Читать книгу Saga rodu z Lipowej 11: Złota kałuża - Marian Piotr Rawinis - Страница 4
PAPIESKI LEGAT
ОглавлениеWiosna 1390
– Uklęknij! – nakazała pani Alena.
Mikołaj syn Jeno westchnął. Jego ludzie stali już na podwórzu w pełnej gotowości, a tu matka jeszcze go zatrzymuje. Jakże jednak nie miał do niej zajechać przed spodziewaną długą drogą i nie odebrać błogosławieństwa.
– Ależ, matko! – powiedział, z trudem opanowując zniecierpliwienie. – Czyżbyście zapomnieli, że od dawna jestem dorosły, mam żonę, dzieci i wiele razy byłem już w boju? Nie traktujcie mnie jak niedojrzałego otroka.
Pani Alena nie odeszła jednak od drzwi.
– Twój ojciec – wyjaśniła – jest daleko bardziej doświadczony w wojnach, a do dziś słucha moich rad. Więc i tobie wypada usłuchać. Tylko głupiec biegnie do walki bez zastanowienia i należytego przygotowania.
Musiał więc wysłuchać licznych porad i pouczeń, a potem ukląkł na oba kolana i z pochyloną głową odebrał błogosławieństwo.
– Niechaj cię Bóg zachowa od złej przygody, mój synu – powiedziała uroczyście pani Alena i zawiesiła mu na szyi rzemień z małym, płaskim pudełeczkiem, noszącym na wierzchu wyraźny znak krzyża. – Relikwie świętego Dunstana niechaj cię ochraniają od ran i od ciosów. I ochronią, skoro zamiast bawić przy żonie i dzieciach, musisz gonić po świecie.
Mikołaj z szacunkiem ucałował relikwiarz. Szczątki świętego Dunstana ofiarował dawno temu panu Jeno ojciec Ambroży, stary zakonnik i przyjaciel domu. Jakiś czas potem kości z prawej dłoni świętego zostały podzielone, wykonano na nie dwa pektorały do noszenia na szyi, aby obaj panowie z Lipowej mieli stosowną osłonę podczas wojennych wypraw.
Mikołaj podniósł się z klęczek.
– Muszę iść, matko – powiedział, schylając się do jej rąk. – Proszę was, byście mieli staranie o moją Hedwigę i chłopców. Powrócę tak szybko, jak rycerska służba pozwoli.
Pani Alena pogładziła syna po włosach gestem, który pamiętał z dzieciństwa.
– Chyba nigdy nie przestaniesz rosnąć – uśmiechnęła się. – Dawniej myślałam, że twój ojciec jest najwyższy ze wszystkich znanych mi ludzi, a ty go już przerosłeś.
Mikołaj głową dotykał powały. W całej Dolinie nie było równie wysokiego rycerza, a zdawało się, że Mikołaj rośnie jeszcze, choć miał już prawie dwadzieścia pięć lat.
– Ojciec Ambroży opowiadał kiedyś, że daleko na południu jest kraj, gdzie ludzie rosną i na siedem łokci wysoko – zaśmiał się Mikołaj. – Ale ja nie chciałbym być do nich podobny.
***
Dzień dopiero się zaczynał, a mieli już za sobą wiele pracy. Liczna świta panów z Polski, litewskich bojarów, dostojników i rycerzy z obu krajów z należytym szacunkiem otaczała papieskiego wysłannika, który zatrzymał się na brzegu Niemna. Kardynał Giovanni de Corleone, legat papieża Bonifacego, sprawdzał, jak przebiega chrzest pogańskiej Litwy i czy prawdą są zapewnienia, których król Jagiełło nie szczędził Ojcu Świętemu w wysyłanych do Rzymu listach.
Mikołaj syn Jeno był ich tłumaczem.
W długiej kolejce ludzi, których przyprowadzono tu o świtaniu, stali zarówno rycerze, jak i ludzie prości. Najpierw podchodzili do pisarza, który zapisywał ich imiona, a obok imion czynił odpowiednie uwagi, dyktowane przez miejscowych panów i dostojników. Potem z niejaką obawą, którą tłumili w sobie ukłonami, mijali wysoki stolec z oparciem, gdzie zasiadał ów tajemniczy i groźny pan w purpurowej szacie i takimże kapeluszu.
Zapisani na listę mogli odejść dalej, na płyciznę Niemna, tam zanurzano ich w wodzie, aż wreszcie szli ku miejscu, gdzie stały wozy króla. Z wozów każdemu ochrzczonemu wydawano nową białą koszulę.
– Czapla – powtarzał pisarz, wpisując imię na kartę. – Ochrzczony.
– Pewna starsza niewiasta od Erajgoły.
– Szlachetny pan Manno z synami.
– Młodzieniec.
– Bracia.
– Kowal i jego pomocnik.
– Żona szlachetnego rycerza.
Czasem legat zadawał pytanie, ale w większości przypadków ograniczał się do polecenia, żeby stający przed nim uczynił święty znak krzyża lub też powiedział kawałek modlitwy.
– Ojcze Nasz... – zaczynał szybko pytany i żegnał się, po katolicku, z lewej do prawej, czasem najpierw odwrotnie, na ruską modłę, ale potem zaraz się poprawiał.
– Ojcze Nasz... – powtarzał.
– Co dalej? – interesował się legat.
Pytany spoglądał po swoich towarzyszach, rodzinie i sąsiadach albo patrzył na Mikołaja. Stojący za plecami dostojnika duchowni marszczyli brwi i podpowiadali.
– ...któryś jest w Niebiosach...
– któryś... któryś...
– jest w Niebiosach...
– ...w Niebiosach – kończył pytany i uśmiechał się zadowolony.
Giovanni de Corleone dyktował zapiski, ciekawił się tym lub tamtym, pytał o imiona chrzestne, bez żadnego znużenia potakując nad niezliczonymi Janami, Pawłami, Markami, Aleksandrami.
– Więc zostaliście ochrzczeni? – pytał Mikołaj w imieniu legata.
– Tak, wasza dostojność – kłaniał się chłop w kożuchu. – A jakże. Ochrzczeni.
– Dawno?
– Czy dawno? No, jakoś tak... Będzie może ze dwa roki...
– Dobrze. Dwa lata temu. Wyście kmieć, któremu dano imię Łukasza?
– Jakieś mi dali, ale wszyscy wołają po dawnemu: Bojko.
– Mówi, że ochrzczono go imieniem Łukasz – tłumaczył Mikołaj. – A kto jeszcze z wami?
– Wszyscy, panie, wszyscy. Wedle pańskiego rozkazania. Wszyscy, do ostatniego człowieka w osadzie.
– Powiada, że z nim ochrzczono całą osadę – tłumaczył Mikołaj.
– Niech opowie, jak się to odbyło – polecił legat.
Mikołaj powtórzył polecenie, chłop zbladł i złożył ręce jak do modlitwy.
– Wszystko powiem – zapewnił szybko. – Było tak, że całą osadę wzięli, a tylko Mary nie ochrzcili. Bo to przyszli zbrojni pana Dawnuta i powiedzieli, że teraz będzie nowa wiara, i trzeba się nowym bogom pokłonić. I kazali nam wszystkim iść do grodu, a kto nie pójdzie, dostanie sto rózeg albo i gorzej. No to poszliśmy nad rzekę, jak kazali. A tam luda, aż ciemno. Przyszli tacy w długich czarnych sukniach i porachowali nas, a potem kazali wejść w wodę i każdego po kolei zanurzali ze łbem. Młodych i starych, baby i dzieciaki też.
– Poszliście dobrowolnie porzucić starą wiarę.
– Dobrowolnie, panie. Zbrojni powiedzieli, że wszyscy mają iść dobrowolnie, bo opornych siłą zaciągną. To pewnie, że poszli my po dobrej woli. Tylko Mara, najstarsza moja, w chałupie się została, ale, wielki panie, ona niewinna. Bo zęby ją akurat bolały, o, jak spuchła! I nawet jej nie było wtedy, co to przyszli ludzie i powiedzieli, że trzeba iść. Wybaczcie, szlachetny panie, my wszyscy znali rozkazanie wielkiego kniazia i wszyscy my poszli, nawet z małymi, najmłodszymi dzieciakami, a tylko ona jedna się została. To chyba nie jest wielka wina. Bo wiecie, rychło pomarły najmłodsze, a ludzie powiadają, że to pewnie od tego chrztu w rzece, bo dzieciaki zaraz po powrocie zimnica chwyciła i pomarły, panie.
– Mówi, że ochrzczony został z całą rodziną – tłumaczył Mikołaj. – On, jego baba i dzieci, nawet najmłodsze, choć te zmarły. Z całej tej osady brakowało tylko jego najstarszej córki.
– Więc najstarsza nie została ochrzczona? – zaciekawił się kardynał. – Zapytajcie czemu?
– On mówi, że chora była.
– Ach, tak. Zapiszmy, że choć była chora, nie skorzystała ze światła wiary. Szkoda, wielka szkoda, bo chrzest z pewnością by jej pomógł.
– I cóż z ową Marą? – zapytał Mikołaj chłopa. – Czy też pomarła?
– Nie, panie. Wyzdrowiała. Bardzo my się złościli, kiedyśmy wrócili znad rzeki. Bo to wszyscy dostali nowiutkie białe koszule, a dla niej brakło. Prosiłem nawet tego, co wydawał ubranie z rozkazu księcia, ale dla mojej Mary dać nie chciał. Może byście, panie, przypomnieli, że ona nie dostała, a to już dorosła dziewczyna i na pewno taka dobra, mocna koszula bardzo by się jej przydała.
– Dostanie – zapewnił Mikołaj. – Dostanie jak inni, kiedy się tylko ochrzci.
Dłuższa też była rozmowa z panem Dawnutem, rycerzem w służbie kniazia Skirgajłły, na którego ziemiach się znajdowali. Zaświadczył on, że przyjął chrzest z żoną i sześcioma synami, a pod jego okiem ochrzczeni zostali także wszyscy żyjący w jego dobrach, bez różnicy pochodzenia i majątku. Zapisany przez pisarza i on ukłonił się przed legatem, choć nie tak nisko jak podlegli mu chłopi. I tym razem kardynał Corleone zażyczył sobie rozmowy.
– Zapytajcie, Mikołaju, czy dobrowolnie przyjął chrzest?
– Dobrowolnie, jak mój pan – potwierdził rycerz.
– Ale wasz pan przecie prawosławny – przypomniał legat.
– Mnie kazał przyjąć chrzest katolicki, tak więc zrobiłem.
– I cała wasza rodzina też została ochrzczona po katolicku?
– Nie tylko rodzina. Także wszyscy domownicy, służba i nawet niewolnicy we dworze.
Mikołaj przetłumaczył część tej odpowiedzi, a sam zapytał:
– Macie niewolników?
– A jakże? Okolica tu niezbyt ludna, ktoś musi pracować na roli.
– Kto oni?
– Rozmaicie.
– Chrześcijanie?
– Pewnie i chrześcijanie. Podobno będą ich wykupywać.
– Tak. A skąd tu przybyliście?
Rycerz wskazał ręką las.
– Pół dnia drogi konno. Prosto jak strzelił. Więc jak będzie z tym wykupem?
– Biskup Andrzej, przełożony kapłanów, zapłaci wam za tych ludzi. To znaczy za ochrzczonych.
– Teraz wszyscy ochrzczeni.
– Zapłaci wam biskup Andrzej. Do niego możecie zgłosić się w tej sprawie.
Rycerz zasępił się.
– Wykupi? No, sam nie wiem... A kto będzie pracował na roli?
– Sprowadzicie innych – podpowiedział Mikołaj. – Pogańskich Żmudzinów albo i jeszcze innych. Nie godzi się wam teraz, skoroście ochrzczeni, trzymać chrześcijan niczym bydło. Wyglądacie mi na tęgiego wojownika.
Rycerz uśmiechnął się zadowolony.
– Pewnie. Zapytajcie kniazia Skirgajłły, co jest warty Dawnut. Zapytajcie!
– Dziękujemy, żeście stanęli na wezwanie i złożyli swoje świadectwo.
Legat zaciekawiony skinął w kierunku Mikołaja.
– Co powiedział ów rycerz?
– Że ochrzczeni zostali wszyscy jego domownicy i wszyscy, co na roli pracują dla niego i dworu.
– Zapytajcie, czy prawda, że każdy ochrzczony otrzymał od króla podarunek?
Mikołaj nie zdążył zapytać, bo wtrącił się biskup Andrzej, do którego należała zwierzchnia władza duchowna nad całą Litwą.
– To prawo władcy obdarowywać poddanych – wyjaśnił. – Okazać im łaskę i ojcowską troskę. Dawał król maluczkim koszule, a wojownikom swoim zwykle coś cenniejszego, wedle ich zasług i własnej woli.
– Szaty, płaszcze? – zaciekawił się legat. – Może i konie albo klejnoty? Panowie z Zakonu Krzyżackiego twierdzą, że w ten sposób przekupywał poddanych, by zechcieli się ochrzcić.
Biskup Andrzej uśmiechnął się.
– Spójrzcie tylko na tego wojownika, przewielebny legacie. Jego miałby przekupić kniaź podarunkiem płaszcza? Widzieliście jego strój, pełen srebra i bursztynu? Ma on dwór, w którym sto i więcej ludzi słucha jego rozkazów. Co znaczy wobec tego jeden choćby i najkosztowniejszy płaszcz?
– Słusznie mówicie – zgodził się legat. – Bardzo słuszna uwaga, bracie biskupie. Jednakże panowie zakonni...
– A pewnie! – roześmiał się biskup Andrzej. – Krzyżacy zazdroszczą królowi jego ewangelicznego dzieła i rozsiewają różne takie gadki. Bo czy oni, choć są tu od dawna, ochrzcili choćby piątą część tego, czego dokonał miłościwy król Jagiełło?
Chrzest, przepytywania i zapiski trwały prawie cały dzień, ledwie z południową przerwą na posiłek, aż pod wieczór kardynał Corleone oświadczył, że bardzo jest zmęczony i kazał pozostałym przyjść następnego dnia. Pisarz pozbierał swoje rzeczy i cały orszak ruszył do nieodległego dworu na odpoczynek, gdzie też na królewskie rozkazanie przygotowano ucztę.
Mikołaj z Lipowej, choć bardzo przejęty zadaniem, nie mniej był zmęczony od nich, przez cały czas gadając, rozpytując, tłumacząc, poprawiając. Mimo pewnych niedoskonałości widać było, że dzieło króla Jagiełły przewyższa wszystko, co kiedykolwiek zrobiono w dziedzinie nawracania na prawdziwą wiarę. Lud litewski wydawał się już cały ochrzczony, przynajmniej tutaj, niezbyt daleko od stolicy kraju.
W drodze dopędził Mikołaja stary chłop i niskimi pokłonami zatrzymał rycerza. Kiedy ten dał znak, że go wysłucha, chłop pochylił się do ziemi.
– A gdzie to mam pójść z moją Marą, panie? – dopytywał się pokornie. – No, żeby dostać tę nową koszulę.
– Czego jeszcze chce ten człowiek? – zainteresował się legat.
– Pyta, gdzie ma zaprowadzić córkę do chrztu.
Kardynał Corleone klasnął w ręce.
– Wspaniale! Nawet prosty lud jest za chrztem! Zaprawdę, nie przesadzaliście z wieściami, bracie Andrzeju – zwrócił się do polskiego biskupa. – Sam bym chętnie nawrócił parę dusz na Boże posłanie, jeślibyście zezwolili... Wielkie tu bowiem dokonują się dzieła i chciałbym mieć w nich i swój udział. Zaprawdę, bracie Andrzeju, zazdroszczą wam w Rzymie waszego posłannictwa. Oj, jeszcze jak zazdroszczą! Wielka to zasługa przed Bogiem i wielka przed Kościołem.
– Zamierzacie osobiście udzielić sakramentu, dostojny legacie? Będę zaszczycony, jeśli tylko zechcecie.
Poczerwieniały z dumy i z zadowolenia biskup Andrzej polecił Mikołajowi:
– Powiedzcie temu człowiekowi, żeby przyprowadził córkę, a dozna wielkiego zaszczytu. Od samego legata Ojca Świętego, tak, dostojny kardynał Giovanni de Corleone osobiście udzieli jej sakramentu.
Mikołaj powiedział do chłopa:
– Biegnijcie zaraz do domu i przyprowadźcie tu waszą córkę. Dostanie swoją koszulę.
Chłop oniemiał z wrażenia.
– Tak? – potarł kułakiem po kudłatej głowie. – Nie żartujecie, panie? To może i innych przyprowadzę?
– Jak to innych? – zdziwił się Mikołaj. – To są i inni?
– A są, bo akurat w las poszli, kiedy ten rozkaz kniazia przyszedł. Bali się, głupi, że może im jaka krzywda się stanie, a jeden to chyba dlatego, że jest starego kapłana ofiarnika bliskim krewnym. Ale potem to i on żałował trochę, że jak inni nowej koszuli nie dostał...
– Dobrze, niech przyjdą wszyscy – rozkazał Mikołaj.
Sam podszedł szybko do legata.
– Ten człowiek prosi, by z jego córką mogli zostać ochrzczeni także i ci, którzy z różnych powodów nie mogli otrzymać sakramentu. Czy i oni mogą liczyć na waszą łaskę, eminencjo? Czy też poprosić mam o pomoc kapłanów, jacy są tu obecni?
– Sam, sam to zrobię! – szybko zastrzegł legat Corleone. – Sam wezmę na siebie ten piękny i słodki obowiązek, dziękując Bogu, że pod koniec mojego życia i mojej długiej służby dla Kościoła, obdarzył mnie tak wielką łaską.
Tego dnia legat papieski, Giovanni de Corleone, osobiście udzielił chrztu siedmiu osobom ze wsi Meszagoła. Wieczorem zaś, pisząc kolejny list do papieża Bonifacego, podkreślił, z jak wielkim przejęciem litewski lud poddaje się świętemu sakramentowi i jakie to wielkie szczęście przywieść na łono Kościoła choćby i jedną duszę.