Читать книгу Saga rodu z Lipowej 19: Zdmuchnięta świeca - Marian Piotr Rawinis - Страница 5

WESELE W KRASAWIE

Оглавление

Ślub Elżbietki, córki Jeno, i Konrada ze Szczekocin należał do ważniejszych wydarzeń tamtych lat w Dolinie.

Po podniosłych i ludnych uroczystościach w kościele świętego Marcina, pojechano do Krasawy, gdzie cztery dni trwało weselisko.

Przed ślubem z panem Konradem Elżbietka miała trochę wątpliwości co do małżeńskiego stanu, tym bardziej, że – jak się jej wydawało – nie było wokół nikogo, kto mógłby udzielić stosownych odpowiedzi. Sprawa nie wyglądała wcale prosto. Elżbietka wychowywała się z dala od innych dworów, po sąsiedzku nie było właściwie panien w jej wieku. Sama mało interesowała się planami małżeńskimi, zostawiając wszystko rodzicom. Matka unikała pouczania córki, poza ogólnikami nie chciała jej nic wyjaśnić i panna nie miała się kogo poradzić. Były wprawdzie niewiasty na dworze jej brata, jak choćby Hedwiga, ale Elżbietka jakoś nigdy za bardzo nie zbliżyła się do niej, poza tym Hedwiga dawno już miała męża. Była starsza o tyle lat, ile ich w ogóle miała Elżbietka, która wstydziła się pytać. W ojcowym dworze nie było nikogo bliskiego jej wiekiem, a służby nie zamierzała się radzić.

Matka dała jej tylko kilka prostych pouczeń.

– Nie bój się – powiedziała pani Alena. – Rozmaicie mówią o początkach życia małżeńskiego, ale zapewniam cię, że to nie jest coś, czego mogłaby obawiać się piękna, młoda i w dodatku posażna panna.

Elżbietka usiłowała dowiedzieć się o szczegóły, ale czy nie umiała tego robić, czy też pani Alena nie była rozmowna, bo nie usłyszała wiele.

– Po cóż mówić o tym teraz? – zbyła ją pani Alena. – Przyjdzie pora, dowiesz się wszystkiego. Mężczyźni nie lubią, żeby niewiasty kierowały nimi w takich sprawach i najlepiej zrobisz, gdy zdasz się na męża. Konrad jest w takim wieku, że wie na pewno co trzeba i odpowiednio cię poprowadzi.

Elżbietka przeszła nad tym do porządku dziennego. Niewiele o tym myślała, bo wyjście za mąż nie stanowiło wcale takiego wydarzenia w jej życiu, do którego przywiązywałaby nadmierną wagę. Rodzice uznali, że pora, pan Konrad czekał już ze dwa lata, po cóż zatem odkładać i odwlekać.

Czasem jednak Elżbietka zastanawiała się nad przyszłością. Nie zniżyłaby się do tego, żeby pytać panny służebne we dworze, mało im poświęcała uwagi. Słyszała niekiedy rozmaite opowie¬ści, przymówki i gadki, ale nigdy się nimi zbytnio nie zajmowała i teraz, na tydzień przed ślubem, nie wiedziała zupełnie nic.

– Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie – powtarzała matka.

Elżbietka wiedziała zatem, że trzeba będzie poddać się mężowskiej woli i na tym koniec. Konieczność poddania się nie bardzo się jej wprawdzie podobała, bo przywykła do swobody, była rozpieszczona, a matka pozwalała jej na wiele. Już od maleńkości była oczkiem w głowie pani Aleny, która chuchała na nią i dmuchała.

Kiedy się urodziła, jej brat Mikołaj miał już osiemnaście lat, więc była dzieckiem upragnionym, ale raczej niespodziewanym. Gdy była maleńka, omal nie postradała życia. Porwał ją zbrodniczy wuj Ostasz i chciał zrzucić z wieży w Lutowcu. Matka od tego czasu wykazywała wielką dbałość o Elżbietkę, stale ją miała na oku, podsuwała najsmaczniejsze kąski, nigdy i nigdzie samej nie puszczała, w nocy wstawała zobaczyć, czy Elżbietka śpi spokojnie, czy nie ma gorączki, czy się nie rozchorowała. Choć Elżbietka była już dorosła, pani Alena nadal otaczała ją nadmiernie czułą opieką, która wzmogła się jeszcze, gdy przed trzema laty zaginął Mikołaj, który pojechał na wyprawę krzy¬żową.

– To moje jedyne dziecko – powtarzała. – Muszę o nie dbać.

– Ale ona jest dorosła – zwracał uwagę pan Jeno. – Jest dorosła i może czas, żebyś jej dała więcej swobody.

– Swobody? – dziwiła się. – Mało ma Elżbietka swobody? Czy kiedykolwiek skarżyła ci się na niedostatek wolności?

Pani Alena sama ciężko znosiła myśli o bliskim już rozstaniu z córką. Na szczęście Elżbietka nie wyprowadzała się daleko, a tylko za ścianę, do nowej części dworu poszerzonego na okoliczność jej zamęścia. Tutaj miała zamieszkać z Konradem i pani Alena liczyła, że nadal będzie ją miała na oku. Trudno jej było pogodzić się ze zmianą roli córki, z osoby zależnej od rodziców na podporządkowaną woli męża, toteż pani Alena żywiła nadzieję, że uda się jej zatrzymać ukochane dziecko przy sobie.

Pan Jeno mruczał niezadowolony, jego zdaniem będzie to powodować swary i kłótnie, skoro matka nie zamierza dać córce swobody i liczy, że nadal będzie miała nad nią władzę.

– A co zrobisz, jak Konrad zabroni ci wejść do jej komnaty? – zapytał kiedyś.

– Zabroni? – zdziwiła się. – Czemu miałby mi zabronić wejść do mojej córki?

– Bo będzie jego żoną.

– I cóż z tego?

– A to, że będzie należeć do niego, nie do nas.

Pani Alena jakby w ogóle nie przyjmowała tego do wiadomości.

– To moja córka – powtarzała. – I nikt nie ma prawa ograniczać jej spotkań z rodzoną matką.

Elżbietka nie odczuwała żadnego niepokoju przed czekającymi ją wydarzeniami, bo w jej mniemaniu wcale tak bardzo nie miały wpłynąć na jej życie. Wyobrażała sobie, że właściwie niewiele ulegnie zmianie. Bo cóż takiego miałoby się zmienić? Tyle tylko, że będzie miała dla siebie dwie izby, a nie jak dotąd jedną i to małą, zamieszka w nich z mężem, ale wszystko będzie tak samo, co najwyżej wygodniej. Będzie miała oddzielną służbę, lecz wspólną kuchnię, matkę pod bokiem i właściwie wszystko, co zna od dzieciństwa.

Konrad. No, Konrad oczywiście będzie z nią mieszkał i to cała różnica. Będzie jej panem i mężem, co przecież nie znaczy, że ona przestanie być sobą. Nadal będzie Elżbietką, jak nią była dotychczas.

Słabo znała Konrada. Niewiele się nim interesowała. Owszem, było jej przyjemnie i miło, kiedy powiadano w okolicy, że pan Konrad piękny, postawny i dość majętny. Ale tak naprawdę nie wiedziała, jaki jest. Gdy przyjeżdżał do Krasawy, był nieśmiały, cichy, spokojny, więc wyobrażała sobie, że taki będzie i później. Dlaczego miałby się zmieniać? Dziewczyny z czeladnej przygadywały czasem, a im bliżej ślubu, tym więcej było tych przygadywań.

– Oj, piękny pan Konrad – mówiły.

– Powiadają, że to wcale waleczny kogut.

Elżbietka niewiele z tego rozumiała i niewiele robiła, żeby się dowiedzieć. Podobnie, jak nie zwracała uwagi, że mężczyźni cmokali na jej widok. Bo któż by się przejmował takimi zaczepkami?

W dni poprzedzające ślub zjechali w wielkiej liczbie goście ze Szczekocin, a pan Jan, ojciec pana młodego, osobiście doglądał wszelkich przygotowań.

Elżbieta zainteresowała się nową suknią, bladoróżową, naszywaną perłami, którą jej ofiarowali rodzice, nowymi trzewikami, jedwabnymi rękawiczkami. Zupełnie nie ciekawiła się natomiast przygotowaniami stołu, kwater dla gości, ani porządkowaniem całego tego przedślubnego zamieszania, jakim przez tydzień żył dwór w Krasawie.

Pracy nie brakowało. Pani Roksana przysłała z Lipowej cztery dziewczyny do pomocy, a dwa dni przed uroczystościami przyjechała także sama. Elżbietka właśnie przymierzała suknię.

– Piękna – oceniła Roksana. – Wyglądasz niby królewna.

Była kilka lat starsza od Elżbietki, ale nie miała własnych dzieci, mąż przepadł jakiś czas temu. Ostatnio zbliżyła się bardzo do córki pana Jeno. Była opiekunką bliźniaków Hedwigi, a niekiedy Elżbietka przyjeżdżała po chłopców do Lipowej, bo pani Roksana za nic nie chciała puszczać ich samych do dziadków, rzadziej Roksana przyjeżdżała do Krasawy. Przyjaciółka Hedwigi była domownikiem Lipowej, ciotką dla chłopców i prawie członkiem rodziny.

– Jak wyglądam? – zapytała Elżbietka.

Roksana uważnie obejrzała pannę młodą. Elżbietka rzeczywiście prezentowała się pięknie. Przybyło jej nieco ciała w porównaniu do tej, jaką była przed trzema laty, nabrała przez to jakby więcej dostojeństwa. Miała piękne długie włosy, miłą buzię. Roksana zazdrościła jej także piersi, wydatnych, kształtnych.

– Piękna suknia – powtórzyła Roksana. – Bardzo podkreśla twoje zalety.

Podobnego zdania był Jan ze Szczekocin, wodzący wzrokiem za narzeczoną syna, choć widywał ją tylko w codziennym przyodziewku. Porozumiewawczo trącał Konrada łokciem.

– Masz szczęście, chłopcze. Co to za niewiasta!

Głaskał wąsy i wielokrotnie powtarzał, że pani Alena miała rację, nie godząc się na ślub młodych już dwa lata wcześniej.

– Jest jak dojrzały owoc – mówił. – Jak owoc. Wtedy, co chciałeś się pierwszy raz żenić, chyba jej jeszcze tego i owego brakowało. Tej soczystości, którą ma teraz. Zaprawdę, synu, zazdroszczę ci przyjemności, jakie czekają cię w najbliższych dniach...

Konrad, który był nieśmiały, czerwienił się na te słowa i opuszczał wzrok. Pan Jan ponownie trącił go łokciem.

– Bądź mężczyzną, mój chłopcze, bo już na to najwyższy czas. Bądź mężczyzną i nie opuszczaj oczu. Nie wysyłam cię do klasztoru, ale daję ci najpiękniejszą pannę. Co za oko! A te piersi! Mój święty Boże, czy ty widziałeś te piersi?

Konrad nie odpowiadał i milczał także w obecności narzeczonej. Przy ojcu w ogóle nie mówił nic, wpatrzony w niego i uważnie słuchający, co powie i co rozkaże. Wychowywany w posłuszeństwie i karności, zawsze w cieniu starszego brata, w ogóle wydawał się mało samodzielny.

Pan Jan głośno wypowiedział kilka uwag o Elżbietce, chwaląc jej powaby, Konrad zaś milczał, co narzeczonej wydało się niestosowne i nawet go o to zapytała.

– Czy nie podoba się wam moja suknia?

– Bardzo się podoba – zapewnił Konrad, ale to było wszystko, na co się zdobył.

Elżbietka była nieco rozczarowana jego milczeniem, bo kiedy bywał we dworze sam, to jednak czasem odzywał się niepytany, a teraz milczał.

– Za bardzo przejęty – uśmiechnęła się Roksana. – Wcale się nie dziwię, że onieśmielony. Wyglądasz tak pięknie. On wie, że to jakby gwiazdkę z nieba dostał, więc i nie dziwota, że jest oszo¬łomiony.

Elżbietka spojrzała na Roksanę z wdzięcznością. Ze wszystkich niewiast obecnych w tych dniach w Krasawie najbliżej jej było do Roksany. Z wdzięcznością przyjmowała jej uwagi i szczerze dziękowała za każdą radę. Wprawdzie ostatnie słowo i tak miała pani Alena, ale co szkodzi przed usłyszeniem zdania matki zapytać, co myślą o tym wszyscy inni.

– Wy także uważacie Konrada za pięknego?

– A ty nie? – w głosie Roksany było zdziwienie.

Z racji starszeństwa mówiła do Elżbietki ty.

– A ty nie? – powtórzyła i uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Udajesz chyba, że nie słyszałaś, co mówią dziewki w czeladnej.

– A co mówią? – spytała Elżbietka, choć zwykle mało się ich opiniami przejmowała.

– Okropnie ci zazdroszczą. Jaki to piękny, jaki dostojny. Jakie to będziesz miała szczęście w łożu...

Patrzyła na Elżbietkę uważnie, badawczo, a ta zarumieniła się. Roksana natychmiast domyśliła się wszystkiego. Wiedziała przecież, że Elżbietka dotąd prawie nie opuszczała rodzicielskiego dworu i miała niewielkie doświadczenie.

– Czyżby? – zapytała. – Czy ty...

Odwróciła się i skinęła na dziewczynę, która trzymała przed młodą panią niewielkie zwierciadło i obracała nim w taki sposób, żeby pani mogła dokładnie obejrzeć swój strój. Kiedy zostały tylko we dwie, Roksana dała znać, żeby usiadły. Córka pani Aleny siedziała naprzeciw, w zawstydzeniu nie podnosząc oczu.

– Boisz się, prawda? – zapytała Roksana.

Elżbietka skinęła potwierdzająco. Roksana uśmiechnęła się. Ujęła dłonią podbródek dziewczyny i uniosła go nieco, żeby spojrzeć w oczy dziewczyny.

– Znam te obawy – powiedziała. – Ty, biedactwo, nic nie wiesz, bo nie miał ci kto wytłumaczyć.

Elżbietka odpowiedziała ufnym spojrzeniem.

– Matka mówi... – szepnęła. – Mówi, że Konrad... że on wie wszystko...

Roksana roześmiała się swobodnie.

– Wie albo nie wie – rzuciła. – Chyba lepiej, żebyś i ty coś wiedziała.

Elżbietka spojrzała z nadzieją.

– Powiecie mi? Jakoś o tym nie myślałam wcześniej, a teraz... teraz prawie, że już za późno... Chyba to nie jest oznaka nieskromności, że coś chciałabym wiedzieć... Nie żeby wszystko, tyle tylko, ile należy do niewiasty...

– Tylko tyle, ile należy do niewiasty? – śmiała się Roksana. – Ależ dziewczyno, przecież do niewiasty należy wszystko!

Oczy Elżbietki zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

– Wszystko? A ja przecież... ja przecież nic...

Roksana delikatnie poklepała dłonie Elżbietki.

– Coś na to poradzimy – obiecała. – Na pewno.

W weselny ranek Elżbietka była pewniejsza, uśmiechała się, kłaniała, przyjmowała życzenia i dziękowała miłymi słowami. W porównaniu z nią Konrad był bardziej przelękniony, nogi stawiał sztywno, niepewnie, w kościele miał wciąż otwarte usta, jak gdyby z trudem łapał powietrze.

Ożywił się, gdy wyszli i przed świątynią przyjmowali życzenia krewnych i przyjaciół. Był już żonaty, przy boku miał żonę, czuł jej ciepłą rączkę na swoim ramieniu. Był całkiem dorosły.

Nie odzywał się do niej, ani ona do niego. Nie licząc przysięgi ślubnej Elżbietka i Konrad nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.

Dopiero we dworze, przy biesiadnym stole, na siedząco już, Konrad nieco się rozruszał, co po części było zasługą wina, którego sobie nie żałował.

– No – powiedział Jan ze Szczekocin. – Doczekałeś się i ty, synu. Popatrz tylko, jak ci zazdroszczą tak pięknej i wspaniałej żony. Czy ci mówiłem, że nawet i ja trochę ci zazdroszczę?

– Mówiliście – odszepnął Konrad.

Pani Alena płakała. Płakała, kiedy wyjeżdżano do kościoła, płakała podczas ceremonii i płakała teraz przy stole.

– Moja córeczka – powtarzała. – Moja mała córeczka!

Pan Jeno mruczał niezadowolony z takiego rozczulania się.

– Przecież nigdzie nie wyjeżdża – przypomniał. – Zostaje pod naszym dachem.

– Już nie będzie nasza! Już nie jest nasza!

– To zwykła kolej rzeczy – zauważył. – Zwykła, bo i ty kiedyś tak samo odeszłaś od swojego ojca...

Saga rodu z Lipowej 19: Zdmuchnięta świeca

Подняться наверх