Читать книгу Żona na zamówienie - Marguerite Kaye - Страница 5
Rozdział pierwszy
ОглавлениеParyż – dziesięć dni później
Powóz, który wiózł Sophię od Calais, zatrzymał się przed kamiennym portalem zwieńczonym frontonem z wyrzeźbionymi głowami ryczących lwów. Ogromne, podwójne wrota były zamknięte. Czy to już ostateczny cel jej podróży? Jakiś czas temu minęli rogatki miasta i jechali wzdłuż wartkiego nurtu Sekwany, co pozwoliło jej zerknąć na imponującą budowlę, jak przypuszczała – katedrę Notre Dame. A jednak Sophia nadal nie mogła uwierzyć, że naprawdę znalazła się w Paryżu.
Dni od doniosłego spotkania z Mistrzynią upłynęły na gorączkowych przygotowaniach, załatwianiu dokumentów, planowaniu podróży, pakowaniu. Choć Sophia nie miała zbyt wiele do zapakowania. Kostiumy niezbędne do wypełniania przez nią obowiązków miał zapewnić mężczyzna, który czekał na nią za tymi drzwiami. Mężczyzna, z którym będzie związana przez cały okres wypełniania kontraktu. Stłumiła instynktowny dreszcz odrazy. Ten kontrakt różnił się zasadniczo od poprzedniego, mniej formalnego i znacznie obrzydliwszego. Przyjęła go z pewnymi oporami, ale jednak. Mistrzyni obiecała, że postawione przez nią warunki będą honorowane. Co prawda w miejscach publicznych będzie musiała zachowywać się zgodnie z wolą tego mężczyzny, ale na gruncie prywatnym nie będzie miał do niej żadnych praw, ani do jej ciała, ani umysłu. To samo dotyczyło jej. Ten pan to nie sir Richard Hopkins. Usługi, za które jej płacił, były zupełnie innej natury. A po ich zakończeniu będzie naprawdę wolna, pierwszy raz w życiu.
Nerwy miała napięte jak postronki od wczesnego poranka, kiedy to opuściła ostatni zajazd przydrożny i rozpoczęła ostatni etap podróży. Westchnęła, gdy ogromne wrota otworzyły się, a jeden z lokajów otworzył drzwiczki powozu i opuścił schodki. Zebrała fałdy sukni podróżnej i wysiadła, z zadowoleniem przyjmując podaną rękę, bo zachwiała się lekko.
– Monsieur czeka na panią, madame – poinformował ją lokaj.
– Merci – odpowiedziała Sophia, dziękując mu za opiekę, jaką sprawował nad nią w podróży. Służący skłonił się. Usłyszała za sobą trzaśnięcie zamykanych drzwi karety i coraz cichszy stukot końskich kopyt.
Wzięła się w garść. Hotel particulier, który miał się stać jej tymczasowym domem, był przepiękny. Dziedziniec otaczały trzy skrzydła, nad każdym wznosił się stromy dach, wszystkie miały wysokie okna w stylu francuskiego baroku i ściany porośnięte bluszczem. Na dziedzińcu znajdowały się dwa klomby obsadzone żywopłotami z bukszpanu przyciętego w wymyślne kształty, które widziane z góry tworzyły, jak przypuszczała Sophia, rodzaj herbu. Główne wejście znajdowało się na lewo od niej. Strzegł go skrzydlaty posąg z marmuru ustawiony na szczycie niskich schodów. Obok rzeźby, w otwartych drzwiach stał mężczyzna.
Sophię oślepiało popołudniowe słońce. Przyszła jej do głowy absurdalna myśl, że dopóki mężczyzna będzie stał nieruchomo, czas również wstrzyma swój bieg. Dzięki temu dostałaby szansę stłumienia obaw, które trudno uznać za nieuzasadnione, biorąc pod uwagę jej doświadczenia życiowe. Mężczyźni chcieli od niej tylko jednego. Dlatego, pomimo obietnic i zapewnień Mistrzyni, musi mieć się na baczności, dopóki nie przekona się osobiście, że ten mężczyzna nie stanowi dla niej zagrożenia.
Teraz jednak nie wolno jej okazać zdenerwowania. Przyszłość, o czym przekonała się na własnej skórze, nie ułoży się sama. Ten kontrakt to dla niej szansa na lepszy los. W Calais zmieniła tożsamość i musiała teraz uczciwie odegrać nową rolę. Mierzyła się już w życiu z o wiele trudniejszymi zadaniami, przyjmowała znacznie trudniejsze role. Da sobie radę! Na użytek każdego, kto mógłby ją obserwować z któregoś okna, przywołała na twarz powściągliwy uśmiech i ruszyła przez brukowany dziedziniec.
Mężczyzna, do którego się zbliżała, był wysoki, ubrany w poważny, prosty strój, przez co cała uwaga koncentrowała się na jego imponującym wyglądzie. Czarne włosy. Mocna opalenizna. I młodość. Miał najwyżej trzydzieści pięć lat, może nawet mniej, a Sophia spodziewała się, że ktoś tak bogaty będzie znacznie starszy. Kiedy stanęła u stóp schodów, uśmiechnął się, a Sophia aż się zachwiała. Był nieprawdopodobnie piękny. Kiedy schodził, aby ją powitać, poczuła mrowienie na skórze, co złożyła na karb zdenerwowania.
Jean-Luc Bauduin, klient Mistrzyni i powód, dla którego tutaj przyjechała, ujął jej rękę i ostentacyjnie podniósł do ust, ale pocałował tylko powietrze ponad jej palcami.
– Przyjechałaś w końcu – odezwał się po angielsku z miękkim akcentem. – Nie masz pojęcia, z jaką niecierpliwością oczekiwałem twojego przybycia. Witaj w Paryżu, pani Bauduin. Nie potrafię wyrazić, jak miło widzieć swą niedawno poślubioną żonę.
Jean-Luc wprowadził ją z tarasu prosto do zacisznego pokoju śniadaniowego.
– Tutaj możemy rozmawiać swobodnie – poinformował Sophię. – Jutro odegramy szopkę formalnego przedstawienia cię domownikom. A na razie powinniśmy trochę się poznać, skoro masz być moją ukochaną żoną. – Pomyślał, że upłynie trochę czasu, zanim do tego przywyknie i gestem wskazał, by usiadła. – Musisz być zmęczona po długiej podróży. Napijesz się herbaty?
– Dziękuję, z przyjemnością, to był naprawdę długi dzień – odpowiedziała w nienagannej francuszczyźnie, choć zwracał się do niej po angielsku.
– Twoja biegłość w naszym języku to niespodziewany bonus – stwierdził Jean-Luc. – Ale kiedy jesteśmy sami, wolałbym mówić w twoim.
– Posługujesz się nim wyjątkowo płynnie, jeśli mogę odwzajemnić komplement – powiedziała Sophia, zdejmując czepek i rękawiczki.
– Często bywam w Londynie w interesach.
Zastawa do herbaty już stała przed nią na stoliku, srebrny imbryk bulgotał na maszynce spirytusowej. Jego żona, a raczej kobieta, która miała odgrywać jego żonę, przystąpiła do rytuału, za którym tak przepadali Anglicy, najwyraźniej spragniona herbaty. Przynajmniej to jedno jego przewidywanie okazało się słuszne.
Jean-Luc usiadł naprzeciw niej i obserwował bacznie. Pomimo mnóstwa opinii na temat Mistrzyni nie do końca wierzył, że uda się jej znaleźć osobę dokładnie odpowiadającą jego precyzyjnemu zamówieniu. Tymczasem miał przed sobą żywy dowód tego, że jej się udało. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, kandydatka przerastała jego najśmielsze oczekiwania. W końcu, po tygodniach niepewności, mógł przystąpić do działania. Ostatnie wydarzenia groziły wywróceniem całego jego świata do góry nogami. Przybycie tej kobiety, jego fałszywej żony, stanowiło pierwszy, istotny krok w realizacji ważnego planu.
Miała na imię Sophia, to jeden z nielicznych faktów, jakie podała mu Mistrzyni. Nie wiedział nic o jej pochodzeniu, życiu, przeszłości i teraźniejszości. Chodziło mu o kobietę, która bez najmniejszych zastrzeżeń zostanie zaakceptowana przez towarzystwo, w którym się obracał. O kobietę, w której jakoby zakochał się bez pamięci do tego stopnia, że natychmiast zapragnął ją poślubić. Osoba przysłana przez Mistrzynię pasowała do tego scenariusza.
Zakładał, że będzie to aktorka, ale patrząc teraz na Sophię, zmienił zdanie, choć nie umiałby wyjaśnić dlaczego. Jej uroda była oszałamiająca, ale zarazem krucha, zwiewna, eteryczna, pozbawiona śladu ostentacji kojarzonej zazwyczaj z występami na scenie. Była smukła jak trzcina. Jej włosy wydawały się niemal srebrzyste, skóra prawie przezroczysta, a wargi bladoróżowe. Ale uwagę przyciągały szczególnie oczy, w tym wyjątkowym odcieniu błękitu, jaki miało Morze Śródziemne na południu – nie określiłby tego koloru jako turkusowy, chabrowy czy lazurowy. Nigdy dotąd nie widział takiej barwy.
Jean-Luc, ku swemu zakłopotaniu, poczuł przypływ pożądania. Nie spodziewał się, że kobieta odgrywająca rolę jego żony będzie dzieliła z nim łoże, ale był zaskoczony, że postawiła warunek, aby nie było między nimi żadnych kontaktów fizycznych. Po zastanowieniu uznał jednak to rozwiązanie za bardzo rozsądne i bez wahania wyraził zgodę. Nie wątpił, że będzie w stanie spełnić obietnicę, ale żałował, że Mistrzyni przysłała mu kobietę będącą pokusą wcieloną, ucieleśnieniem męskich pragnień. Oby czas, jaki będą zmuszeni spędzać w swoim towarzystwie, wyleczył go z takich nieodpowiednich myśli. Liczyło się nie to, jaka była jego fałszywa żona, a to, jak postrzegali ją inni.
Z pewnymi oporami przyjął z jej ręki filiżankę z Sevres i mimowolnie musnął jej palce. Były zimne jak lód. Wzdrygnęła się, tam, na dziedzińcu, kiedy udawał, że całuje ją w rękę, choć starała się to ukryć. Spodziewał się, że będzie zdenerwowana. On również był spięty.
Na serdecznym palcu miała prostą złotą obrączkę, którą Mistrzyni przekazała jej w jego imieniu. Delikatnie sączyła herbatę. W jej zachowaniu była taka wrodzona wytworność, że zaczął się zastanawiać, czy nie wywodziła się przypadkiem z wyższej klasy społecznej niż on. Ale dlaczego szlachetnie urodzona kobieta miałaby przystać na odgrywanie roli żony francuskiego handlarza winem? Intrygujące pytanie, ale nie miał czasu zastanawiać się nad odpowiedzią. Liczyło się to, że była tutaj, co pozwoli mu rozwiązać problemy. Mistrzyni dokonała dobrego wyboru, czego można było oczekiwać, biorąc pod uwagę jej renomę oraz astronomiczne honorarium, jakiego zażądała. Honorarium, które chętnie podwoi, a nawet potroi, jeśli ta maskarada okaże się skuteczna.
Jean-Luc upił łyk pomyj tak uwielbianych przez Anglików i z pomrukiem obrzydzenia odstawił filiżankę.
– A więc do rzeczy – powiedział. – Zacznijmy może od tego, czy orientujesz się, jakie zadanie przed tobą stoi.
Sophia ostrożnie odstawiła filiżankę z Sevres. Zaschło jej w ustach pomimo herbaty, a serce waliło jej mocno. Do rzeczy, powiedział. Identycznego sformułowania użył Hopkins. Ale ona nie była już naiwną debiutantką.
– Zanim zaczniemy, panie Bauduin…
– Zanim zaczniemy, pozwolę sobie zauważyć, że powinniśmy zwracać się do siebie mniej formalnie. Jesteśmy, przynajmniej w oczach świata, małżeństwem. Mam na imię Jean-Luc.
– Jean-Luc. Tak, wiem. Ja jestem Sophia.
– Ja również o tym wiem, ale poza tym nie wiem o tobie prawie nic.
Uniósł lekko brew i czekał. Miał ciemnobrązowe oczy ocienione długimi, gęstymi, czarnymi rzęsami. Miał kwadratową szczękę i zmarszczkę pomiędzy brwiami stale przecinającą jego czoło. Nie był piękny, nazywając go w tak myślach, popełniła błąd. I nie był przystojny, jeśli za wzorzec uznać klasyczną urodę lorda Byrona. Ten mężczyzna, który przez pewien czas miał być jej mężem, w niczym nie przypominał żadnego innego ideału męskiej urody. Należał do zupełnie innego typu. Zapadał w pamięć. Nie sposób było zignorować jego żywiołowej obecności. Jeśli ktoś miał tendencję do określania mężczyzn jako atrakcyjnych, to ten mężczyzna z pewnością był pociągający. Ale Sophia takiej tendencji nie miała. Podobnie jak nie miała ochoty zaspokoić jego ciekawości w kwestii swojego nazwiska, szczególnie jeśli regularnie bywał w Londynie. Spokojnie wytrzymała jego spojrzenie i nie odezwała się. Była w tym dobra.
– A więc po prostu Sophia – powiedział w końcu i lekko wzruszył ramionami, co mogło świadczyć o uznaniu swojej porażki albo, co bardziej prawdopodobne, o obojętności. – A czy zdradzisz mi przynajmniej, Po Prostu Sophio, co Mistrzyni powiedziała ci o tym zadaniu?
Szydził z niej? Nie wiedziała, postanowiła więc nie przejmować się tym, co zawsze było najbezpieczniejszym podejściem.
– Bardzo niewiele – odparła sztywno. – Tylko tyle, że życzysz sobie, abym odgrywała rolę twojej żony i starała się przekonać wszystkich, że to małżeństwo z miłości. Powiedziała, że powody mojej obecności tutaj oraz zakres obowiązków przedstawisz mi osobiście, podobnie jak warunki całkowitego wypełnienia kontraktu. Krótko mówiąc, nie była zbyt wylewna, choć zapewniła mnie, że wyjaśniłeś jej wszystko i w jej przekonaniu, to zadanie w pełni odpowiada moim kwalifikacjom.
– Widzę, że jej reputacja jako osoby całkowicie dyskretnej jest w pełni uzasadniona. – Jean-Luc obracał ciężki sygnet na palcu prawej ręki. – Co za ironia, że muszę tłumaczyć się przed tobą, choć ty nie raczyłaś powiedzieć mi nic o sobie. Nie zdradziłaś nawet swojego nazwiska.
Ironia, bardzo korzystna dla niej, dla Jean-Luca była wyjątkowo nieprzyjemna, sądząc po napięciu mięśni wokół jego ust. Dlaczego taki mężczyzna – bogaty, pewny siebie, odnoszący sukcesy i, tak, Sophia musiała to przyznać, wyjątkowo atrakcyjny – musiał płacić obcej kobiecie, żeby odgrywała jego żonę?
Patrzył na nią z oczekiwaniem, pełen nadziei, że odpowie na jego niewypowiedziane pytanie. Sophia starała się zachować nieprzenikniona minę.
– Jeżeli mam odegrać swoją rolę w sposób przekonujący, to chociaż tłumaczenie się przed obcą osobą musi być przykre, to wydaje się konieczne. – I choć to mogło być dla niej wyjątkowo bolesne, musiała najpierw upewnić się, że jej warunki zostały zrozumiane. – Zanim przejdziemy dalej, chciałabym omówić postawione przeze mnie warunki.
– Nie wiem, o czym tu dyskutować – odparł. – Zaakceptowałem je, o czym musisz wiedzieć, bo inaczej nie byłoby cię tutaj.
Uśmiechnęła się z przymusem.
– Zasadniczo tak. Ale uważam, że lepiej wyjaśnić sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
– Uważasz? – Uniósł obie brwi. – Uczestniczyłaś już w tego rodzaju kontraktach?
– Nigdy dotąd nie brałam udziału w tego typu przedsięwzięciach – odparła sztywno i właściwie zgodnie z prawdą. Nie musiał przecież znać natury jej poprzednich przedsięwzięć. – Uważam, że dla nas obojga najlepiej będzie ustalić od samego początku zakres naszych… naszych kontaktów intymnych. – Sophia skręcała się w duchu. Zabrzmiało to tak pruderyjnie! – Zakładam, że mam udawać twoją żonę na forum publicznym i że pewna demonstracja uczuć byłaby pożądana? Będę wdzięczna, jeśli w najprostszych słowach wyjaśnisz mi, jakie formy ma przyjmować.
– Wyznaję, że nie zastanawiałem się nad tym dokładniej… ale masz rację, lepiej to sprecyzować. – Jean-Luc popatrzył na swój sygnet. – Dobrze więc, w najprostszych słowach: nasze małżeństwo będzie skonsumowane wyłącznie na użytek publiczny. Daję słowo honoru, że na gruncie prywatnym nie będę stawiał żadnych wymagań natury fizycznej. Na forum publicznym i w obecności służby nasze „intymności”, jak je nazywasz, będą ograniczone do zachowań dopuszczalnych względami przyzwoitości. Czy mam mówić jaśniej, czy to wystarczy?
– To w zupełności wystarczy. – Co za ulga! Napięcie jej ramion nieco zelżało. Instynkt podpowiadał jej, że jego słowu można zaufać, aczkolwiek w przeszłości jej instynkt okazywał się zawodny. Katastrofalnie zawodny. – Rozumiesz, że jakiekolwiek złamanie tych warunków całkowicie unieważni nasz kontrakt? Nie tylko natychmiast odejdę, ale ty…
– Będę zobowiązany do wypłacenia pełnego wynagrodzenia. Mam tę świadomość. Dałem ci już słowo, że będę przestrzegał warunków, nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić, żeby cię uspokoić. Mogę tylko dodać, że powody, dla których zostałaś tu sprowadzona, mają dla mnie znaczenie decydujące i przełomowe. Nasze oszustwo musi się udać. Nie zrobię nic, co mogłoby zagrozić jego powodzeniu. Rozumiesz?
– Tak. – Jeszcze bardziej się rozluźniła. Pozwoliła sobie nawet na lekki uśmiech. – A ja mogę zapewnić, że ze swojej strony również zrobię wszystko, aby to oszustwo się udało.
– Eh, bien, w takim razie możemy uznać ten temat za zamknięty?
– Tak.
Odwzajemnił jej uśmiech, ale zdawkowo.
– Rozumiesz jednak, że musimy być przekonujący, to ma ogromne znaczenie. Nie oczekuję, że będziesz się ze mną kochała, ale wymagam, abyś zachowywała się tak, jakbyś tego pragnęła albo lepiej jakbyś przed chwilą to robiła.
– Oczywiście. – Rumieniec zalał jej policzki. To okropne, że po tym wszystkim, czego w życiu doświadczyła, tak łatwo było wprawić ją w zakłopotanie. – Nadal nie rozumiem, dlaczego potrzebujesz żony i dlaczego to musi być małżeństwo z miłości.
– O, to zupełnie proste – odparł Jean-Luc z uśmiechem. – Szalona miłość to jedyne wiarygodne wyjaśnienie naszego nagłego małżeństwa, które będzie stanowiło ogromne zaskoczenie dla wszystkich, którzy mnie znają. – Spoważniał i zaczął starannie dobierać słowa. – To nie oznacza, że jestem przeciwnikiem instytucji małżeństwa. W przyszłości zamierzam się ożenić, ale jeśli chodzi o chwilę obecną, to wszyscy wiedzą, że właściwie wziąłem ślub ze swoim przedsiębiorstwem. Jak na ironię, to właśnie dzięki namiętności do interesów odniosłem taki sukces finansowy, co z kolei doprowadziło do tego, że stałem się pożądaną zdobyczą na rynku małżeńskim.
– Ale jak dotąd udawało ci się unikać zastawianych na ciebie sideł – zauważyła. – Nie mogę uwierzyć, że zatrudniłeś mnie, aby nadal to robić. Nie wyglądasz mi na człowieka, który pozwoliłby się zmusić do zrobienia czegokolwiek wbrew własnej woli.
– Masz rację – przyznał z uśmiechem. – I właśnie dlatego, że nie chcę, by mnie zmuszano do małżeństwa, ty jesteś tutaj.
– Wielkie nieba! – zawołała zaskoczona, bo jej uwaga miała być żartobliwa. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że naprawdę jesteś przymuszany do małżeństwa wbrew własnej woli?
Jego uśmiech zmienił się w ironiczny grymas.
– A jednak pewna kobieta próbuje to właśnie zrobić. Nie wiem, czy to oszustka, czy też ulega własnym złudzeniom, ale jest skazana na porażkę. Zamierzam udowodnić, że jej roszczenia są całkowicie bezpodstawne. Przedstawienie ciebie jako żywego dowodu, że jestem już żonaty, ma mnie uratować przed jej zakusami.
Sophia patrzyła na niego w osłupieniu.
– Nie rozumiem. Człowieka nie można zmusić do małżeństwa, nawet kiedy…– Urwała gwałtownie, żeby się nie zdradzić. – Absolutnie nigdy. Ta kobieta nie przyłoży ci chyba do głowy pistoletu, żeby cię zmusić do małżeństwa.
– Ależ ona ma w ręku pistolet i przykłada mi go do głowy od kwietnia. – Jean-Luc roześmiał się ponuro. – Jest naładowany srebrną kulą, która, jak sądzi, rozwiąże wszystkie jej problemy. Ty jesteś tarczą, która unieszkodliwi tę kulę.
– Nadal nic nie rozumiem. Dlaczego nie powiesz jej po prostu, że nie zamierzasz się z nią ożenić?
– Ponieważ to nie takie proste. Przepraszam, zapominam, że ty o niczym nie wiesz, ponieważ ja od wielu tygodni żyję i oddycham tą farsą. Skoro wreszcie się pojawiłaś, to chciałbym natychmiast uruchomić mój plan.
Sophia po raz pierwszy uśmiechnęła się szczerze i ten uśmiech oszołomił go całkowicie.
– Zapewniam, że ja tak samo jak ty chciałabym już rozpocząć realizację tego planu. Powiedz mi coś więcej o kobiecie, która chce zostać twoją żoną. Zacznijmy może od nazwiska.
– Nie powiedziałem ci? – Jean-Luc przewrócił oczami. – Nazywa się Juliette de Cressy i pojawiła się na moim progu bez uprzedzenia, sześć tygodni temu. Przedtem nawet o niej nie słyszałem.
Sophia zmarszczyła czoło.
– Skoro była dla ciebie całkiem obca, to dlaczego ją przyjąłeś?
– Początkowo panna de Cressy wydawała się całkiem przyzwoitą osobą. Przyszła w towarzystwie pokojówki. Miała kartę wizytową. Byłem zaintrygowany i chciałem usłyszeć, o co chodzi. A kiedy usłyszałem, moją pierwszą reakcją było zbycie jej rewelacji machnięciem ręki. Żeby wypuścić wiatr wydymający jej żagle, oświadczyłem, że traci czas, bo już jestem żonaty.
– Rozumiem, że ci nie uwierzyła? To żadne zaskoczenie, skoro, jak sam powiedziałeś, jesteś znany jako zaprzysięgły kawaler.
– Tak, ale to było coś więcej niż niedowierzanie. Ona była… sam nie wiem, trudno to wytłumaczyć. W pierwszej chwili wydawała się zrozpaczona, ale szybko się otrząsnęła. I zaprezentowała dokument, który w jej przekonaniu uzasadnia jej żądania. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to nie jest, jak początkowo zakładałem, po prostu bezczelna oszustka, którą można zbyć groźbą niewidzialnej żony. Ona była… piekielnie przekonująca. Oczywiście nadal istnieje możliwość, że to po prostu oszustka, ale…
– Uświadomiłeś sobie, że to może być osoba niespełna rozumu, która ulega własnym złudzeniom.
– Tak. Innymi słowy, stało się dla mnie jasne, że ona nie zamierza zrezygnować.
– A ty zostałeś postawiony przed problemem, że albo przyznasz się do kłamstwa w sprawie swojego stanu cywilnego, albo przedstawisz żonę na dowód prawdomówności.
– Dokładnie. Nie od razu zwróciłem się po pomoc do Mistrzyni. Moim następnym posunięciem było przetestowanie determinacji tej szalonej kobiety. Zażądałem, aby mój prawnik sprawdził dokumenty stanowiące podstawę jej żądań. Podała mi je bez oporów i oświadczyła, że spodziewała się tego. Zatem była przeświadczona o ich autentyczności i nie przeszło jej nawet przez myśl, że mógłbym je zniszczyć.
– Zakładam, że rzeczywiście nie przyszło ci to do głowy?
– Słuszne założenie.
– To uspokajające – stwierdziła. – A co to za dokumenty?
Jean-Luc przewrócił oczami.
– Najprawdopodobniej są autentyczne.
– Więc wynająłeś mnie, aby udowodnić pannie de Cressy, że niezależenie od posiadanych przez nią dokumentów, postawiła na niewłaściwego konia? Ponieważ ty nie możesz się z nią ożenić, bo już jesteś żonaty, tak? – Sophia wbiła wzrok we własne ręce i zmarszczyła czoło. – Zadałeś sobie sporo trudu i naraziłeś się na poważne wydatki, żeby odrzucić roszczenia tej kobiety. Nie mogłeś jej po prostu zapłacić?
– Zaproponowałem jej pieniądze, aby pozbyć się problemu, ale odmówiła. Oświadczyła, że chce tego, co jej się prawnie należy, a nie brudnych pieniędzy.
Siedział pod kątem w stosunku do niej, długie nogi wsunął pod sofę, pantalony napięły się przy tym ruchu na jego muskularnych udach. Może i nie wyglądał, ale z pewnością był zbudowany jak grecki bóg. Jego bliskość sprawiła, że Sophia poczuła się niepewnie. A jednak nie miała ochoty się odsunąć.
– Rozumiem, że twój plan zakłada jak najszybsze przedstawienie mnie pannie de Cressy?
– Wszystko w swoim czasie – odpowiedział z uśmiechem. – Dopiero przyjechałaś. Nie widziałaś jeszcze nawet swojego pokoju. Mój plan na dzisiaj to pozwolić ci odpocząć po podróży. W tej historii jest jeszcze wiele do opowiedzenia, ale to może zaczekać.
Jean-Luc zamknął jej ręce w swoich dłoniach, ale był to dotyk tak lekki, że Sophia w każdej chwili mogła się wycofać. A to oznaczało, że nie musiała tego robić.
– Jeśli sobie życzysz, to każę przynieść ci obiad do twojego pokoju. I gorącą wodę na kąpiel.
Sophia nie mogła sobie wyobrazić nic przyjemniejszego. Ujęła ją jego troskliwość. Już od tak dawna nikt nie myślał o jej wygodzie, nawet Felicity…
– Doskonale – powiedziała, desperacko próbując powstrzymać łzy. – Chyba rzeczywiście jestem zmęczona. Merci, Jean-Luc.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Sophio. – Uścisnął jej ręce. A potem ją puścił.