Читать книгу Maria Czubaszek. Ostatni dymek - Maria Czubaszek - Страница 7

Оглавление

Przepraszam, że ja tak ciągle o tej śmierci, ale to mój ulubiony temat. – Pani Maria sięgnęła po papierosa i pstryknęła zapalniczką. – Właściwie to nie mam z tym żadnego problemu. Mogłabym umrzeć choćby dziś, ale martwi mnie jedna rzecz. Jak już umrę, to będę musiała rzucić palenie, prawda? A palić bardzo lubię... – Chciwie wciągnęła dym, a po chwili wypuściła z płuc czarną, gryzącą chmurę.

Wstrzymałem oddech, czekając, aż stężenie nikotyny w ciasnym, ciemnym pokoiku nieco się obniży. Była wczesna jesień 2015 roku. Od pół roku pracowaliśmy wspólnie nad książką. Dziś miało być nasze ostatnie spotkanie. Oczywiście żadne z nas nie wiedziało, co nam przyniesie przyszłość, że ścigamy się z czasem, bo za pół roku ja będę już mieszkał w Anglii, a pani Maria odejdzie na zawsze – w nicość – jak wówczas uważała.

Ale tego dnia jeszcze oboje staraliśmy się wykrzesać z siebie jak najwięcej. Pani Maria przyjęła mnie ogromną porcją lodów, przyniesionych w plastikowym pudełku z supermarketu. Nie przepadałem za lodami, ale alternatywą były parówki. Niczego więcej Maria Czubaszek nie miała w lodówce, a zawsze, gdy do niej przychodziłem, czuła się w obowiązku, by mnie czymś ugościć. Piłem więc herbatę, jadłem roztapiające się lody i wdychałem smoliste opary papierosów. W maleńkim pokoiku mieściły się dwa fotele, niski stolik, masa szafek ze szpargałami i telewizor. Co kilka minut pani Maria łapała pilota i pogłaśniała dźwięk. Jednym uchem słuchała wiadomości, czasem coś komentując, jakby trenowała przed wieczornym wystąpieniem w Szkle kontaktowym. Gdy miała dobry humor, włączała lampkę, która rzucała na ścianę i czarny otwór drzwi setki kolorowych plamek. To prezent od najbliższego przyjaciela rodziny – Artura Andrusa, który pracował z nią wytrwale przy jej poprzednich książkach i przyniósł do tej wiecznie zadymionej świątyni promień światła, zapewne po to, by nie oszaleć. Bo pani Maria w ciemności i nikotynowym dymie czuła się doskonale. Z ogromnym sentymentem wspominała czasy, gdy niczym ćma barowa spędzała wszystkie wieczory, krążąc po kultowym warszawskim „szlaku hańby” – od SPATiF-u do Ścieku. Jako „dziewczyna z radia”, atrakcyjna nie tylko swoją błyskotliwą inteligencją, ale i subtelną urodą, była adorowana przez ówczesny kwiat inteligencji warszawskich salonów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Dobrowolski, Minkiewicz, Przybora, Iredyński, Kofta, Janczarski... Swoje poczucie humoru ostrzyła, słuchając szermierki słownej dawnych mistrzów. To dlatego trudno ją było w naszych czasach czymkolwiek zaskoczyć. Ktoś po takiej szkole w XXI wieku mógł się nudzić, słuchając wywodów polityków czy celebrytów.

Gdy zaczynaliśmy nasze spotkania, marzyło mi się wyciągnięcie od Marii Czubaszek barwnych opowieści o ludziach, z którymi przyszło jej żyć i pracować, zarówno w tamtych kolorowych czasach, jak i teraz. Jednak po kilku spotkaniach mój plan zaczął się niebezpiecznie sypać. Zamiast krwistych, skrzących się od anegdot portretów dostawałem ciąg dygresji o niezwykłym życiu i osobie, która wyłamywała się ze wszystkich schematów – zarówno w PRL-u, jak i we współczesnej III RP. Pani Maria w swoich opowieściach żonglowała faktami, czasami tę samą historię opowiadając mi kilkukrotnie, zmieniając tylko daty i nazwiska. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie ma co upierać się przy swoim pomyśle, skoro dostaję na tacy coś, co jest dużo bardziej „Czubaszkowe”. Tak powstała książka Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady. Dla tych z Państwa, którzy nie mieli jeszcze okazji jej przeczytać, mamy niespodziankę – tekst zamieszczamy w drugiej części tej książki.

Nie wiem, czy sama Maria Czubaszek zdawała sobie sprawę z tego, że w pewnym momencie zaczęliśmy pisać inną książkę. Oczywiście mówiłem jej to kilkukrotnie, a ona machinalnie przytakiwała. Ale myślami była zupełnie gdzie indziej. Próbowałem ją przekonać, by choć przeczytała gotowe rozdziały. Przynosiłem stosy kartek i kładłem jej na stoliku. Jestem pewny, że do nich nawet nie zajrzała.

Motywem, który przewijał się od początku, od naszego pierwszego spotkania, była śmierć. Maria była zafascynowana tematem umierania. Może dlatego, że kiedyś próbowała sama sobie odebrać życie? A może dlatego, że większość jej przyjaciół (zarówno ludzi, jak i ukochanych psów) była już po tej „drugiej stronie”? Śmierć była dla niej zawsze atrakcyjnym tematem i punktem wyjścia do niezliczonych anegdot. W kwestiach eschatologicznych była raczej niewierząca. Nie spodziewała się zmartwychwstania, anielskich trąb, nieba, czyśćca czy piekła. Już bardziej była skłonna uwierzyć w zbawienie psów niż ludzi. Z drugiej strony – kompletna niekonsekwencja – w jakiś sposób cieszyła się, że dołączy do swoich bliskich.

Nie znosiła pogrzebów i nigdy na nie nie chodziła. Z lekkim wstydem przyznawała, że nie odwiedzała nawet umierających przyjaciół. Może w ten sposób oddalała od siebie myśl o nieodwracalności śmierci? Mniej cierpiała, gdy odchodzili ludzie jej bliscy? Wmawiała sobie, że po prostu wyjechali albo są bardzo zajęci i nie mają czasu się spotkać ani nawet odebrać telefonu? Na pewno chciała ich zapamiętać w szczycie formy, przede wszystkim intelektualnej. Myśl, że zobaczy kogoś znajomego przykutego do szpitalnego łóżka, bezsilnego, przyłączonego do aparatury podtrzymującej wątłe, uciekające życie, ją przerażała. Swojej śmierci się nie bała. Co najwyżej tego, że będzie kłopotem dla ukochanego męża. Podświadomie czuła, że odejdzie pierwsza, a on, pozostawiony sam, będzie cierpiał, albo – co jeszcze gorsze – bezradny artysta nie poradzi sobie z trudnościami dnia codziennego.

No i jeszcze te nieszczęsne papierosy. To może się wydawać komiczne, ale ona naprawdę martwiła się, że choroba pozbawi ją przyjemności palenia. Do szaleństwa doprowadzała ją myśl, że umrze i będzie leżeć w grobie, niezdolna do zapalenia papierosa.

– Ile czasu trzeba, żeby robaki zaczęły się dobierać do ciała, które leży zamknięte w szczelnej trumnie? – zapytała mnie podczas naszego ostatniego spotkania, a ja poczułem, że po plecach przeszedł mi dreszcz.

– Pani Mario, nie musi pani leżeć w trumnie. Przecież można poprosić o kremację.

– To na pewno legalne? – upewniła się, sięgając po kolejnego papierosa. – Słyszałam, że Kościół jest raczej „nie tego” w sprawie kremacji.

– To legalne i coraz bardziej popularne. Pozostaje po ciele kupka popiołu, którą zamyka się w urnie, i to wszystko. Żadnych robaków. Żadnego dźwigania trumny przez czterech podpitych osiłków. Czysto i szybko.

Zamyśliła się, smakując dym z papierosa.

– Czyli jest szansa...?

– Na co?

– Na to, że po śmierci jeszcze raz puszczę dymka.

Roześmiała się, zadowolona, jak gdyby już zdecydowała, że zrobi śmierci ostatni, sztubacki dowcip.

Cała Maria Czubaszek.

Sergiusz Pinkwart


Maria Czubaszek. Ostatni dymek

Подняться наверх