Читать книгу Saga rodu z Lipowej 29: Dom schadzek - Marian Piotr Rawinis - Страница 4
Posługaczka
ОглавлениеWiosna 1412
Skóra na delikatnych dłoniach Anny de Berg szybko zaczęła pękać.
– Żadnej litości! – rozkazał jej mąż, Parys z Krzepic. – Nie ma już pani w moim domu. A ta, która niegdyś była panią i żoną, teraz jest tylko sługą i tak ma być przez wszystkich traktowana.
Służba, nawykła do posłuchu, tak też odnosiła się do dawnej pani, nazywanej teraz Anną. A ci wszyscy, którzy mieli do niej złość lub pamiętali, jak ich traktowała z góry i surowo, teraz odbijali sobie na niej po wielokroć. Tylko zarządzającej kuchnią Wachelce zawdzięczała, że przez pierwsze tygodnie przeżyła, nie padła od ciężkiej pracy, poniewierania, zimna i głodu.
Jej strój szybko pociemniał, stał się ciężki i brudny. Obcięte przez męża włosy odrastały wolno, kryła je pod płóciennym czepkiem, na twarzy zagościł na stałe wyraz zmartwienia, obawy i strachu.
– Zobacz, jak żyją ludzie – poburkiwali ci ze służby, którzy szybko nauczyli się dawać jej kuksańce. – Popróbuj i ty takiego losu.
Pani Anna płakała, ale niewiele miała na to czasu, zajęta od świtu do późnej nocy, a to w kuchni, a to przy świniach, a to przy porządkach, stale przy pracy ponad siły. Padała pod ciężarem, łykała łzy, kiedy zaś czasem nie wytrzymywała i krzyczała wniebogłosy, uspokajano ją pięścią albo rózgą.
Rządca Boguta nie był lepszy od innych, choć niekiedy okazywał nieco współczucia. Jednak i on dobrze wiedział, że pan Parys bacznie pilnuje wszystkich domowników i karze najmniejsze odstępstwo od swoich rozkazów.
Po kilku tygodniach nikt już prawie nie pamiętał, że kuchenna dziewka i popychadło była niegdyś panią zamku.
– Do roboty! – krzyczała Wachelka. – Do roboty, darmozjadzie!
W zamkowej kuchni w Krzepicach rządziła żelazną ręką. Dość niska, otyła, pyskata, robotna. Miała do pomocy dwie dziewki i chłopaka. Pracy było co niemiara. Przyrządzano tu potrawy dla wszystkich zamieszkujących zamek, co było nawet dość łatwe. Ludzie zadowalali się polewką gotowaną w kotle, pieczystym, plackami z mąki jęczmiennej, które szykowano w wielkiej ilości, także rybami. Ale kiedy zjeżdżali do zamku goście, trzeba było czegoś lepszego i wtedy Wachelka dokonywała cudów. Na stół pański trafiały wykwintne potrawy i napoje, podawane na srebrnej zastawie, z wodą do mycia rąk, z ręcznikami. Każda uczta musiała być obmyślona znacznie wcześniej, wszystko zgromadzone, zebrane, a potem odpowiednio podane.
Niegdyś uczty zdarzały się częściej, ale odkąd pan Parys doznał uszczerbku na zdrowiu i straszna rana na twarzy z pięknego mężczyzny uczyniła brzydala, wręcz straszydło, nie wydano jeszcze ani jednej i ta właśnie, nad której przygotowaniem teraz pracowano, miała być pierwsza.
Tymczasem wszystko wyglądało na spóźnione. Choć Wachelka wzięła do pomocy pachołków, nic jeszcze nie było gotowe. Od świtu piekliła się, krzyczała i darła okrutnie, rozdzielając kuksańce i przekleństwa. Biegała, złościła się na pomocników, poszturchiwała ich, złorzeczyła.
– Co to? – pohukiwała na służkę, która skulona skubała pierze z kur. – Jeszcze tego nie zrobiłaś?
Z rozmachem uderzyła ją w głowę. Anna de Berg rozpłakała się w milczeniu.
– Do roboty! Żwawo! – darła się Wachelka. – Robić, darmozjadzie!
Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, Wachelka omal nie wpadła w rozpacz. Była całkowicie zaprzątnięta robotą i zapomniała, że w kuchni jako pomywaczka pracuje pani zamku, skierowana tutaj przez pana Parysa. Ale poczuła to tylko ten pierwszy raz. Szybko przekonała się, że tak właśnie powinna postępować. Bo już nie było pani Anny. Jej mąż surowo nakazał, by traktowano ją jak innych. A nawet gorzej od innych.
Początkowo byli tacy, którzy mieli opory, a i tacy, co litowali się nad panią i próbowali jej pomagać. Szybko o tym zapomnieli. Ci ze służby, co współczuli pani Annie, pomagali jej nosić wodę albo drwa, rychło poznali gniew pana, zaś potem razy wymierzał im jeszcze Boguta.
Poczucie krzywdy, złość i bunt, które towarzyszyły Annie de Berg przez pierwsze dni, osłabły. Zesłana do kuchni zamkowej, do ciężkich, brudnych robót, których nie umiała wykonywać, popychana niczym najgorsza służąca, cierpiała w milczeniu. Ale w pamięci odnotowywała bardzo dokładnie, kto co powiedział, jak spojrzał. Służba traktowała ją teraz okrutnie, z mściwą satysfakcją. Więc pani Anna zapamiętywała słowa Wachelki, uśmiechy i dogadywania pachołków, wszystkie ich nieprzystojne uwagi.
– Zapłacisz za to – mruczała do siebie. – Wszyscy mi za to jeszcze zapłacicie.
Jednakże w miarę upływu czasu jej opór słabł i topniał, a poniewieranie przez służbę, początkowo jakże dziwaczne, takie niezwyczajne, stało się codzienne, dokuczliwe, wreszcie nawet do przyjęcia. Budzona rano szturchaniem lub kopniakami, pędziła do szorowania kotłów, nosiła wodę i drwa, mieszała resztki i dźwigała wiadra, z których potem karmiono świnie.
Tylko w nocy, w czasie krótkiego odpoczynku, przypominała sobie strzępy dawnego życia i łudziła się nadzieją.
– On przyjedzie – powtarzała. – Przyjedzie i wybawi mnie z opresji. Marcin przyjedzie na pewno i wszystkim im odpłaci.
Liczyła, że kochanek, dowiedziawszy się o jej losie, zjawi się w Krzepicach, pokona Parysa albo go nawet zabije, a przede wszystkim ją uwolni. Gdy zaś uwolni, weźmie zemstę na tych, którzy cokolwiek kiedykolwiek złego zrobili swojej dawnej pani. Tak im początkowo mówiła.
– Nie dotykaj mnie! Jak śmiesz?! Kołem każę połamać.
Przez pierwsze dni bali się pogróżek, z przyzwyczajenia, potem przestali się bać i wyżywali się na niej, ile tylko chcieli.
– Trzymajcie trochę język na wodzy – radziła im Wachelka. – Wola pana ją tu zesłała i jego wola może przywrócić do łask. Co wtedy zrobicie?
Wiedzieli o tym i znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji. Pan wymagał, by pomiatali posługaczką, przychodził to nawet sprawdzać. Kazał zabrać starą poduszkę, którą ktoś dał jej do spania, zabronił pomagać w jakiekolwiek robotach. Podpytywali Bogutę, jak długo pani Anna będzie w niełasce, ale rządca tylko wzruszał ramionami.
– Jak się panu będzie podobało. Wam trzeba robić, co nakazano, o nic nie pytać.
Pani Anna płakała, oglądała swoje zniszczone ręce, siniaki na ramionach, stopy zziębnięte od chodzenia po dziedzińcu.
– On przyjedzie – pocieszała się i nadzieja była jedyną siłą, która chroniła ją przed szaleństwem.
Marcin Lipowski nie nadjeżdżał jednak, a ona pocieszała się, że widocznie nie może, więc wkrótce przyśle kogoś innego. Kiedy usłyszała o wizycie starosty holsztyńskiego, serce podskoczyło w niej z radości. Marcin sam nie może, więc śle swojego dziadka. Dziadek jest starostą, na pewno słyszał o wszystkim, na pewno to z jej powodu przyjechał teraz do Krzepic. Usiłowała nawet wejść mu w drogę, rzucić się do nóg, poprosić o pomoc i łaskę. Ale Wachelka to uniemożliwiła. Pchnęła sługę do kuchni i tam pilnowała przy robocie, żeby nawet na chwilę nie została sama.
Anna de Berg czekała, aż jej mąż zrobi coś, do czego zapewne zobowiązał go starosta. Dzień jednak upłynął i nic a nic się nie wydarzyło. Nikt nie przyszedł, by powiedzieć jej, że jest wolna. Że nadszedł koniec jej pokuty. Przeciwnie. Wachelka oznajmiła, że szykuje się wielka uczta i roboty będzie więcej niż zwykle.
Zamkowi pachołkowie zapomnieli już, że była kiedyś panią. Teraz bywały w zamku inne niewiasty, piękne i strojne, które zapraszał ich pan, a to brzydactwo z wystrzępionymi włosami, brudne i pomazane, było nikim.
A i ona już nie groziła im zemstą. Nie groziła głośno, bo odpowiadali śmiechem i kuksańcami. Mówili poza tym wszystko Wachelce, która miała nad nią pieczę, a ta nie przebierała w środkach i każde podobne odezwanie kwitowała szeregiem razów.
– Zobacz – mruknęła któregoś dnia, pokazując skórzany bicz. – Pan powiedział, że tuzin takich ma się wystrzępić na twoim grzbiecie.
Opór Anny słabł, gdyż nic nie wskazywało, że jakikolwiek ratunek jest możliwy. Nie mówiła już głośno o zemście, nie mówiła głośno, w jaki sposób i kogo ukarze. Jeśli o tym jeszcze czasem myślała, odbywało się to w zupełnej tajemnicy, głęboko w jej duszy.
Wachelka nie używała bicza, potrafiła być nawet dość opiekuńcza. Tylko roboty wymagała wykonanej solidnie. Ale bywało, że wyczerpana pomocnica padała na nos i zasypiała. Wachelka budziła ją i kazała pracować aż do skutku. Potem uderzyła ją ten pierwszy raz. Później były następne, a za przykładem przełozonej poszli inni.
Któregoś dnia przyjechał do Krzepic starosta holsztyński, Jeno z Krasawy. Pan Parys witał go uprzejmie na dziedzińcu i prowadził do domu, tam sadzał za stołem, wołając o wino na powitalny poczęstunek.
– Bardzo jestem rad, że mnie odwiedziliście – zapewniał.
Pan Jeno był poważny i zadumany.
– Zajechałem tutaj, bo doszły mnie pewne wieści i chciałem się sam przekonać...
– Wieści? – pan Parys nie krył zdumienia. – A jakież wieści mogły dojść do was, panie starosto? Od czasu tego wypadku... – dotknął dłonią policzka – od tego wypadku z domu nigdzie nie wyjeżdżam i jakoś mnie wcale nie ciągnie do świata.
Pan Jeno był zasmucony.
– Ludzie powiadają dziwne rzeczy o tym, co dzieje się w waszym domu...
Pan Parys wzruszył ramionami.
– Nikomu nic do tego, co pod moim dachem – zauważył. – To mój dom i całkowita moja nad nim władza. Ja nikomu nie zaglądam i nie życzę sobie, by inni robili to u mnie.
– Rozumiem – odparł pan Jeno. – Jednakże to, co powiadają, nie należy do spraw przyjemnych. Zajechałem do was, żeby zapytać. Odpowiecie, ja pojadę swoją drogą. Gdzie jest wasza żona, panie Parysie?
Pan z Krzepic wzruszył ramionami.
– Nic wam do mojej żony – powtórzył. – Ani wam, ani nikomu innemu.
– Jej krewni pytają – wyjaśnił starosta. – Plotki bystro biegają, nie próżno mówi się, że plotka szybsza od ptaka. Jej krewni słyszeli coś i chcą dowiedzieć się więcej.
– To niechaj tu przyjdą i sami zobaczą.
– Przyjść nie mogą, mnie prosili o tę przysługę. Zatem, co mam im odpowiedzieć?
– Co chcecie – wzruszył ramionami pan Parys. – Choćby i to, że mogą tu przyjechać, bo im nie bronię.
– A pani Anna?
– Nie ma już pani Anny – zauważył z naciskiem pan Parys. – Wy najlepiej wiedzieć to powinniście. Sami wiecie, czemu. Nie ma pani Anny, która była niegdyś moją żoną.
Starosta zmarszczył brwi.
– Parysie z Krzepic! – wezwał surowo. – Pytam ciebie jako starosta królewski, gdzie jest twoja żona?
Parys wzruszył ramionami.
– Co mówią te plotki? – zaciekawił się. – Że ubiłem sprzeniewierczynię? Nie, panie starosto. Nic złego się jej nie stało. Żyje i ma się całkiem dobrze.
Pan Jeno spojrzał w oczy rycerza.
– Nie zwodzicie mnie?
– Gdzieżbym śmiał – zapewnił Parys. – Mówię samą prawdę.
– Ale powiadają, że wyznaczyliście jej srogą karę.
Pan Parys pokiwał głową.
– W tym akurat mają racje. Tylko że to nie kara, a pokuta. Popełniła grzech wobec mnie, musi odpokutować. Moja jest, zatem i moja wolą wyznaczyć odpłatę za zdradę, jakiej się dopuściła. Nie widzę powodu, żebyście się tą sprawą kłopotali, panie starosto.
Pan Jeno westchnął.
– Zatem, poza ową karą, jaką oczywiście uznaję, jest bezpieczna?
Parys z Krzepic poważnie skinął głową.
– Jest bezpieczna – zapewnił.
Anna de Berg siedziała w szopie, zaciśnięte dłonie trzymając na kolanach.
– On przyjedzie po mnie – szeptała przez łzy. – Na pewno przyjedzie. Na pewno.