Читать книгу Saga rodu z Lipowej 32: Panna wodna - Marian Piotr Rawinis - Страница 4

Noc

Оглавление

Wojownicy Neklana uganiali się po puszczy całymi dniami, gnając za zwierzyną albo ćwicząc się w rycerskim rzemiośle na dziedzińcu, wśród hałasu, śmiechu i wesołości, a wieczorami zbierali się w wielkiej sali, żeby pić i biesiadować w męskim towarzystwie.

Za radą kunigasa obie grupy, miejscowi chrześcijanie i przybyli poganie, raczej się unikały.

Żmudzini Neklana zniknęli któregoś dnia niespodziewanie. Mateusz był nieobecny, gdy wyjeżdżali.

– Nie wrócą wcześniej jak dopiero po świętym Janie – wyjaśnił Oset. – Wcześniej żadna siła nie zmusi ich do wyjścia.

– Czemu tak? Z powodu swojego święta?

– Na naszego świętego Jana odprawiają swoje pogańskie obrzędy. W świętojańską noc palą ognie, skaczą przez nie i podobno wyprawiają rozmaite inne rzeczy. Dopiero po świętach, jak wytrzeźwieją, można się ich spodziewać tutaj.

Mateusz cieszył się z nieobecności Neklana. Nie wiedział, że Neklan, syn Skomunda, nie zapomniał zniewagi.

– Słusznie! – poparłi go jego towarzysze. – I my nie darujemy!

Ale radzili mu, żeby się nie spieszył.

– Po święcie – przekonywali. – Teraz zajmijmy się zabawą, zemsta niechaj zostanie na potem.

Tydzień przed świętym Janem zaczęto przygotowania do wyjazdu z Bejgoły córki kunigasa. Kufry Aldony były spakowane, a w nich to wszystko, co miała zabrać do domu przyszłego męża.

Ranis nie zgodził się, żeby córka pojechała wcześniej, bo w noc świętojańską wypadało wielkie pogańskie święto w grodach podległych Skomundowi, a on nie życzył sobie, żeby córka brała udział czy choćby tylko oglądała pogańskie obrzędy.

– Smutno mi opuszczać rodzinny dom – mówiła Aldona do Mateusza. – Ale taki już niewieści los.

– A gdybyś się sprzeciwiła? – zapytał Mateusz niepewnie.

Spojrzała na niego bardzo zdumiona.

– Nie mogę – odpowiedziała. – Mogłoby to oznaczać wojnę pomiędzy naszymi rodami, a tego nikt nie chce. Niewielu już nas zostało. Smutno mi, bo może już nigdy nie ujrzę rodzinnego domu.

– Czemu tak myślisz? - oponował. – To przecież nie jest tak daleko, a twój mąż na pewno zezwoli ci odwiedzać ojca, ile tylko razy zechcesz.

– Kto wie, jak będzie...

Niepokój w jej słowach i jej podenerwowanie mocno go poruszyły. Była niespokojna i niepewna, ale w żaden sposób nie zamierzała sprzeciwiać się woli ojca.

Lekcje pisania odbywały się tymczasem prawie każdego dnia. Wszystkie kartki zostały rychło zapisane próbami Aldony i Mateusz ubolewał, że nie ma już materiału do ćwiczeń. Pisali więc na piasku nad jeziorem. Aldona umiała napisać swoje imię, znała kilka innych słów, starannie kreśliła imię Mateusza i imię ojca, umiała pisać Bóg Ojciec, Syn Boży, Duch Święty.

Najwięcej czasu poświęcali na rozmowy.

– Gdzie ty przepadasz na całe dnie? – zaniepokoił się wkrótce pan z Kowna.

Mateusz zawstydził się i chciał go wyminąć.

– Bój się Boga – przeraził się Oset. – Czy potajemnie spotykasz się z córką kunigasa? Aby wiesz, co robisz, chłopcze? Dopiero mało co nas nie ubili za to, że na nią spojrzałeś.

Lipowski wzruszył ramionami.

– To nic złego. Uczę ją tylko pisać i czytać.

– Pisać i czytać? – zdumiał się przyjaciel. – Po co jej taka umiejętność w tutejszych lasach?

Do święta było niedaleko, a zaraz po nim Aldona miała jechać do Gałangi, żeby tam zostać żoną Neklana.

– I my jesteśmy zaproszeni – oznajmił Oset. – O, to będzie dopiero święto! Weselisko, jakiego nie widziałeś i może nigdy nie zobaczysz. Koniecznie musimy na nim być.

Mateusz zupełnie nie miał na to ochoty.

– Nie wybieram się – oświadczył. – Słyszałem, że ślub będzie najpierw w pogańskim obrządku.

Oset wytrzeszczył oczy.

– Jaka to przeszkoda w zabawie, mój chłopcze? Najpierw będzie ślub, jak mówisz pogański, a potem po cichu także chrześcijański.

– Po cichu?

– Żeby nie drażnić starszyzny. Tak ustalono i obie strony będą z tego zadowolone. Zaraz po uroczystościach wszyscy pociągną na wojnę. Dlatego trzeba potańczyć, popić, pobawić się zdrowo. Oni tak planują, a ja zamierzam się przyłączyć. I tobie też radzę.

Mateusz nachmurzył się.

– Obejdzie się beze mnie – zauważył. – Neklan nie musi mnie widzieć.

– Przeciwnie – zaprzeczył pan z Kowna. – To on nalegał, żebyś był obecny. Nie mogłem odmówić. I nie odmówiłem.

Mateusz był zły.

– Mam patrzeć na jego... na jego...

– Na jego szczęście – dokończył Oset. – A tak, bardzo mu na tym zależy. Mężczyzna lubi pochwalić się, że jest najlepszym wojownikiem albo myśliwym, albo kochankiem. Neklan nie jest inny. A ty tam ze mną pojedziesz, bo takie są warunki kunigasa Ranisa, to raz. A dwa, że w imieniu kniazia Witolda mam mu przyprowadzić żmudzińskich wojowników. Odrzucenie zaproszenia Skomunda i jego syna to więcej niż obraza, to powód do wojny.

Mateusz bronił się, ale szybko zrozumiał, że nie uda mu się łatwo wykręcić od tego zaproszenia. Miał zadanie do wykonania i nie przybył tu dla własnej przyjemności i interesów. Nie tracił tylko nadziei, że zdarzy się coś, co go uwolni od przykrego obowiązku.

Tego dnia o świcie kunigas Ranis wyruszył ze swoimi wojownikami poza gród, a Oset zabrał się z nimi. Podobno widziano w okolicy obcych zbrojnych i Ranis chciał się dowiedzieć, kim są i czemu kręcą się po jego ziemi.

Mateusz długo pływał w jeziorze, wyglądając Aldony, ale nie spotkał jej tego ranka. Był rozczarowany. Przyzwyczaił się do codziennych spotkań, czuł się przywiązany do dziewczyny i lubił udzielać jej wyjaśnień i odpowiadać na liczne pytania.

– Trudno – powiedział sobie, zakładając szaty.

Wracał leśną ścieżką ku bramie grodu, gdy nagle ich zobaczył. Jeźdźcy pędzili wprost ku grodowi, a na ich czele rozpoznał syna Skomunda. Zdziwił się, bo Neklana spodziewano się w Bejgole dopiero w następnym tygodniu, po obchodach święta letniego przesilenia, i rozdrażniony przyspieszył kroku. Pomyślał, że Żmudzin jakimś sposobem dowiedział się o nieobecności ojca dziewczyny i chciał to w jakiś sposób wykorzystać.

Nie wiedział dlaczego, ale poczuł nagle coś, co mogło być ukłuciem zazdrości. Ale uczucie to ustąpiło zaraz innemu. Neklan bowiem wjechał tymczasem do grodu i Mateusz usłyszał gwar, jakim go witano. Dobiegający z grodu hałas brzmiał jednak jakoś inaczej niż wyraz radości i powitania. Przypominał coś zupełnie innego. Mateusz słyszał głosy, w których był niepokój, przerażenie, może próby oporu.

– Aldona! – zaniepokoił się.

Pobiegł i od bramy zobaczył, jak Neklan i jego zbrojni towarzysze konno pędzą po dziedzińcu, roztrącając straże i służbę.

– Gdzie młoda pani? – wołał groźnie syn Skomunda. – Gdzie pani?

Mateusz zamarł. Zrozumiał bowiem, że Neklan przybył tu rozmyślnie tego ranka, gdy w grodzie nie było ani kunigasa Ranisa, ani większości jego zbrojnych. Przyjechał po Aldonę!

Pobiegł w prawo, z sercem bijącym szalonym rytmem puścił się przez podwórze do wielkiego domu, dokąd dostał się z boku od głównych drzwi, do których stukano teraz końcami włóczni i wołano, żeby im otworzyć.

Aldona z dwiema dworkami siedziała w bocznej izbie, zajęta jakimiś pracami domowymi. Usłyszała niezwykły hałas na podwórzu i właśnie posyłała jedną z panien, by zobaczyła, co znaczy to zamieszanie.

Mateusz wpadł do izby, o nic nie pytał i nic nie mówił. Chwycił Aldonę za rękę i pociągnął za sobą. Nie opierała się, zaskoczona, poszła za nim posłusznie. A on tymczasem wybiegł przez to samo boczne wyjście, przez kąt podwórza dostał się aż pod wał grodu, gdzie pchnął dziewczynę za stojący tu stóg świeżego siana.

– Milcz i kryj się! – nakazał świszczącym szeptem, sięgając po nóż za pasem.

Kucnęła posłusznie, a on wyjrzał zza stogu, lustrując dziedziniec. Główne wrota sali już otwarto, a może je wyważono i przybysze wjeżdżali do niej konno. Zaraz zobaczą, że nie ma tam Aldony i wrócą, by jej szukać gdzie indziej.

– Biegiem! – rozkazał szeptem, znowu chwytając dziewczynę za rękę. – To zbrojny napad!

Znał przejście, które niedawno pokazał mu Oset, wyjaśniając, że w każdym grodzie istnieją tajne drogi ucieczki na wypadek niebezpieczeństwa. Ta prowadziła przez małą furtkę ku rzece.

Łódź znajdowała się na swoim miejscu, nakryta gałęziami. Aldona o nic nie pytała, wskoczyła do środka, kładąc się na dnie, Mateusz zaś mocnymi pchnięciami krótkiego wiosła skierował łódkę z prądem jak najdalej od zagrożonego miejsca.

Siedziała na dnie łodzi, bo tak jej kazał, żeby nie było jej widać z brzegu, sam zajął miejsce nieco wyżej i pracował wiosłem, ile sił w ramionach. Nurt nie był tu szybki, ale po kilku chwilach oddalili się na kilkaset kroków. Las i zarośla na brzegach zasłaniały ich nawet przed widokiem z grodu.

Popłynęli jeszcze kawałek, Lipowski dobił do brzegu, a gdy Aldona wyszła, puścił łódź z prądem. Dalej mieli uciekać pieszo. Początkowo chciał ją zabrać na Ptasią Wyspę, ale pomyślał, że zapewne będzie to jedno z pierwszych miejsc, gdzie będą jej szukać. On przynajmniej tak by postąpił. Jeśli przyjechali po nią, nie odjadą przecież z niczym.

Stała na brzegu, patrząc w kierunku grodu. Zmieniona na twarzy, spięta, zaniepokojona.

– Jesteś bezpieczna – powiedział. – Ale tylko na razie. Musimy stąd iść. Kiedy cię nie znajdą w grodzie, będą szukać.

Zerknął w kierunku Bejgoły i zdziwił się, że nic nie słyszy. Spodziewał się odgłosów walki i sądził, że za chwilę zobaczy kłęby dymu wystrzelające ponad wałami. Nie chciał, żeby na to patrzyła.

– Musimy iść – powtórzył.

Sama włożyła dłoń w jego rękę i pobiegli w gęstwinę. Dopiero po długiej drodze, gdy oboje zdyszali się mocno, pozwolił zwolnić, a potem zatrzymać. Bór stał wokoło ciemnawy, gęsty, bo mieszany, pełen wysokich krzaków i paproci.

Padli na trawę i odpoczywali przez chwilę. Słyszał jej świszczący oddech tuż przy sobie. Chciał ją uspokoić, gdy nagle dotarły do nich ludzkie głosy, więc gestem dał znak, by cofnęli się w zarośla. Tuż obok, ledwie o sto kroków, a może i mniej, minęło ich kilku jeźdźców zdążających w kierunku grodu. Nie mógł ich rozpoznać w gęstwinie i nie dosłyszał, w jakim języku mówili, na wszelki wypadek znowu pobiegli.

Mateusz nie wiedział, dokąd uciekają i gdzie powinni się schronić, chciał tylko odciągnąć Aldonę jak najdalej od jej domu, gdzie czekało niebezpieczeństwo. Prawie się nie odzywała, rozumiał, że niepokoi się o ojca i swoje dworki, a także o cały gród, dlatego ani jej nie wypytywał, ani sam nie odzywał się za wiele.

Szli wciąż na wschód i gdy wreszcie zatrzymali się na dłuższy postój, słońce stało już bardzo wysoko. Mateusz uznał, że są dość daleko od grodu, jednakże należało postanowić, co dalej.

– Tutaj chyba od razu nie dotrą – pocieszał się. – Zrobiliśmy jednak tylko pierwszy krok. Teraz nie bardzo wiem, dokąd powinniśmy się kierować...

Spojrzała na niego uważnie.

– Wiesz, kto to był? – zapytała.

– Neklan – odpowiedział, oglądając się za siebie. – Dobrze widziałem, że to on. Miał ze dwudziestu zbrojnych, a twój ojciec wyjechał rano ze wszystkimi ludźmi. Prawdę mówiąc, już wcześniej podejrzewałem, że to fałszywy sojusznik.

Aldona zerwała się nagle z miejsca.

– Chodźmy.

Choć zmęczona, pobiegła przez zarośla, prawie dokładnie w stronę, z której przyszli.

– Dokąd? – zaniepokoił się. – Raczej powinniśmy uciekać na wschód...

– Chyba wiem, gdzie jesteśmy – wyjaśniła. – Niedaleko jest miejsce, skąd widać Bejgołę. Muszę zobaczyć, jak to wygląda.

Góra była niezbyt wysoka, trawiastymi bokami wyrastała w lesie prawie ponad wierzchołki sosen. Była bardzo stroma i porządnie zasapali się, zanim tam weszli. Na szczycie okazało się, że rozciąga się z niej rozległy widok na lasy, jeziora, dolinki i pagórki.

– Tam Bejgoła – powiedziała, wyciągając palec.

Zadyszany usiadł obok i popatrzył we wskazanym kierunku.

– Nie widzę dymu – odetchnęła z ulgą.

Mateusz wytężył wzrok. Gród leżał daleko, ledwo go było widać na horyzoncie. Nie mogli stąd dostrzec ludzi, ale zapewne zobaczyliby pożar albo dym.

– Dzięki Bogu – powiedziała Aldona z westchnieniem.

Mateusz przysiadł obok. Był zmartwiony, nie wiedział, co ma robić. Czy wracać do Bejgoły czy jeszcze przeczekać, a może gdzieś się schronić, póki się nie upewnią, że wszystko jest w porządku.

Powiał wiatr, zaszeleściły liście na pobliskich drzewach. Mateusz podniósł głowę ku niebu, żeby zobaczyć pędzące ciemne chmury.

– Musimy stąd odejść – postanowił. – Zbiera się na deszcz, a może i na burzę. Niebezpiecznie zostawać w takim miejscu.

Podniosła się i poszła za nim, a on kierował się na skos po zboczu, ku lasowi leżącemu u podnóża wzniesienia. Mateusz nadal był niespokojny.

– Na pewno cię szukają – zauważył, gdy przysiedli dla odpoczynku. – Mogą być w pobliżu. Nie wydaje mi się, żeby Neklan łatwo zrezygnował.

Nie podjęła wcale tego wątku, choć Mateusz głośno snuł domysły wokół ostatnich wydarzeń.

– Sądziłem, że sprawa jest umówiona między waszymi ojcami – ciągnął. – Sama mówiłaś, że pójdziesz za niego, skoro tak sobie życzą. Nie rozumiem, czemu nie chciał czekać do waszych zaślubin. Przecież narażając się twojemu ojcu, naraził też przymierze między kunigasami.

Aldona pokręciła głową.

– Mateuszu – powiedziała. – To nie był najazd na Bejgołę...

Spojrzał zaskoczony.

– Wiem, jak wyglądają napady - stwierdziła. - Krzyk rozpaczy i pożoga, a niczego takiego nie widzieliśmy.

– No, tak – przyznał niepewnie.

– Neklan przyjechał po mnie – oznajmiła z nagłym przekonaniem. – Zapewne chciał mnie porwać. Wedle zwyczaju.

Mateusz podniósł brwi zaskoczony.

– Co to znaczy wedle zwyczaju?

– Mój ojciec pewnie naumyślnie wyjechał ze zbrojnymi – odpowiedziała spokojnie. – Było między nimi umówione, że Neklan przyjedzie, porwie mnie z domu i zawiezie do siebie. Potem ojciec miał udawać, że nie ma innego wyjścia i daje zgodę na małżeństwo.

– Czemu tak?

Wzruszyła ramionami.

– Taki zwyczaj. Poza tym chyba nie wszystkim były w smak te plany. Umyślili zatem, że Neklan mnie porwie, a ojciec będzie udawał, że nie mógł nic poradzić. Skoro zaś porwie, ojciec nie będzie mógł odmówić. Dziewczyna, która straci dziewictwo przez porywacza, nie może już wrócić do ojcowskiego domu.

Fala gorąca uderzyła w Mateusza. Popsuł zamiary kunigasa Ranisa, zrobił z siebie głupca.

– Przypomnij sobie ten najazd – przekonywała. – Czy widziałeś krew? Mówiłeś, że widziałeś, jak wjeżdżali do grodu. Nasi strażnicy powinni się bronić, więc pytam, czy widziałeś krew?

– Nie wiem – wzruszył ramionami. – Myślałem, że jesteś w niebezpieczeństwie i tylko o tym. Oni dobijali się do wielkiego domu i naprawdę miałem niewiele czasu ...

– A dym widziałeś?

Był coraz bardziej zmieszany.

– Nie pamiętam. Chyba nie.

Dotarło do niego, w jakim położeniu ją postawił.

– Czemu nie powiedziałaś mi wcześniej? – jęknął. – Do głowy mi nie przyszło, że to udawane porwanie...

– Nie wiedziałam – odparła poważnie. – Byłam przerażona i wdzięczna, że mnie ratowałeś. Wszystko stało się tak szybko. Ale kiedy nie zobaczyłam dymu nad grodem, upewniłam się, że tak jest.

Mateusz siedział, obejmując głowę ramionami.

– Zrobiłem z siebie głupca.

Wstyd nie pozwalał mu spojrzeć Aldonie w oczy.

– Ależ nie! – zaprzeczyła. – Chciałeś mnie uratować. Uratowałeś, bo to mógł być prawdziwy najazd.

– Jednak nie był. I teraz nie wiem, jak powinienem postąpić...

Aldona uśmiechnęła się, lecz w tym uśmiechu nie było rozbawienia.

– Nie wiem – odpowiedziała. – Bo choć mnie porwałeś, to przecież nie zamierzasz się ze mną żenić. I boję się, żeby co złego z tego nie wynikło...

Saga rodu z Lipowej 32: Panna wodna

Подняться наверх