Читать книгу Saga rodu z Lipowej 27: Kochankowie - Marian Piotr Rawinis - Страница 5
Pusty kościół św. Marcina
ОглавлениеLipowa
Dopiero w wiele tygodni od tragicznych wydarzeń z listopada poprzedniego roku, w czasie których zginął ksiądz Franciszek Skórka, Dorota wróciła do dworu w Lipowej. Wróciła, ale jej pożycie z Marcinem Lipowskim układało się jeszcze gorzej niż poprzednio. Kłócili się nieustannie i o byle co, a Marcin niejeden raz pięścią wskazywał żonie, gdzie jej miejsce. Ona straciła dla niego całe uszanowanie, miała za słabeusza i człowieka bez honoru. Od pierwszego dnia po powrocie odmówiła też wykonywania małżeńskich powinności.
- Możesz mnie wziąć tylko siłą - oznajmiła. - Nigdy, przenigdy nie odpowiem na twoje słowa ani gesty.
Był zaskoczony i zły.
- To twój obowiązek, kobieto - przypomniał.
- Zatem będę postępować wbrew obowiązkom! – zapowiedziała hardo. - Wróciłam do Lipowej z powodu nalegań twojej matki, która boi się ludzkich języków. Uczyniłam to dla niej, nie dla ciebie. Choćbym miała zgorzeć w piekle, nigdy się nie ugnę.
- Zmuszę cię, żebyś była mi powolną - zagroził.
- Tylko spróbuj! - odcięła się. - Gdy tylko zaśniesz, natychmiast cię nożem pchnę!
Była tak stanowcza, że przestraszył się i choć udawał, że za nic ma pogróżki, bał się widać ich urzeczywistnienia, bo nie zbliżył się odtąd do żony, a gdy czasem miał na to ochotę, ostrzegała go jej zawzięta mina. Przed obcymi udawali jednak zgodne małżeństwo. Dorocie na tym nie zależało, chociaż taką postawę obiecała pani Hedwidze. Ale Marcin bardzo pilnował tej poprawności, podarkami kupując zachowanie żony, gdy czasem przyjeżdżali goście do Lipowej.
Dorota nie skarżyła się nikomu. Wszyscy uważali, że powinna trwać przy mężu, skoro zostali związani świętym sakramentem małżeństwa. Tak myślała teściowa, dziadkowie, ojciec. Takiego zdania był wcześniej ksiądz Franciszek.
- Musisz się pogodzić, dziecko - tłumaczyła Hedwiga. - Trzeba z pokorą przyjmować swój los.
- Łatwo wam mówić - odfuknęła synowa. - Wasz mąż nie bije was i nie obrzuca obelżywymi słowami.
- Wiem, co warty jest mój syn - przytaknęła Hedwiga. - Modlę się, żeby jego postępowanie uległo poprawie. I nie tracę nadziei.
Dorocie trudno było przyjąć argumenty świekry. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat i przed nią, myślała nieraz, było jeszcze całe życie. Jeśliby miało wyglądać jak dotąd, jej cierpienie wydawało się bezbrzeżne.
Marzyła czasem, że zdarzy się coś, co całkowicie odmieni jej los. Roiła sobie, że któregoś dnia w jakiś cudowny sposób zostanie uwolniona z trudnych obowiązków, że przestanie być żoną człowieka, którego znienawidziła. Nie wiedziała, co i jak miałoby się zdarzyć. Może Marcin Lipowski przepędzi ją z domu, może sam któregoś dnia nie powróci...
Przez pierwsze tygodnie próbowała rozmaitych sposobów. Była dla męża niedobra, opryskliwa i liczyła, że zezłości się wreszcie do tego stopnia, aż zechce ją odesłać do ojca. To było naiwne oczekiwanie, ponieważ Marcin nie zrobiłby tego, bardzo licząc się z opinią sąsiadów i nie mogąc znieść myśli, że mógłby stać się przedmiotem plotek.
Gości w Lipowej nigdy nie brakowało, a tej zimy byli szczególnie liczni. Wszyscy słyszeli o wielkiej wojnie z Krzyżakami, wielu brało w niej udział, a każdy chciał koniecznie zobaczyć hełm sławnego Arnolda von Strasburg.
Wisiał on u powały w świetlicy Lipowej i każdy, kto zajechał do dworu, przede wszystkim to właśnie pragnął ujrzeć, a młodemu panu wyrazić uznanie za czyn tak wielki. Cmokano przy tym z podziwem, Marcin Lipowski dziesiątki razy opowiadał o wyprawie i bitwie, w której pokonał znakomitego niemieckiego rycerza. W tych opowieściach garstka obrońców topniała, a ilość nieprzyjaciół rosła. Nie przeszkadzało to jednak większości słuchających, bo i sami lubili przesadzać, wynosząc swoje wojenne czyny. Po grunwaldzkiej bitwie każdy, kto szczęśliwie powrócił do domu, mógł się uważać za bohatera i wielkiego zwycięzcę.
- I ty narzekasz na męża? - pytał Dorotę zdumiony pan Tobiasz z Wygody. - Już za sam czyn tak wspaniały winnaś go kochać dozgonnie!
* * *
Kościół świętego Marcina od miesięcy świecił pustkami. Po śmierci księdza Franciszka nie miał kto zadbać o porządek w jego wnętrzu. Dwie niewiasty, które zwykle przychodziły do posługi, jakiś czas zaglądały tu nadal, wkrótce zaprzestały, bo nie miały nic do roboty. Z wiosną przynosiły tylko świeże kwiaty ku ozdobie ołtarza, wedle zwyczaju, jakiego nauczył je ksiądz Franciszek. Ale nabożeństw nie odprawiano. Przechodzący ludzie kłaniali się przed świątynią z wielkim szacunkiem i rozmawiali między sobą o duchownym, jego losie i poświęceniu. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że ksiądz Franciszek od razu poszedł do nieba.
- Ma tam znaczące miejsce przy tronie Boga - powiadano.
Pan Jeno na razie nie zamierzał sprowadzać do kościoła innego duchownego, bo jak tłumaczył żonie, byłoby w tym coś niestosownego.
- Nie widzę kapłana, który byłby godny zająć miejsce księdza Franciszka - oświadczył.
Również pani Alena uznawała niezwykłość ofiary duchownego i choć bardzo chciała uczestniczyć w nabożeństwach, ona także doszła do wniosku, że kościół na razie powinien być opuszczony.
Przez pierwsze miesiące szeroko otwarte wrota zapraszały jednak wiernych do modlitwy, a ludzie przybywali nawet z odległych stron. Ale nikt nie śmiał pracować na pobliskim skrawku ziemi i całe otoczenie porosło wysoką trawą i zielskiem.
Tamtego grudniowego dnia, zaraz po powrocie sań Marcina, pan Jeno pojechał z ludźmi na miejsce tragedii. Szczątki księdza Franciszka zostały rozwłóczone przez wilki i mimo usilnych poszukiwań znaleziono ich bardzo niewiele. Zebrane w kawałek płótna zostały umieszczone w małej skrzynce, a tę pochowano pod kościelnym progiem.
Żal za księdzem Franciszkiem był w Dolinie powszechny. Płakano w Lipowej, Potoku, Krasawie, Wygodzie i wszystkich okolicznych dworach. Czyn księdza zrobił na ludziach wstrząsające wrażenie. Duchowny poświęcił swoje życie dla ratowania innych i nie było nikogo, kto nie rozumiałby wielkości tej ofiary.
Pan Jeno szczególnie ubolewał nad stratą kapelana i obaj z Mikołajem ufundowali wiele mszy świętych za jego duszę, szeroko wysławiając czyny Franciszka. Ale choć kościół pozostawał pusty, nikt nie odważył się nawet wspomnieć panu staroście, że parafianie potrzebują nowego pasterza.
- Jego przykład jest godny naśladowania - powtarzał w kółko Mikołaj. - Poświęcić siebie dla innych, wzorem Chrystusa. Ma już ksiądz Franciszek dobre miejsce u boku samego Pana Boga, a nam pozostaje tylko zazdrościć mu odwagi, że zdobył się na czyn tak wspaniały i wzniosły.
Pan Jeno przypominał, jak ksiądz Franciszek bał się psów i podobnych zwierząt. Na samo o nich wspomnienie cierpła mu skóra na grzbiecie. Tym bardziej doceniano jego odwagę, bo przecież zrobił to wszystko z rozmysłem i dobrze wiedział, że nie ma najmniejszych szans na przeżycie w spotkaniu z wilkami, i wiedział, jak ciężka i okupiona straszliwymi męczarniami będzie jego śmierć.
- To najodważniejszy czyn, o jakim kiedykolwiek słyszałem – mówił starosta.
Nawet w Dębowcu, gdzie niezbyt ceniono duchownych, wieść o bohaterskiej
śmierci księdza Franciszka, zrobiła wrażenie. Pani Roksana, która zawsze stroniła od bliskich z nim stosunków, uśmiechnęła się z wyraźnym zadowoleniem.
- I jego dosięgnęła ręka sprawiedliwości - mruknęła pod nosem.
Dochna, jej służąca, okazała zdziwienie takim stosunkiem do poświęcenia księdza, bo jak inni uważała duchownego niemal za świętego.
- Nie można tak mówić, pani! - zawołała z przestrachem. - To grzech! To był przecież święty człowiek! Mówią, że może nawet wyniosą go na ołtarze.