Читать книгу Saga rodu z Lipowej 10: Cień czarnej wdowy - Marian Piotr Rawinis - Страница 6
CIEŃ CZARNEJ WDOWY
ОглавлениеAndrasz Kalina schodził po stoku Lisicy. Dzień miał się ku końcowi, Andrasz czuł prawie zapach polewki, jaką żona obiecała zrobić na wieczerzę. Czuł też w nogach dwie mile drogi, jakie miał za sobą, ale był zadowolony. Zgodził czterech pachołków do gospodarstwa, mieli przyjść za tydzień, wypłacił zaliczkę, wypił z nimi cokolwiek w gospodzie na dobry początek i teraz spieszył się, żeby przed zmrokiem znaleźć się w domu. Przystanął, przykucnął, usiadł wreszcie. Piwo szumiało mu w głowie, usta z trudem łapały powietrze.
W dole widział klasztorną wieś Kusięta, a nieco w lewo swoje gospodarstwo. Solidny dom, obora, stodoła, szopa, wszystko to jedno obok drugiego i nawet studnię z żurawiem na podwórzu widział stąd bardzo dobrze. Mimo swoich ponad sześćdziesięciu lat miał dobry wzrok i z daleka mógł dojrzeć to, czego nie zauważali znacznie młodsi.
Zobaczył gromadę ludzi wokół studni, więc zerwał się zaraz i popędził ku domowi, nie dając sobie więcej odpoczynku. Goście gośćmi, ale lepiej, żeby gospodarz był w domu, gdy przychodzą.
Im był bliżej, tym bardziej niepokoił się tym, co miał przed oczyma. Goście nie wyglądali najlepiej. Byli szarzy, w łachmanach i jakoś dziwnie opatuleni. Dopiero kiedy znalazł się całkiem blisko, zrozumiał, co go zaniepokoiło i przestraszył się nie na żarty.
Trędowaci!
I częstowali się z jego studni, jakby nigdy nic!
Zatrują wodę, zatrują całą wieś, wszyscy tutejsi mieszkańcy padną w straszliwych męczarniach, wcześniej zaś odpadną im nosy, uszy, wargi.
Przeżegnał się i pobiegł.
Gdzie żona? Gdzie Kachna? Gdzie ona jest? Czy już ją zdążyli zarazić, czy była na tyle przezorna, żeby się schować, nie wychodzić, żeby w ogóle nie zbliżać się do chorych, nie dotykać, nie jeść jednego jadła, nawet nie oddychać tym samym powietrzem?
Wyciągnęli wiadro z wodą, a potem pili z niego kolejno, podając sobie naczynie z rąk do rąk.
Andrasz urwał po drodze długą rózgę, w biegu ogołocił ją z liści, i zaraz wbiegł na podwórze, wymachując witką, krzycząc z oburzenia i przestrachu.
– Odejdźcie stąd! – wrzeszczał. – Natychmiast!
Wpadł pomiędzy nich i machając rózgą, próbował przestraszyć. Ale nie okazali lęku. Odwrócili się tylko w jego stronę i zerkali spod opuszczonych kapturów, jak gdyby nie rozumieli, o co mu chodzi.
– Uciekać mi stąd! – krzyczał. – Uciekać!
Zamachnął się witką na najbliższego, ale trędowaty nie odskoczył, nie skulił się przed ciosem. Przeciwnie. Wyprostował się nawet, chwycił wzniesioną rękę i ścisnął, a miał tak wielką siłę, że Andrasz jęknął i rózga wyleciała mu z rąk.
– Milcz! – powiedział gość groźnie.
Popchnął Andrasza w kierunku swoich towarzyszy, a ci bez ceregieli wymierzyli mu kilka ciosów rękami i nogami. Andrasz nie czuł bólu, bo myślał tylko o tym, że dotykają go, więc na pewno zaraz zostanie zarażony, chciał tylko uciec spomiędzy nich, odszukać żonę i schować się w bezpiecznym miejscu
Ale nie pozwolili się oddalić. Ktoś walnął go mocniej i Andrasz padł na kolana. Wtedy jeden z trędowatych chwycił go za siwe włosy i przybliżył swoją twarz, zabandażowaną, zakrwawioną do jego twarzy.
– Ty co? – zapytał. – Śmierci szukasz?
Spoza bandaży patrzyły oczy ciemne, chmurne i groźne.
– Andrasz Kalina – bąknął niepewnie. – To... to moja zagroda.
Trędowaty natychmiast zwolnił uścisk.
– Ach, to twoja zagroda? Dobrze, odejdź na bok i czekaj!
– Ale...
– Milcz! – rzucił tamten i odepchnął gospodarza w bok, aż ten poturlał się pod ścianę obory.
Goście tymczasem skończyli pić i rozeszli się po obejściu, szukając czegoś do zjedzenia. Znaleźli polewkę przygotowaną na wieczerzę, schwytali kilka kur, wypatrzyli w komorze szynki i kiełbasy, przygotowane na lepsze okazje. Rozsiedli się na podwórzu i zaczęli pałaszować.