. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jak mogłabym się tego dowiedzieć… To było czterdzieści lat temu, a mama była jedyną osobą, która coś o tym wiedziała. I zabrała tę tajemnicę do grobu.

Agata spojrzała w bok. Na starej, połamanej płycie ktoś przykleił zalaminowaną kartkę z czerwonym napisem „Uwaga, grób przeznaczony do likwidacji!”. Zawróciła i poszła z powrotem do miejsca, gdzie spoczywała Magdalena Czaban. Fakt, że matki jej rozmówczyni nie pochowano w tym samym grobie, w którym leżała siostra, o czymś jednak świadczył.

– Cóż, dziękuję pani za pomoc – powiedziała. – I przepraszam, że zawracałam głowę.

– Nic się nie stało. Cieszę się, że mogłam pomóc. Tak mi przyszło teraz do głowy, że może kiedyś powinnam się tym zainteresować. W końcu to moja rodzina. Wypadałoby wiedzieć coś o własnych bliskich krewnych, prawda? Co, jak mnie kiedyś moje dziecko zapyta?

– Fakt – przyznała, ale wyglądało na to, że ona nie będzie miała problemu, przynajmniej częściowo: też nie znała historii najbliższej rodziny, ale nie miała dziecka, które mogłoby ją o to zapytać. – Aha, jeszcze jedno: czy mówi pani coś nazwisko Danuta Wyraj?

W telefonie zapadła chwila ciszy.

– Nie – odparła kobieta zdecydowanie. – Na pewno nie. Nie znam nikogo o takim nazwisku.

– Okej, jeszcze raz dziękuję…

Agata pożegnała się i rozłączyła. Schowała telefon i ostatni raz obrzuciła spojrzeniem nagrobek i porcelanowe zdjęcie. Za każdym razem, kiedy patrzyła na tę twarz, wydawała się jej inna. Coraz bardziej tajemnicza. Gdy ujrzała ją po raz pierwszy, kiedy znalazła dowody, wydawała się zupełnie normalną dziewczyną, nieco postarzoną mocnym makijażem, charakterystycznym w tamtych czasach. A teraz w jej oczach było coś nieokreślonego; już nie wydawały się jej wesołe, a spojrzenie zalotne. Agata zdawała sobie sprawę, że to tylko jej wyobraźnia, nic ponadto. Ale mimo to czuła się coraz dziwniej.

Co robił jej dowód osobisty w papierach ojca? To, że był prokuratorem i być może prowadził nawet śledztwo w tej sprawie, nie tłumaczyło faktu, że taki dokument znalazł się w jego prywatnych rzeczach. Coś mówiło jej, że historia tej dziewczyny nie skończyła się wraz z jej śmiercią i będzie miała ciąg dalszy.

Wsiadła na rower i ruszyła w stronę pierwszej bramy. Mijając ją, wpadła jeszcze na coś. Tu, w budynku wkomponowanym w założenie bramne, mieściła się siedziba wydziału usług cmentarnych ZUK-u. I tak będzie musiała tu jeszcze wrócić w związku z pogrzebem ojca, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby teraz sprawdzić coś jeszcze. To, że Danuta Wyraj nie figurowała w rejestrze osób pochowanych, mogło oznaczać kilka rzeczy: albo że żyła i wtedy pozostanie jej przeprowadzić dokładnie takie samo „śledztwo” jak w przypadku Czaban, albo że nie żyła, ale pochowano ją gdzie indziej, na przykład w Stargardzie czy gdziekolwiek w świecie. Zbliżała się piętnasta, ale Agata nie zamierzała spędzić w ZUK-u dużo czasu. Była przekonana, że i tak niczego się nie dowie, choć zawsze warto próbować i w tym przekonaniu trwała równie mocno, co w tamtym.

Zostawiła rower oparty o ścianę i weszła do środka, kierując się od razu do wolnego stanowiska.

– Dzień dobry, chciałabym się dowiedzieć, czy ktoś został pochowany na cmentarzu Centralnym.

Krótkowłosa kobieta w średnim wieku spojrzała na nią zza okularów. Jej fryzura przypominała tę Magdaleny Czaban i Agata od razu zwróciła na to uwagę.

– Może pani to zrobić przez stronę… – powiedziała, poprawiając szkła.

– Korzystałam już z wyszukiwarki – odparła Agata. – Widzi pani, przyszło mi do głowy, że nagrobek tego kogoś mógł zostać po prostu zlikwidowany. Podobno jeśli po dwudziestu pięciu latach nie przedłuży się umowy i nie wniesie opłaty, miejsce jest likwidowane?

– Po dwudziestu – sprostowała urzędniczka. – I tak, wtedy miejsce jest likwidowane i sprzedawane. Chyba że napisy na nagrobku są nieczytelne i nie ma możliwości ustalenia, kto tam leży. Wtedy zostaje…

– A co się dzieje ze szczątkami w przypadku likwidacji grobu?

– Zostają na miejscu, ale głębiej, poniżej poziomu dna grobu głębinowego.

– Aha. Czyli mówi pani, że da się sprawdzić, czy taka sytuacja miała miejsce? A jeśli tak, to również to, kiedy zmarła?

– Prawdopodobnie tak.

– O! Jak szybko?

– Praktycznie od ręki. Mamy w formie elektronicznej jakieś dziewięćdziesiąt procent akt pozostających w naszych zasobach, więc jeśli pani typ nie jest w tych pozostałych dziesięciu, to dowie się tego pani już zaraz. Poproszę imię, nazwisko i datę urodzenia tej osoby.

– Jeju, chwileczkę, zaskoczyła mnie pani. – Agata uśmiechnęła się. – Danuta Wyraj, trzynasty marca tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt siedem.

Nie wzięła dowodu, ale pamiętała datę urodzin: tego samego dnia i tego samego miesiąca urodził się jej ojciec. Kobieta przebierała palcami po klawiaturze, zerkając znad okularów na monitor. W szkłach odbijały się niewyraźnie jakieś tabelki.

– O, proszę – rzuciła z zadowoleniem. – Ma pani szczęście!

– Taaak? – Agata sama nie mogła w nie uwierzyć.

– Ta kobieta faktycznie była pochowana na naszym cmentarzu. Zmarła trzynastego września siedemdziesiątego ósmego. Jest również adnotacja, że pogrzeb odbył się na koszt miasta.

Prażmowska poczuła się nieswojo. Dziwny zbieg okoliczności. Oby tylko zbieg.

– Rozumiem, że nagrobek zlikwidowano, bo nikt nie zapłacił za przedłużenie? – zapytała.

– Dokładnie. Może nie miała rodziny, choć to przecież taka młoda osoba.

– A jeśli ona była zameldowana w Stargardzie? Nie powinna zostać pochowana tam?

– Tego nie wiem, przykro mi. Mówię pani, jak to wygląda w naszych aktach. – Wskazała monitor przed sobą.

– Rozumiem…

– Coś jeszcze chce pani sprawdzić?

– Nnnie, to wszystko – mruknęła niewyraźnie. – To mi wystarczy. Dziękuję pani za pomoc…

Wyszła na zewnątrz i o dziwo, rower stał na swoim miejscu. Wsiadła na niego i popedałowała do domu, zastanawiając się, co łączyło obie dziewczyny. Musiała się dowiedzieć, jak zmarła ta druga. Były trzy opcje: wypadek, choroba albo zabójstwo, ale Agata była prawie pewna, że chodzi o tę ostatnią. Pomyślała o ojcu i choć niczego nie mogła być jeszcze pewna ani nawet podejrzewać, przyszło jej do głowy, że po śmierci jest jej jeszcze bardziej obcy niż za życia… Znów zaczęła o nim myśleć. O nim i o sobie. O ludziach, którzy byli w jego życiu, a o których nie miała pojęcia. Znów przyszedł jej do głowy pomysł zamówienia nekrologu, kiedy wpadła na coś jeszcze. Zatrzymała się, zawróciła rower i popedałowała w stronę Dworcowej.

* * *

Do budynku Książnicy Pomorskiej dotarła dziesięć minut później. Przypięła rower do stojaka i weszła do środka, od razu kierując się do czytelni czasopism. Przypomniała sobie, ile czasu spędziła tu na studiach i z kim. Znów jej myśli na chwilę powędrowały ku tej nieszczęsnej drugiej poduszce, czekającej, aż ktoś złoży na niej głowę, i to nie tylko raz.

Przez ostatnie dwa lata studiów była z Markiem, kolegą z roku. To był stabilny związek, z dalekosiężnymi planami i dopiero po latach z perspektywy czasu uświadomiła sobie, jak naiwnie wyglądały te wyobrażenia o wspólnym życiu i karierach. On pewnie też to sobie w końcu uświadomił. Oboje ambitni, niegłupi i przebojowi. Rozstali się, kiedy on wyjechał do Francji na praktykę. Od tamtej pory Agata była w kilku stałych związkach, jednak żaden z nich nie przetrwał dłużej niż trzy lata. Taka magiczna liczba. Po upływie tego okresu coś zaczynało się psuć, a potem dość szybko kończyło. Zastanawiała się, czy to faceci są jacyś dziwni, czy ona. Marek był normalny, po prostu zwyczajny. Seks z nim nie był może taki, jak opisują w „Cosmo”, ale nie było źle. I było jeszcze coś, co wspominała z lekkim zdziwieniem. Kilku jej facetów miało okazję poznać ojca, ale tylko Marek złapał z nim jakiś kontakt. To nie była znajomość, spotkali się ze sobą tylko kilka razy, ale widziała wyraźnie, że ojciec odnosi się do Marka nieco inaczej niż do innych, zarówno wcześniejszych, jak i późniejszych partnerów. A potem Marek wyjechał i wszystko się skończyło. Ojciec nigdy nie zapytał jej, dlaczego się rozstali, a ona nie uznała za stosowne powiedzieć mu o tym sama. Wiedziała, że jej były prowadzi praktykę adwokacką, słyszała, że ma dwójkę dzieci, ale nigdy nie miała okazji go spotkać. Ani na korytarzu sądu, ani na izbowych wydarzeniach, ani na mieście, czy na imprezach u wspólnych znajomych. Tak się złożyło i już. Marek był przeszłością, a Agata nie lubiła do niej wracać: żyła tu i teraz, ewentualnie czasami myślała o przyszłości. Taka jest. Po prostu.

W czytelni czasopism podeszła do kontuaru, żeby złożyć zamówienie na „Kurier” i „Głos”. Wypisując rewersy, zastanawiała się, jaki okres wybrać. Jeśli już przyjęła założenie, że śmierć obu dziewczyn była tragiczna i najprawdopodobniej nastąpiła na skutek wypadku lub morderstwa, wiadomości o tym powinny się ukazać w ciągu paru dni od czasu zgonu. Wpisała więc okres od jedenastego do dwudziestego drugiego września siedemdziesiątego ósmego. Wielkie księgi oprawionych w twarde okładki dzienników dostała po niecałym kwadransie i okazało się, że są to całe roczniki. Wzięła je i usiadła na kanapie przy niskim stoliku, który aż się prosił o postawienie na nim kawy. Zaczęła od „Kuriera”. Był wtedy popołudniówką, zawierał mniej propagandy, a więcej spraw lokalnych, choć i tak po pobieżnym przeglądzie kilku numerów na chybił trafił była zaskoczona, jak mało informacji o Szczecinie zawierały miejskie w końcu gazety.

Piętnastego września strona tytułowa „Kuriera Szczecińskiego” donosiła o politycznych konsekwencjach śmierci Aldo Moro, o tragicznym wypadku na torze Monza, spotkaniu Edwarda Gierka z wykładowcami i lektorami szkoleń partyjnych oraz o wizycie w Szczecinie delegacji Bułgarskiego Ludowego Związku Chłopskiego. Agata przerzuciła kruche strony i dotarła do ostatniej. Jej wzrok zatrzymał się na rubryce „Kronika wypadków”, a serce zabiło szybciej.

W nocy z 13 na 14 b.m. na ul. Łaziebnej w Szczecinie zostały znalezione obnażone zwłoki Danuty W., lat 21. Kobieta została uduszona. W dniu dzisiejszym, we wczesnych godzinach porannych, patrol MO zatrzymał obywatela zachodnioniemieckiego podejrzewanego o udział w tej zbrodni.

Krótka, lakoniczna informacja. Nic więcej. Agata siedziała zgarbiona nad stolikiem i wpatrywała się w pożółkłą stronę gazety. Zrobiło się jej gorąco. Zaczęła wertować kolejne numery i w jednym z październikowych w tej samej rubryce znalazła coś jeszcze.

W zapadlisku powstałym na źle zabezpieczonym fragmencie terenu dawnej poniemieckiej zabudowy starówki, niedaleko Ratusza Staromiejskiego, odnaleziono zwłoki kobiety w stanie daleko posuniętego rozkładu. Tożsamości zwłok nie ustalono. Milicja prowadzi czynności zmierzające do jej ustalenia, a także wykrycia sprawcy zabójstwa.

W żadnym numerze, aż do końca roku, nie pojawiła się więcej informacja nawiązująca do notatek z września i października. Jakby temat ucichł na nie wiadomo jak długi czas albo wręcz w ogóle nie miał dalszego ciągu.

Odłożyła „Kurier” i otworzyła rocznik z „Głosem”, przeglądając gazety w ten sam sposób. Nic. Nawet najmniejszej wzmianki. Zdawała sobie sprawę, że jako organ prasowy PZPR ten dziennik był nastawiony bardziej na politykę niż sensację, w związku z czym niektórym zapewne przez gardło nie przeszłyby słowa, że w socjalistycznym raju chronionym przez odpowiednie, powołane do tego organy władzy ludowej mogło wydarzyć się coś takiego jak zabójstwo.

Zabójstwo… Oddając gazety bibliotekarce, biła się z myślami. Z trudem wmówiła sobie, że jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek wnioski. Przecież nie mogła mieć pewności, że znalezione w okolicy starego ratusza zwłoki należały do Magdaleny Czaban.

* * *

Był wieczór. Agata siedziała w sypialni, przy biureczku pod oknem. Przed sobą miała laptop, akta jednej z prowadzonych przez siebie spraw, które zabrała z pracy, i kubek z kawą, która zdążyła już wystygnąć.

Wpatrywała się w ekran komputera, ale jej wzrok sięgał dalej. Kiedy widziała takie spojrzenie u kogoś, stwierdzała, przeważnie na własny użytek, że jest tępe. Teraz też takie miała. Tępe. Nieobecne i puste. Praca jej nie szła. Rzadko brała robotę do domu, teraz też nie było w zasadzie konieczności zarywania nocy. Nie musiała nadrabiać zaległości, ale mogła zrobić kilka rzeczy, które i tak czekały na zrobienie w najbliższej przyszłości, dzięki czemu zaoszczędzi trochę czasu na później. Pytając samą siebie, jaki czas i na co, nie znajdowała odpowiedzi. Czuła podświadomie, że spędzi go trochę na dokopywaniu się do przeszłości ojca. Pomijając brak bliskich z nim relacji, ileż nerwów zaoszczędziłoby jej proste pytanie, które mogłaby mu zadać: „Po co ci te dowody i skąd je masz, tato?”. Tylko że nie było jak go zadać: ani teraz, ze zrozumiałych przyczyn, ani wcześniej również. Nie wiedziała przecież, że ojciec ma te cholerne dokumenty. Nie wiedziała, bo się nim nie interesowała. Nie interesowała się nim, bo on nie interesował się nią. Sytuacja jak ze skomplikowaną sprawą spadkową. Ludzie rzadko piszą testamenty. Żeby nie zapeszać, bo nie mają czasu, bo nie wiedzą, że mają nieślubne dzieci, bo myślą, że w ogóle niewiele mają. A potem okazuje się, że komplikują komuś życie, przeważnie swoim najbliższym. A wystarczy jeden prosty dokument. Tak jak wystarczyłoby proste pytanie: „Po co ci te książeczki?”. Gdyby miała możliwość, zadałaby mu je teraz. To i jeszcze jedno, bardzo, bardzo pojemne. W jego treści zawierałoby się mnóstwo innych. Brzmiałoby: „Za co?”. Dlaczego mnie tak skrzywdziłeś? Co ci zrobiłam albo czego nie zrobiłam? Czemu byłeś dla mnie jak obcy? I wszystkie one tworzyłyby jedno równocześnie proste i niewyobrażalnie trudne pytanie: „Dlaczego, tato?”.

Agata uświadomiła sobie, że machinalnie przewija na laptopie tekst odwołania. Dotarła do ostatniej strony dokumentu, nie widząc tego, a palec wciąż kręcił rolką myszy. Ocknęła się, ale po chwili zamiast do pracy znów wróciła do sprawy zabitych dziewczyn. Oparła się, odchyliła razem z całym krzesłem i spojrzała w ciemne okno. W szybie odbijało się światło lampki i ona sama.

Czaban została zabita, ale Agata nie miała żadnych informacji, w jakich okolicznościach to się stało. Danutę Wyraj zabił zwyrodnialec, to wiedziała już z gazet. Musiałaby przejrzeć jeszcze kilkaset numerów, żeby sprawdzić, czy sprawcę ujęto, a na to nie miała ani czasu, ani chęci. To nie Internet z wyszukiwarką, musiałaby przeglądać numer po numerze, a i tak nie miałaby gwarancji, że coś znajdzie. Mogli go nawet nie złapać. Jak na razie łączyły je bliskie daty śmierci oraz… No, właśnie… Dowody. Wciąż pozostawała kwestia okoliczności śmierci Czaban, co do których mogła tylko snuć domysły, i to raczej mroczne. „Zabito ją” – brzmiały jej w uszach słowa siostrzenicy zmarłej i nie było to precyzyjne określenie rodzaju śmierci. Jako prawnik musiała to przyznać. Morderstwo to pierwsza rzecz, jaka nasuwa się na myśl, ale równie dobrze mogła zostać zabita przez pijanego kierowcę.

Ale był inny sposób na sprawdzenie tego. Istniał przynajmniej w teorii, ale Agata miała nadzieję, że jej pomysł wypali. Aktywowała komórkę i znalazła numer Sablewskiego. Było już dość późno, ale liczyła na to, że odbierze, jeśli nie będzie zajęty. Odebrał. Niemal od razu. Przemknęło jej przez głowę, że zareagował tak szybko, bo zobaczył, czyj numer wyświetla się na telefonie. Entuzjazm zgasł, kiedy uświadomiła sobie, że to Sablewski dał jej numer do siebie, a nie odwrotnie.

– Dobry wieczór, panie komisarzu, Agata Prażmowska z tej strony – przywitała się. – Nie za późno?

– Nie. Słucham panią.

– Odkryłam pewną rzecz i chciałabym pana prosić, żeby pan coś sprawdził. Starą sprawę, sprzed czterdziestu lat.

– To zamierzchła przeszłość.

– Owszem – przyznała. – Ale chodzi o morderstwo. A w zasadzie dwa.

– Dwa?

– To trochę skomplikowane.

– A dlaczego miałbym to sprawdzić?

– Bo… – Pytanie było naturalne i powinna je przewidzieć, jednak nie przewidziała i teraz miała mały kłopot. Postanowiła iść na żywioł. – Bo pana o to proszę. Nie mam innego uzasadnienia, jeszcze nie, i szczerze mówiąc, mam nadzieję, że nie będę miała. Że wszystko okaże się pomyłką, a ja mam po prostu bujną wyobraźnię i uprawiam czarnowidztwo. Wtedy wszystko panu wyjaśnię. Sprawdzi pan? Oczywiście jeśli to dla pana problem… – Znacząco zawiesiła głos.

– Problem nie, ale nie gwarantuję wyników. Interesuje mnie tylko, po co to pani?

– Obiecuję, że powiem panu, kiedy będę miał więcej szczegółów. Zaufa mi pan?

– Mam wrażenie, że pani coś kombinuje, ale dobrze – zamruczał. – O co chodzi?

Agata powiedziała mu, ale nie wszystko. Przemilczała sprawę dowodów znalezionych u ojca.

– Postaram się to sprawdzić jak najszybciej – odparł po chwili Sablewski. – Dam znać.

– Dziękuję. – Przez chwilę Agata pomyślała, że komisarz zechce ponowić swoją propozycję spotkania, ale nie zrobił tego.

Ucieszyła się. Potraktowałaby to jako próbę wykorzystania okazji, wymuszenie rewanżu, i uznałaby kwestię potencjalnego spotkania się z nim prywatnie za zakończoną. A tak wciąż miał jeszcze szansę, choć postanowiła, że na razie mu o tym nie powie. Zamiast tego spytała:

– Jakieś postępy w sprawie Dżesiki?

– Tak. Teraz już tak. Sprawę traktujemy priorytetowo. Ale o tym porozmawiamy później, dobrze?

Nie pytała, dlaczego później, a nie teraz. Być może ktoś siedział obok, a może był inny powód. Liczyła tylko, że „później” jednak nastąpi. I miała nadzieję, że Sablewski będzie miał o czym opowiadać, że sprawa nie stoi w miejscu.

Kończąc rozmowę, zastanawiała się, czy powinna dać komisarzowi jakąś nadzieję, a w zasadzie sygnał, że jest zainteresowana ewentualnym umówieniem się z nim Wciąż jeszcze biła się z myślami, kiedy on się po prostu rozłączył, jak to zwykle bywa po słowach „do widzenia”.

„Idiotka” – pomyślała o sobie ciepło i wróciła do pracy.

* * *

Sablewski zadzwonił dwa dni później, w czwartek. Agata powoli szykowała się już na jutrzejszy pogrzeb ojca. Jeszcze przedwczoraj zamówiła nekrologi w „Kurierze” i „Wyborczej”, tak na wszelki wypadek, z wrodzonego lub wyuczonego poczucia obowiązku i chęci załatwiania spraw do końca i porządnie. Nie dbała o to, czy ktoś je przeczyta.

– Jest pani w pracy? – zapytał komisarz, kiedy odebrała.

– Tak, w kancelarii – uściśliła, pocierając naciągnięty na wczorajszym treningu mięsień. – Jakieś wieści?

– Nie wpadłaby pani do mnie na chwilę?

Zerknęła na zegar, designerskie cudeńko wiszące na przeciwległej ścianie.

– Dobrze, będę w ciągu kwadransa, może być? – odparła.

– Jak najbardziej. Czekam.

Wzięła torebkę, zastanawiając się, czy wydawało jej się, czy głos Sablewskiego był raczej chłodny. Wzruszyła ramionami, zajrzała do Pawła, powiedzieć mu, że wychodzi na godzinkę, gdyby ktoś jej szukał, i wyszła.

W komendzie była dwadzieścia minut później. Sablewski zszedł po nią do wyjścia i zaprowadził do siebie. Wskazał krzesło, to samo, na którym siedziała ostatnio, a sam usiadł za swoim biurkiem i patrzył na nią przez kilka długich chwil, nie odzywając się.

– Czy coś się stało? – Agata uśmiechnęła się do niego lekko.

Zamiast odpowiedzieć pogładził się po zaroście. Miał niezdecydowaną minę.

– Dziękuję, że pani przyszła – powiedział w końcu.

Zabrzmiało to tak, jakby nie wiedział, od czego zacząć i rzucił pierwszą grzecznościową formułkę, jaka przyszła mu na myśl. Jak gdyby chciał zyskać na czasie. Zwykle taki czas potrzebny jest do namysłu i Agata to wiedziała. Zaniepokoiła się lekko.

– Czy coś się stało? – powtórzyła pytanie, ale tym razem się nie uśmiechała.

Sablewski wziął do ręki długopis. Jeszcze jedna oznaka niezdecydowania. Postukał nim w blat i kilka razy nacisnął końcówkę. Obserwował pojawiającą się i chowającą końcówkę wkładu, aż wreszcie spojrzał na Agatę.

– Dobrze. – Odłożył długopis na bok. – Najpierw trochę informacji o Dżesice. Jesteśmy po rozmowach z jej znajomymi, z matką i konkubentem matki też. Ustaliliśmy także, kto widział ją ostatni. Ustaliliśmy również coś jeszcze i to już może się pani nie spodobać.

– Tak?

– Niestety. Ale zacznę od początku. Połaniecką widziano, jak wychodzi z pewnego klubu około jedenastej w nocy z poznanym tam mężczyzną. Nie powiem pani kim on jest, bo to nie ma tu teraz znaczenia, w każdym razie został przesłuchany, ponadto wykazał się alibi na czas zgonu tej małej. Opowiedział nam między innymi, jak przebiegła dalsza część spotkania, już po wyjściu z klubu. Wylądowali u niego w samochodzie, gdzie ona zaspokoiła go oralnie, a po wszystkim zażądała stu złotych i podwiezienia do domu. Wyśmiał ją, wyrzucił z samochodu i wrócił do swojej żony, spędzając z nią resztę nocy. Z nią i z teściami, którzy przyjechali dwa dni wcześniej i zatrzymali się u nich.

– Oni świadczyli na jego korzyść?

– Zgadza się. A także kamera przed klatką schodową bloku, w którym mieszka. Wszedł do domu grubo przed godziną, na którą ustalono zgon dziewczyny. I nie wychodził z niego do rana.

– Cóż za rodzinny człowiek…

– Nie będę komentował upodobań ludzi ani ich relacji z bliskimi tudzież swobody podejścia do instytucji małżeństwa. Nie jestem od tego. Też uważam go za nędznego chujka, ale to moja osobista opinia, która nie ma tu nic do rzeczy. A wracając do sprawy… Dało nam to asumpt do poczynienia kolejnych ustaleń, potwierdzonych w rozmowach z przyjaciółkami Dżesiki. Ona się prostytuowała, pani Agato. Przykro mi to mówić, ale wszystko na to wskazuje. Oddawała się mężczyznom i to znacznie starszym od siebie, za pieniądze i prezenty. To teraz nieistotne, czy była galerianką, dziewczyną na telefon, czy wystawała pod klubami, łowiąc klientów na własną rękę. Ani czy miała opiekuna, czy nie. Puszczała się.

– Mam rozumieć, że w związku z tym należało jej się to, co ją spotkało? Że to usprawiedliwia w jakiś sposób jej zabójcę? O to panu chodzi?

Blask

Подняться наверх