Читать книгу Bigos w papilotach - Maria Biłas-Najmrodzka - Страница 5
ОглавлениеDROGA MARYSIU,
przed chwilą siedziałam na tapczanie w jednej zielonej skarpetce i usiłowałam wyłowić z szuflady drugą od pary. Bezskutecznie. Powiedz mi, dlaczego na tak krótkiej drodze między mną a koszem na brudy, pralką, szufladą zawsze ginie jakaś skarpetka od pary? Skarpetki nastroiły mnie refleksyjnie.
Może nie tyle one, co początek roku?
Tak czy inaczej, w jednej zielonej, drugiej białej rozpoczęłam wyliczankę dokonań i ważniejszych wydarzeń w życiu.
Zdałam maturę, skończyłam weterynarię, studium dziennikarskie, pracowałam, przeżyłam kilka miłości i z jednym mężem czterdzieści trzy lata, owdowiałam, oślepłam i skończyłam siedemdziesiąt lat. Piszę Ci o tym – choć znasz moje koleje losu – bo to pretekst do stwierdzenia, że aczkolwiek mam na wszystko odpowiednie dokumenty, niczego nie osiągnęłam do końca.
Czyż mogę być do końca maturzystką, skoro cała moja klasa znała wcześniej pytania maturalne, łącznie z zadaniami tekstowymi z matematyki i fizyki, a zacne grono pedagogiczne podjęło zobowiązanie, że wszyscy dopuszczeni do egzaminu dojrzałości dzielnie przejdą tę próbę?
Jestem lekarzem weterynarii, tyle że nigdy nie pracowałam w zawodzie, natomiast sprawdzam się jako lekarz bliżej nieokreślonej specjalności wśród przyjaciółek, którym udzielam telefonicznych porad z zakresu podstawowej opieki medycznej.
Nie oślepłam też do końca, bo jednego dnia widzę godziny na niezbyt dużym zegarku, a następnego dnia rzucam się na szyję hydraulikowi, myląc go z przyjacielem z piaskownicy.
Nawet siedemdziesiątka nie jest do końca prawdziwa, ponieważ zatrzymałam się w rozwoju na jakimś tam poziomie i ani mi w głowie posunąć się dalej.
Uświadomienie sobie, że nic do końca, skutecznie mnie chroni przed podejmowaniem śmiesznych zobowiązań noworocznych. Będę nadal piła czerwone wino, wypalała do kawy papierosa, unikała odchudzonego twarogu i podobnych paskudztw. Jeżeli coś mnie do tego zmusi, to wyłącznie względy ekonomiczne, w rodzaju podniesionej akcyzy.
Twoja E.
Jak spędzasz sylwestra?
KOCHANA ELŻBIETO,
kameralnie. Zawsze lubiłam kameralne sylwestry, ale ten jest najbardziej kameralny z kameralnych. Esencja kameralności. Spróbuję go spędzić dobrze. To będzie sylwester z psem.
Trzecia godzina do rozpoczęcia Nowego Roku przebiega sympatycznie. Z psem, wyciszonym środkami uspokajającymi, zgodnie oglądamy dokument o ptakach Europy. Dzięcioły – dwieście barwnie upierzonych gatunków o silnych dziobach. Ich długie języki ze sztywnym czubkiem wydzielają ślinę, do której przyklejają się owady. Są niezwykle pracowite i pożyteczne. Gorliwość, z jaką wykonują swoje zadania, wprawia mnie w absolutny zachwyt. Zawsze jest miło popatrzeć, jak ktoś dobrze pracuje, kiedy samemu leniwie leży się na kanapie.
Po wielce budującym dokumencie o dzięciołach podglądam fragmenty romantycznej komedii. Niestety, w mojej okolicy sylwestrowe petardowanie zaczyna się dwie godziny przed dwunastą. Pies jest coraz mniej zainteresowany telewizją. Delektując się brakiem obowiązków, zaczynam przymierzać wieczorowe ciuchy; wkładam, co miałam pod ręką.
Lubię niewymuszoną radość ubierania – co ja mówię – lubię radość przebierania. Robiłam to zawsze na kameralne sylwestry. To była większa przyjemność, niż ubieranie się na bal. Pies patrzy z nieukrywanym zdumieniem jak na cekinach, pajetach, haftach lądują korale, perły, przypinki.
Jak dobrze jest nie iść na sylwestra!
Mierzę piętnastą parę butów, ostatecznie wkładam tę ostatnią, niemal identyczną jak czternaście pozostałych, i już, już jestem bliska założenia półprzezroczystych spodni, kiedy uświadamiam sobie miny zdumionych sąsiadów, u których za chwilę „odpalimy” butelkę szampana. W tym wieku?!
– Kompletne waryjactwo – jakby powiedziała moja babcia chłopka.
I teraz – zestrojona we wszystkie najbardziej błyszczące szmatki, okręcona wieczorowymi szalami, skropiona wszystkimi wonnościami, jakie mam w domu (wyłączając arakowy zapach do ciast, bo pies go nie lubi, Diora natomiast bardzo) – udaję się z psem piętro wyżej, żeby przywitać Nowy Rok. Nie jest mi źle.
A jak Twój kot?
Całuję.
M.
DROGA MARYSIU,
pytasz o mojego kota? Zamierzałam wyczerpująco Ci odpowiedzieć, gdy rozległo się przeraźliwe miauknięcie. Nadepnęłam biednemu zwierzęciu na ogon, z czego wnoszę, że jeszcze żyje. Myślę, że wrzeszczała nie tyle z bólu, co urażonej godności. Tak czy owak, mam poczucie winy i powinnam rozładować je papierosem. Nie byłby to fakt warty odnotowania, gdyby nie masa czynności z tym związanych. Papieros rzecz dobra, ale smród, jaki wytwarza, jest trudny do wytrzymania. Otwieram więc na przestrzał okna, zapalam świeczkę, wreszcie wkładam płaszcz, kaptur na głowę i wychodzę na balkon. Szybciutko palę, bo zimno, w mieszkaniu również, i muszę włączyć piecyk elektryczny. W tym momencie wchodzi sąsiadka, pociąga nosem i stwierdza:
– Ale tu nasmrodzone.
A ja nadal trzęsę się z zimna...
Chyba Ci nie opowiadałam jednej historyjki związanej z moim kotem. Było to jeszcze za życia Jurka.
Wracam do domu i odsłuchuję automatyczną sekretarkę, bo mruga. A tu słyszę, jak z taśmy lecą nader osobiste chichoty w wykonaniu mojego męża i nieznanej mi pani. Jak wiesz, telefon jest przy moim łóżku, co dodaje sprawie pikanterii. Zlodowaciałam. Nogi stały się kamienne. Tkwiłam nad tym telefonem nie wiem jak długo, na pewno do powrotu Jurka. Nie będę Ci opisywała scen, jakie się rozegrały. W końcu doprowadziłam wiarołomcę do telefonu, puściłam nagranie, a Jurek histerycznie się roześmiał. Ów babski głos był moim głosem!
Wczoraj chichraliśmy się w łóżku, w czym przeszkadzała kocica. Przepędzona, przeleciała po telefonie i naciskając przypadkowe klawisze, włączyła nagrywanie. To mi uświadomiło, że jeden mały kot może wywołać trzecią wojnę światową.
Widzisz, ile problemów stwarza niewinne pytanie o kota?
Twoja E.
KOCHANA ELŻBIETO.
1 stycznia, południe.
Jest zimno i dżdżysto, idę ostrożnie, żeby się nie potknąć, nie przewrócić, wszak jeszcze nie zrehabilitowałam ręki po złamaniu. Pusto.
Iść czy nie iść do autobusu?
A może jednak wrócić po samochód?
Nie! Nie podarujemy sobie pobytu między ludźmi w środku pierwszego dnia nowego roku. Zwłaszcza wtedy nie. Zawsze był to dla mnie dzień magiczny, kiedy świat istniał własnym życiem, czekając, aż my, użytkownicy sylwestra, najpierw odeśpimy, potem zbilansujemy nasze solenne obietnice i w końcu wrócimy do rzeczywistości.
Idę.
Przy stawiku na moim Rakowcu, między dziesiątkami dzikich kaczek, gołębi, rybitw i innego ptactwa – jeden ptak przedziwny: biały, wielkości dobrze utuczonej gęsi, ale o szyi i dziobie mewy. Mewa w ciąży?
Napisz pilnie, jak jest z ciążami u mew.
Ów ptak zbiera najlepsze kąski i chyba lekko resztą dyryguje... Dziwne.
Na przystanku autobusowym spotykam wytworną starszą panią, z którą dzielimy się opiniami na temat rozrzuconych dookoła śmieci. Jesteśmy zgodne: warto coś z tym zrobić! Zaczynamy snuć poetyckie marzenia o szczotkach przymocowanych magnesem do przystanków, wyobrażamy sobie, jak byśmy sprzątały, dajemy się unieść idealistycznym wizjom ogólnego ładu i porządku, a nawet zgadzamy się co do pewnej malarskości tego obrazu (Chagall). Przyjeżdża autobus. Jest półpusty i ciepło ospały. Myślę o szczotkach na przystankach i nieosiągalności pewnych ideałów. Po krótkim czasie do autobusu wsiada dość elegancki pan, leciutko pachnący alkoholem. Sadowi się koło mnie:
– Jak dobrze usiąść przy pani.
Generalnie lubię takich panów, których życie pozostawia na przystankach, a potem wrzuca do autobusów.
– Bo wie pani – kontynuuje – ja teraz baluję, bo żona mnie opuściła.
– Świetnie pana rozumiem, też bym balowała.
W autobusie wyczuwa się pewne zainteresowanie naszą rozmową.
– Powiem pani, że mój dziadek był spod Lwowa, babcia zaś Mołdawianką. Dziadek ją kupił i zrobił jej jedenaście córek i jednego syna. To było życie!
Autobus wstrzymuje oddech i czeka na dalsze szczegóły.
Zgadzam się z nim całkowicie; produkcja jedenastu córek i jednego syna wywołuje we mnie ciepłe uczucia. Trzeba powiedzieć, że w wielu sprawach jesteśmy zdumiewająco zgodni. Pan mówi cały czas, nie ma więc szansy, żeby się o tym dowiedział.
– Bo wie pani, mój ojciec mieszkał pod Wrocławiem; teraz już oboje z mamą nie żyją. Boże, jak ja za nimi tęsknię! Gdzie był mój rozum, kiedy miałem te dwadzieścia lat, że byłem z nimi tak mało!
Ludzie ukradkiem ocierają łzy.
Przystanek przy Marriotcie.
– Przepraszam, przecież ja tu wysiadam!
W autobusie wyczuwa się wyraźny niedosyt obecności tego pana.
Opowiem Ci o czymś, co dotyczy jednego daszku nad wejściem do klatki schodowej w moim domu. Na p o ł o w i e tego daszku zawsze gromadzą się ptaki. Zawsze! Przez wszystkie pory roku. Ten daszek niczym się nie różni od sześciu pozostałych. Nie może tam być ani cieplej, ani zimniej. Nie ma sposobu, żeby ptaki były tam specjalnie dokarmiane. A właśnie tam się zbierają. Niepojęte są decyzje natury! Gdyby to było niżej, byłyby tak charakterystyczne jak kaczki w Ogrodzie Saskim.
Kochana E.! Ja też niedługo wysiadam i wiem na pewno, że nie jest to koniec ciekawostek w tym lekko odrealnionym dniu. I jeszcze coś, o czym miałam Ci dawno powiedzieć. Kiedy idę, dziwując się różnym rzeczom w przyrodzie, nieraz myślę: Elżbieta by wiedziała! Dlaczego ptaki siedzą tam, a nie gdzie indziej? Elżbieta by wiedziała! Dlaczego małe dzikie kaczki są tak podobne do bażantów? Elżbieta by wiedziała! Co to za ptak zbliżony do mewy w ciąży? Oczywiście Elżbieta by wiedziała!
Jak wiesz, wychowałam się w Łodzi. Na betonowym podwórku otoczonym wielkimi ścianami secesyjnych kamienic. Wiele rzeczy stanowiło dla mnie zagadki i dopiero teraz mam czas szukać na nie odpowiedzi.
Ale „Elżbieta by wiedziała” ma jeszcze ciąg dalszy.
Mianowicie zawsze, ilekroć jechałam z Tobą samochodem przez miasto (ja za kierownicą, Ty obok), zdumiewało i wzruszało mnie to, jak Ty – nie widząc – świetnie się orientujesz, gdzie jesteśmy. Ja nie zawsze. I jak to jest, że Ty, nie widząc – wiesz, a ja, widząc – nie wiem. To chyba nazywa się panabożą równowagą w przyrodzie.
Całuję Cię.
M.
DROGA MARYSIU,
pytaniem, jak to się dzieje, że nie widząc, widzę to, czego Ty nie widzisz, widząc, sprowokowałaś mnie do większych wynurzeń. Nie wiem, jak je wytrzymasz, bo muszę zacząć od pieca.
Mniej więcej przed rokiem podjęłam bohaterską decyzję nauczenia się chodzić po ulicach z białą laską. Odwlekałam tę chwilę niemal w nieskończoność. Biała laska oznaczała dla mnie przejście do innego świata, którego w głębi duszy nie akceptowałam. Związek Niewidomych przydzielił mi instruktorkę i osiemdziesiąt godzin bezpłatnych lekcji.
Pierwsze były katorgą.
Wydawało mi się, że sąsiedzi nie mają innych zajęć poza obserwowaniem i komentowaniem mojej nieporadności. Z czasem coraz bardziej miałam to w nosie. Laska stała się tak niezbędna, jak torebka z całą jej absurdalną zawartością, ale dzięki niej przestałam wreszcie mieć wątpliwości, gdzie się zaczynają, a gdzie kończą schody, przestałam szurać nogami i wyczyniać na chodniku ekwilibrystykę. Czyli zamieniłam poruszanie się staruszki na spacer dojrzałej pani z laseczką. A to, że z białą i w ciemnościach fosforyzującą, to tylko powód do dumy z własnej zaradności.
Jak Ci już pisałam, wszystko w moim życiu jest nie do końca. Nauka z laską również, choć ją chwalebnie ukończyłam. Bałam się wychodzić sama z domu, co najwyżej do śmietnika, ale w tym celu nie musiałam poświęcać na edukację aż tylu godzin. Po miesiącach nadal tkwiłam w domu, oczekując przyjaznej duszy, która mnie z niego wyprowadzi, oczywiście z laską.
Przed kilkoma dniami coś mi się mało grzecznie i całkiem głupio powiedziało panu w kiosku z gazetami. Wróciłam do domu z narastającym poczuciem winy. Następnego dnia byłam już całkiem do niczego. Miałam potrzebę przeproszenia, a tu jak na złość nie pojawiał się nikt, kto by mnie do kiosku doprowadził. I w tym momencie nastąpił przełom w bulwie. Ubrałam się, wzięłam laskę i komórkę, po czym opuściłam dom.
Dotarłam do pana, przeprosiłam i pomyślałam, że skoro tak dobrze mi poszło, powędruję na bazar. Spotkałam po drodze dwie sąsiadki; każda złożyła mi ofertę zaprowadzenia dokąd zechcę. Odmówiłam.
Zrobiłam samodzielnie zakupy i pełna zadowolenia z samej siebie, wróciłam do domu. Radość rozpierała mnie tak wielka, że zabrałam się do prasowania pościeli i gotowania zupy na jutro, nie mówiąc już o pisaniu listu do Ciebie.
W tej wędrówce z pomocą nie do przecenienia przychodził świat zapamiętany z czasów normalnego widzenia. Gdy myślę o swoim bazarze, mam w głowie bardzo wyraźny obraz ceglastej Hali Gwardii, budek na bazarze, dalej – Hali Mirowskiej. Wiem, że zaraz na lewo jest pani z nabiałem, tuż za nią z warzywami, naprzeciwko mogę kupić pastę do zębów i rajstopy. Ta wiedza rozciąga się na inne rejony miasta. I masz odpowiedź, jakim cudem widzę to, czego nie widzę. Nasza wyobraźnia jest niezgłębiona, tylko trzeba ją umiejętnie wykorzystać.
Problemy zaczynają się wówczas, gdy zapamiętany świat przestaje istnieć. Na psim placyku ktoś wybudował wieżowiec zamiast znanej kawiarni, do której wchodziłam zawsze po trzech schodkach, jest teraz McDonald’s.
Takim odczarowanym miastem stało się dla mnie Zakopane. Nic tam już nie jest na dawnym miejscu. Gubię się w nim.
Całuję.
E.
KOCHANA ELŻBIETO,
ale przynajmniej jakoś sobie z tym wszystkim radzisz. Ja natomiast bez przerwy walczę ze swoim roztargnieniem; Pan Bóg, zapewne kierując się głęboką wiarą w ludzki potencjał umysłowy, wyposażył mnie w ogromne zapasy tak zwanego międzyczasu.
Rano idę do kuchni, żeby wstawić wodę na herbatę. Wstawiam i myślę, że – w międzyczasie – zanim ona się zagotuje, zdążę spokojnie wejść pod prysznic (jestem szybka, więc zajmie mi to tylko dwadzieścia minut), a kiedy już będę w łazience, powinnam – w międzyczasie – przygotować bieliznę do prania, zdejmując – w międzyczasie – z łóżek tę, której jeszcze nie zdjęłam, bo – w międzyczasie – zadzwonił telefon i – w międzyczasie – musiałam znaleźć pilną informację, którą – w międzyczasie – należało podać. W międzyczasie zapominam, po co w ogóle weszłam do łazienki. Ale nie jest to problem, bo – w międzyczasie – zagotowała się woda, zdążyła nawet już ostygnąć, więc muszę ją zagotować ponownie, ale to mnie nie przeraża, bo – w międzyczasie – mogę przecież przejechać elektroluksem mieszkanie, wycierając – w międzyczasie – kurze. Nawet, jak widzisz, nie wspominam o najważniejszym, że – w międzyczasie – absolutnie trzeba podlać kwiatki, bo już – w międzyczasie – zaczęły więdnąć. W międzyczasie wracam pod prysznic. Woda na herbatę znowu wystygła, ale to mnie nie martwi, bo przecież mogę – w międzyczasie – zadzwonić do Krysi i uwalniając obie ręce, rozmawiać z nią za pomocą opcji „głośnego mówienia” – w międzyczasie – robiąc sobie makijaż, żebym – w międzyczasie – nie wyglądała jak kuchta. Woda znów wystygła, ale nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, bo – w międzyczasie – zastanowię się, czy chcę kawę, czy herbatę i – w międzyczasie – zadzwonię do Ciebie, sprawdzając, czy mamy wspólny międzyczas, żeby telefonicznie wypić ze sobą kawę. Naturalnie – w międzyczasie!
Całuję Cię.
M.
PS W międzyczasie pisania do Ciebie tego listu nałożyłam sobie farbę na włosy i naturalnie o tym zapomniałam. Dobrze, że nie widzisz tego, co mi wyszło. Bardzo byś się za mnie wstydziła. Tandeta jedna! – jak się mawiało w „Kabarecie Olgi Lipińskiej”.
PS Wiem, że słownik mówi, że nie ma słowa „międzyczas” – tylko w języku sportowców. Ale co z tego, skoro ja zawsze jestem w międzyczasie, nawet nie bijąc rekordów.
M.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
KOLEJNA CZĘŚĆ LISTÓW
W KSIĄŻCE „ŻABA W PAPILOTACH”