Читать книгу Saga rodu z Lipowej 10: Cień czarnej wdowy - Marian Piotr Rawinis - Страница 5

KOŁATKA TRĘDOWATYCH

Оглавление

Eryk, zwany Chmiel, wstał z kamienia. Na nadwarciańskich łąkach, od góry Chrapoń aż po samą rzekę, widać było wielkie stada owiec. U stóp zaś Eryka leżały dwie inne owce, zakrwawione, obdarte ze skór. Cztery kroki dalej widniał ślad po niedawnym ogniu, a wokoło niego resztki oprawionych zwierząt. Naprzeciw Eryka, strażnika klasztornych majętności, siedzieli w kucki Tomek i Mieszek, związani, sponiewierani, z twarzami pełnymi sińców, bo Eryk Chmiel miał ciężką rękę, a swoje obowiązki wykonywał rzetelnie i bez ociągania.

– Wstawać! – rozkazał teraz.

Sam wsiadł na konia, a im nakazał iść przed sobą. Podnieśli się, starszy pomagając młodszemu, choć Mieszek był większy i silniejszy od brata. Poszli obok siebie, blisko, tak blisko, że stale się o siebie obijali. Eryk miał w ręku długą witkę, którą czasem przecinał powietrze, żeby popędzić ich do szybszego kroku.

Po jakimś czasie Tomek zatrzymał się jednak, odwrócił i raz jeszcze spróbował się wytłumaczyć:

– My przecież wcale niewinni, panie – przemówił prosząco. – Zbiliście nas, a myśmy niewinni. I jeszcze więcej chcecie nas karać.

Eryk machnął witką.

– Nie gadać! – rozkazał groźnie. – Dość powiedzieliście. A o waszej winie rozstrzygnie ten, kto do tego jest upoważniony. Moja sprawa doprowadzić was gdzie trzeba i nawet nie proście, bo nic nie odwiedzie mnie od moich obowiązków. Nie trzeba było podnosić ręki na cudze.

– Kiedy my niewinni – powtórzył Tomek.

Eryk podjechał i wyjąwszy niespodziewanie nogę ze strzemienia, kopnął kmiecia w bok.

– Milcz! – krzyknął. – Dość już powiedziałeś!

Szli więc dalej, nie odzywając się, a tylko bezradnie popatrując czasem jeden na drugiego. Na polach widać było jakichś ludzi, oglądających ten pochód i usiłujących zgadnąć, co się stało. Ale nikt nie zapytał i nikt nie użalił się nad ich losem.

W Mstowie, pod murem otaczającym klasztor, przy udziale brata administratora Eryk Chmiel od razu urządził sąd nad kmieciami.

– To przecież wilki zagryzły owce – bronili się.

– Wilki? – wykrzywił usta Eryk. – Skąd tu wilki?

– Widać z boru przyszły.

– A wy nic, tak?

– My tylko znaleźliśmy te owce. Z bratem odstraszyliśmy wilki, bo gdyby nie my, one zagryzłyby więcej. Pasterza nie było, więc wilki szalały pomiędzy zwierzętami i może zagryzłyby całe stado. A tak dwie tylko...

– Choćby i dwie, ale przecież nie wasze. Kto pozwolił wam skóry zdejmować i mięso piec?

Tomek rozejrzał się niespokojnie.

– Myśleliśmy, szkody nie będzie wielkiej...

Potem zaś wyjaśnił wszystko.

– Jest nas dwóch braci na ojcowiźnie, a ojciec pomarł zeszłego lata. Teraz jedyna krowa nam padła, a tu dziesięcina do zapłacenia pobożnym ojcom kanonikom i inne ciężary bardzo dokuczliwe. Głodowaliśmy. Kiedy przyszedł poborca, sam poradził, byśmy braci prosili o przesunięcie spłaty. I tak się stało. Pobożni bracia okazali łaskawość i ugodziliśmy się, że zamiast czynszów robocizną będziemy płacić. Ale kiedy wracaliśmy z Mstowa, głodni byliśmy i gdyśmy zobaczyli owe wilki i owce...

– Chcieliście sobie podjeść z cudzego, tak? Myśleliście, że nikt tego nie zobaczy, tak? I jeszcze planowaliście schować dla siebie mięso i skóry, tak?

Tomek przyznał się do winy.

– Prawda – przytaknął. – Obaj byliśmy głodni, a w chałupie nic już nie zostało. Ja jeszcze czasem jakoś mogę przetrzymać, ale brat mój nie umie, bo jakiś jest od urodzenia ciężki i jeść musi.

– Ale nie z cudzego – upomniał surowo Eryk. – Nie z cudzego. Mnie tu naznaczyli ojcowie, abym porządku pilnował i karał, kiedy trzeba.

Pomówił chwilę z zakonnikiem, a potem orzekł:

– Trzeba byście nagrodzili szkodę. Wiem, że nie macie krowy ani żadnych zwierząt, chyba tylko jakie liche kury. Pójdziecie zatem na robotę, żeby pracą odpłacić stratę. A za czyn szkaradny i bezbożny będziecie zamknięci w lochu na sześć niedziel. Wcześniej jeszcze posiedzicie w dybach, żeby każdy widział, jak karze się takie niegodne postępowanie.

Zaraz też przybiegli słudzy i na nogi obu braci założyli grube kłody, zamykane na łańcuch. Drzewa były ciężkie i bracia musieli siedzieć na miejscu, bo nie dało się w dybach chodzić. Siedzieli zatem i płakali, wystawieni na widok wszystkich, którzy w jakichkolwiek sprawach szli do klasztoru.

Rozpoznał ich także pan Jeno z Krasawy. Najpierw obrzucił tylko obojętnym spojrzeniem, ale po chwili wrócił, jakby sobie coś przypomniał.

– A wy kto? – zapytał. – Czy nie synowie Maciecha?

– Tak, szlachetny panie – odpowiedział Tomek. – To my. Ojciec pomarł zeszłego roku, a nam się przytrafiła taka zła przygoda. Sześć niedziel siedzieć będziemy w ciemnicy, bośmy, będąc głodnymi, owce zagryzione przez wilki podnieśli i, prawdę mówiąc, trochę napoczęli...

– To stary Maciech nie żyje? – zdziwił się Jeno. – Nic nie wiedziałem.

– Boście, panie, byli długo poza Doliną, zajęci pewnie jakimi ważnymi sprawami. Nasz ojciec radził, byśmy po jego śmierci szli do was prosić o łaskę, ale prawdę mówiąc, bali my się.

– Trzeba było przyjść. Mówiłem kiedyś waszemu ojcu, a zacny był człowiek, że wziąłbym go do swojej wsi. Miał pomyśleć i dać odpowiedź.

– Myślał, panie. Chętny nawet był, ale jakoś tak i zeszło. Bo trzeba było płacić klasztorowi, ani czasu nie było na co innego. Żałujemy bardzo, że nie poszliśmy do was, teraz tylko nam płakać.

– Może i mam dla was lekarstwo – zastanawiał się pan Jeno. – Mój syn wrócił do dworu swojego dziada, do Lipowej. Potrzeba ludzi w jego wsiach. Nawet mnie prosił, żebym mu wynalazł jakich. A nie byłoby wam źle. Dałbym za wasz kawałek ziemi większą działkę, dałbym i sprzężaj, i ziarna na siew, a tylko za połowę plonów. Uczciwie, wedle prawa.

– Straszna bieda nas dopadła, szlachetny panie – biadolił Tomek. – Bardzo jesteśmy wdzięczni wam za wasze słowa. Ja i brat mój, Mieszek.

– To może porzucicie ojcowiznę? – zapytał pan Jeno. – Pójdźcie do mojego syna, Mikołaja. Da wam na skraju swoich włości solidny kawałek gruntu, a pola będziecie mieć tyle, ile tylko wykarczujecie. Da wołu do roboty, da ziarna na siew, jak powiedziałem. I krowę będziecie mogli sobie wybrać.

– Krowę? – Tomek aż otworzył usta ze zdumienia. – Nie żartujecie, szlachetny panie?

– Przyjdźcie do jego rządcy. Uprzedzę go, co się wam należy.

Tomek szturchnął brata w bok.

– Kłaniaj się! – rozkazał. – Kłaniaj się i dziękuj szlachetnemu panu, bo słowa jego to dla nas wybawienie.

A kiedy brat bił pokłony, na ile pozwalały mu dyby na nogach, Tomek uśmiechnął się smutno.

– Poszlibyśmy i zaraz, szlachetny panie, ale trzeba nam iść do ciemnicy.

– Trzeba, skoro zawiniliście – przyznał Jeno. – Kiedy jednak wyjdziecie z lochu, od razu idźcie do Lipowej. Ty podobno dobryś drwal, a nawet i cieśla.

– Prawda – przyznał Tomek. – Ręce mam zdatne do ciesielskiej roboty, a mój brat Mieszek, choć powolny może, też bardzo jest przydatny, bo jest silny i za wołu przy robocie stanie.

– Zatem przyjdźcie obaj.

– Poszlibyśmy – powtórzył Tomek. – Ale jest przecież ojcowizna... Sprzedać jej nie możemy, bo tylko w małej części do nas należy.

– Zatem do kogo?

– Pobożni bracia z Mstowa władają większą częścią naszej ziemi.

– Tedy im sprzedajcie resztę. A długi wasze wezmę na siebie. Pójdziecie do Bukowej, do wsi mojego Mikołaja. Potrzebują tam drwali, bo jest szmat lasu do wykarczowania. Chałupa za to dość jeszcze znośna, a traficie na dobry dzień, coś jeszcze dorzucę od serca, a przez pamięć waszego ojca.

Tomek rozpłakał się prawie.

– Niechaj Bóg wam we wszystkim błogosławi, miłosierny panie – podziękował. – Was, rodzinę waszą, waszych domowników, służbę, bydło wasze i plony na waszych polach. Obyście żyli w zdrowiu i oby szczęście nigdy was nie opuszczało...

***

Kupiec Eberhard zobaczył trędowatych, kiedy akurat schodzili ze wzniesienia, zupełnie niedaleko za jego wozami i skrzyczał swoich ludzi, że wcześniej nie spostrzegli niebezpieczeństwa.

Było ich sześciu, obdartych, pokrzywionych, sczepionych sznurkiem jeden za drugim, idących skrajem drogi. Prowadził wysoki człowiek, zakapturzony jak i oni wszyscy, ze szmatami obwijającymi ręce i nogi, z bandażami na szyjach, głowach i twarzach, ale może ten pierwszy był najzdrowszy i najsilniejszy, skoro szedł na przedzie. Ich pochód można było zobaczyć z daleka, a każdy kto by nie widział, mógł usłyszeć, jak klekocą kołatkami, uprzedzając innych, aby usunęli się z drogi.

Eberhard popędził swoich, by ruszyli szybciej. Ale dzień miał się ku końcowi, ludzie i zwierzęta byli zmęczeni i wyglądało na to, że wędrowcy wkrótce ich dogonią. Zobaczyli oni zresztą karawanę i jakby przyspieszyli kroku, licząc pewnie, że kupcy ofiarują im coś do jedzenia.

– Chroń nas wszystkich, Panie Boże! – przeżegnał się Eberhard.

Był niezadowolony, że rano odprawił ochronę. Chyba przedwcześnie jednak podziękował ludziom Trzaski, bo teraz bardzo by się przydali, żeby przegonić niepożądane towarzystwo. Kto to widział, by trędowaci chodzili po drogach dla uczciwych ludzi.

Eberhard wezwał jednego ze swoich pomocników, kazał mu szybko wyszukać trochę żywności, zawinąć ją w jakie stare płótno i zostawić wprost na drodze.

– Niech się posilą – polecił. – Ale im powiedz, żeby zostali na miejscu, póki nie odjedziemy.

Tak też uczyniono. Karawana poszła naprzód, węzełek z żywnością pozostawiono na drodze, a przy nim czekał sługa, aż trędowaci nieco podejdą.

Szli szeregiem, jeden za drugim, połączeni sznurkiem, bo wyglądało na to, że straszliwa choroba poraziła im nie tylko członki, ale także i oczy, więc musieli być prowadzeni przez swoich zdrowszych towarzyszy.

***

O świcie Jan z Czarnkowa znajdował się już daleko od gospody Czarna Wdowa. Wymknął się nad ranem, po nocy niespokojnej i nieprzespanej, kiedy leżał z otwartymi oczami i nasłuchiwał wszystkich stukań, szmerów i szelestów. Aż nagle wstał, odsunął rygle i wybiegł, nie żegnając się wcale z gospodarzem. Leszcz widział tę ucieczkę, ale nie powiedział słowa, leżąc na swoim posłaniu z otwartymi oczami.

Kiedy Jan z Czarnkowa dopadł swojego konia, wdrapał się na siodło, moszcząc wcześniej swój worek, Leszcz wstał i stojąc za półotwartymi drzwiami gospody, ani myślał zatrzymywać gościa.

– Jedźcie – mruknął z uśmiechem. – Jeszcze zobaczymy, co warte są wasz spryt i odwaga.

***

Trędowaci zatrzymali się, prowadzący zawołał coś głośno, zostawił ich, a sam podszedł do zawiniątka na drodze. Zabrał je i przyniósł do towarzyszy.

– Jedzenie. Kupcy nam zostawili.

– Bóg im zapłać – odpowiedział któryś, a reszta roześmiała się niespodziewanie.

– Boją się nas i nie chcieli, byśmy szli ich śladem.

– Zejdźmy z drogi – zaproponował przewodnik. – Trzeba nam odpocząć.

Nie zachowywali się jak ludzie trawieni śmiertelną chorobą, śmiali się i żartowali. Prowadzący chwycił koniec sznurka, do którego byli przywiązani i ruszył między sosny, dość daleko od drogi. Tam usiedli wśród drzew na trawie w koło, kładąc przed sobą zawiniątko z drogi, a także kawałki chleba i innego pożywienia, jakie wyjęli z niesionych przez siebie toreb i worków.

Odrzucili kaptury, pokazując krwawe bandaże na głowach, szyjach, rękach i wzięli się do posiłku.

Ledwo go jednak rozpoczęli, kiedy od strony drogi nadjechało galopem kilku zbrojnych. Od razu weszli w las, rozglądając się uważnie, jak gdyby czegoś lub kogoś szukali. A szukali trędowatych, bo gdy ich zobaczyli, pospieszyli konie i zaraz ich dogonili.

Trędowaci jednak nie okazali najmniejszego strachu. Siedzieli na swoim miejscu, a kiedy jeźdźcy zbliżyli się, jeden z nich podniósł się z ziemi i wyszedł im naprzeciw. Nie miał ze sobą kołatki, dźwiękiem której powinien ostrzegać wszystkich zdrowych przed zbliżaniem się do zarażonego. Stał i czekał, aż podjadą, jakby wiedział, że nie przestraszy ich zakrwawiony opatrunek pokrywający jego nos, jedno oko i oboje uszu.

– Nareszcie – powiedział. – Każecie nam czekać.

Najbliższy jeździec zeskoczył z konia i szybko idąc do grupy chorych, tłumaczył się z opóźnienia.

– To przez zbrojnych pana Bartosza z Odolanowa – wyjaśnił. – Dwa razy nas zatrzymywali. Za drugim razem jakoś nie bardzo chcieli wierzyć w nasze tłumaczenia. Więc nie zostaniemy tu dłużej, bo może być, że zechcą nas śledzić. Większość naszych idzie dalej, a my odłączyliśmy się od nich na krótki czas.

Podeszli do ognia, gdzie żołnierz powitał zebranych ukłonem.

– To już niedaleko – wyjaśnił. – Jeśli ruszycie z samego rana, przed południem dojdziecie do wzgórza Łysica. Poniżej jest wieś Kusięta i tam zaczekacie w ukryciu. Spotkamy się dopiero, gdy sprawdzimy, czy nie przygotowano jakiej zasadzki. Tyle mi kazano powtórzyć.

Prowadzący pochód trędowatych skinął głową.

– Dobrze – rozpogodził się. – Będziemy tam czekać. Czy są wieści od innych?

– Niewiele, panie. Ale powinniśmy ich spotkać.

– Obyś miał rację – powiedział trędowaty i gestem odprawił żołnierza. – Wracaj, żeby szpiedzy króla cię nie zobaczyli.

Kiedy zaś ten odszedł pospiesznie, przewodnik zwrócił się do kompanów:

– Został nam ostatni kawałek drogi. W południe będą czekać nas nasi ludzie.

Zaszumieli z zadowoleniem, ktoś zaklaskał.

– Pójdźmy teraz spać – zarządził przewodnik. – Trzeba nam ruszyć wcześnie i musimy mieć dużo siły na cały jutrzejszy dzień. I nie zdejmować opatrunków, bo nie będzie czasu, by je rano założyć.

Bez słowa sprzeciwu rozłożyli się wokół ognia. Wtedy można było zobaczyć, że każdy ma miecz ukryty pod płaszczem, który teraz, dla wygody, ułożył obok siebie.

* * *

Trzaska ze swoimi żołnierzami porzucił kupca Eberharda i skierował się do gospody. Raz, że potrzebowali odpoczynku, a dwa, że mieli przy sobie nieco grosza i w skwarny dzień zamierzali przepuścić go na chłodne trunki.

Trzaska siedział właśnie przy dzbanku, gdy nadszedł jeden z jego ludzi, którego zadaniem było sprawdzić, czy zadbano odpowiednio o ich konie. Żołnierz opadł na lawę, sięgając po dzbanek. Jego towarzysze raczyli się już od jakiegoś czasu, więc czuł się poszkodowany, że musiał czekać tak długo.

– Nie narzekaj – pocieszył Trzaska. – Możesz teraz posiedzieć i odpocząć. Dzięki kupcowi Eberhardowi możemy w spokoju przeczekać upał.

– Faktycznie, grzeje strasznie – odpowiedział żołnierz. – Trzeba być chyba trędowatym, żeby tego nie odczuwać.

Trzaska splunął z odrazą.

– Zamknij dziób! – warknął do żołnierza. – Jeszcze wykraczesz jakie nieszczęście!

Żołnierz wzruszył ramionami i uniósł dzbanek. W izbie nie było wielu gości, ale usłyszawszy o trądzie, patrzyli teraz na Trzaskę i jego ludzi z podejrzliwością.

Trzaska niezadowolony ofuknął żołnierza.

– A ty co, zdurniałeś? Gdzieś ty widział trędowatych? – zapytał rozeźlony.

– No przecież na drodze.

– Ale to było trzy dni temu. Po co to wspominać?

Żołnierz wzruszył ramionami.

– Widziałem i dziś. To ci sami.

Trzaska wykrzywił wargi. Widzieli przed kilkoma dniami grupę trędowatych. Słyszeli ich kołatki i starannie ominęli rząd chorych, idących za przewodnikiem. To było dobre pięć mil od gospody. W głowie Trzaski zaświtało nagle podejrzenie. Nachylił się do żołnierza, starając się, by głos zabrzmiał spokojnie.

– Na pewno widziałeś ich dzisiaj? – zapytał.

– No przecież mówię. Całkiem niedaleko. Ale nie bój się, do gospody nie zajdą.

– Skąd wiesz, że to są ci sami, co ich spotkaliśmy przedwczoraj?

– A kto inny? Sześciu ich idzie na sznurku.

– Gdzie są?

– Idą skrajem drogi. Chyba już minęli gospodę.

Trzaska wstał, odebrał dzbanek żołnierzowi.

– Siodłaj konie! – polecił zaciskając wargi.

Żołnierz próbował dokończyć piwo, ale dowódca na to nie pozwolił. Rzucił zapłatę na stół i głośno kazał swoim wychodzić. Wyszli sarkając, dopytując się, co się stało i dlaczego tak szybko muszą kończyć odpoczynek. Ale nic nie tłumaczył, popychając ich tylko i przekleństwami zmuszając do pośpiechu.

– Poszukamy tych trędowatych – zapowiedział, kiedy byli już w siodłach.

– Rany boskie! – przestraszyli się. – Trędowatych?

– A jakże – potwierdził Trzaska. – Dziwni to jacyś trędowaci. Widziałeś kiedy, żeby szli tak szybko? Pomyśl tylko, my konno, oni pieszo i idziemy łeb w łeb. Przecie to niemożliwe, żeby byli szybsi od nas!

Żołnierze zrozumieli natychmiast.

– Nagroda! – zawołał któryś. – Myślisz, że to nasza nagroda?

– A jakże! Że też wcześniej na to nie wpadłem! Bo jak byś chciał się dobrze ukryć, to gdzie byś się krył, co? Na kupieckim wozie czy raczej pod fałszywymi bandażami? Ruszajcie się! To na pewno są nasze ptaszki. No żwawiej, wy woły! Przypomnijcie sobie o nagrodzie!

Ale nie trzeba im było tego przypominać, od razu ruszyli w skok, od gospody ku drodze.

* * *

Trędowaci podążali tymczasem szybko przed siebie, przez nikogo nie niepokojeni. Dwa razy tego dnia otarli się prawie o innych wędrowców, ale ci unikali spotkania i pryskali na boki. Bo trędowaci zachowywali się nieco inaczej, niż było to przyjęte i inaczej, niż na to zezwalało prawo. Nie wybierali bocznych ścieżek, nie omijali siedzib ludzkich. Szli drogami, nie kryjąc się prawie i niewiele sobie robiąc z tego, że inni nie chcą widzieć ich w pobliżu.

Saga rodu z Lipowej 10: Cień czarnej wdowy

Подняться наверх