Читать книгу Zawiedzione nadzieje - Mari Jungstedt - Страница 7

Оглавление

1977

Gdyby Juan Rivera wiedział, jak poważne konsekwencje będzie miała jego akcja, od razu wróciłby do domu i spędził tę słoneczną, gorącą niedzielę, spacerując po plaży z żoną i dziećmi. Teraz jednak siedział za kierownicą i myślał o młodej kobiecie pracującej w kwiaciarni akurat wtedy, kiedy kilka dni temu rozpoznawał to miejsce. Z identyfikatora dowiedział się, że kobieta nazywa się Marcelina Sanchez. Była bardzo ładna, miała z pewnością nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Co się z nią stanie? Nie mógł przestać o niej myśleć, chociaż Antonio Cubillo, przywódca bojówek separatystycznych, usiłował go przekonać, żeby spojrzał na tę walkę z dystansu, nie analizując jej w szczegółach. Dopóki Wyspy Kanaryjskie pozostają kolonią hiszpańską, dopóty będą one w stanie wojny z Hiszpanią i trzeba zrobić wszystko, aby tę wojnę wygrać. Każda metoda jest dozwolona, o ile służy sprawie.

Powietrze było nagrzane od słońca stojącego w zenicie nad lotniskiem, kiedy parkował samochód w pobliżu terminala. Mokra od potu koszula przykleiła się do fotela, zauważył też plamy potu pod pachami. Zerknął we wsteczne lusterko. Przygładził włosy. Miał nadzieję, że tylko on dostrzega niepokój w swoim spojrzeniu oraz kropelki potu nad górną wargą zdradzające zdenerwowanie. Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i wyciągnął niedużą walizkę. Była dość ciężka. Postawił ją na ziemi i zapalił papierosa. W oddali dostrzegł dwóch umundurowanych funkcjonariuszy Guardia Civil idących wzdłuż terminala w kierunku parkingu. Chyba go nie zauważyli. Aby jednak nie wzbudzać żadnych podejrzeń, na wszelki wypadek spojrzał w inną stronę. Jeszcze kilka razy się zaciągnął. Najchętniej natychmiast wsiadłby z powrotem do samochodu i uciekł. Przydepnął niedopałek, zdecydowanym ruchem chwycił walizkę i szybkim krokiem ruszył ku wejściu do terminala. Jakby właśnie śpieszył się na samolot.

Przed wejściem do terminala ostrożnie się rozejrzał. Kilka osób, ciągnąc walizki na wózkach, kierowało się w stronę kolejek do odprawy. Podłoga długiej hali połyskiwała w słońcu. Było dość cicho. Jakaś kilkunastoletnia dziewczynka próbowała utrzymać na rękach małego pieska, biegnąc za rodzicami. Grupka stewardess w nienagannych mundurkach, stukając o podłogę wysokimi obcasami, szła, ciągnąc nieduże walizki. Rozmawiały i śmiały się beztrosko. W zasięgu wzroku nie było widać żadnego policjanta. Skierował się w stronę kwiaciarni. W środku było pusto. Za ladą mignęła mu tylko ta ładna ekspedientka, Marcelina Sanchez, która dziś też pracowała. Jej długie, ciemne włosy były spięte w koński ogon.

Wszedł do kwiaciarni i śmiało spojrzał na ekspedientkę. Uśmiechnął się i zamówił bukiet dwudziestu długich, czerwonych róż, które musiała wyjąć z gabloty z ciętymi kwiatami. To mu zapewni wystarczająco dużo czasu. Kiedy się odwróciła, ukrył walizkę z ładunkiem wybuchowym pomiędzy dużymi donicami stojącymi w rogu kwiaciarni. Timer ustawiony był na godzinę dwunastą. Co do sekundy. Do wybuchu zostało więc jeszcze dziesięć minut.

Pochwalił bukiet, który ułożyła mu ekspedientka, a ona uśmiechnęła się do niego, choć jakby z odrobiną smutku na twarzy. Jeszcze osiem minut. Zapłacił odliczoną gotówką i opuścił sklep. Spokojnym krokiem szedł przez terminal w kierunku wyjścia. Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Siedem minut, pomyślał.

Jeszcze siedem minut będzie trwał miły uśmiech Marceliny Sanchez i błysk w jej oczach.

*

Lot numer 4805 linii lotniczych KLM do Las Palmas rozpoczął się w Amsterdamie tego samego niedzielnego poranka, kiedy człowiek z ładunkiem wybuchowym wjeżdżał na teren lotniska na Gran Canarii. W kokpicie panował doskonały nastrój. Kapitan Jacob van Zanten był gwiazdą w swojej firmie i twarzą jej kampanii reklamowych na całym świecie, a także jednym z najbardziej doświadczonych pilotów w całej flocie KLM. Teraz przymierzał się do lądowania na Gran Canarii jumbo jetem pełnym spragnionych słońca urlopowiczów. Tuż przed lądowaniem w radiu zatrzeszczał komunikat z wieży kontroli lotów:

– Halo KLM 4805, tutaj Gando, Las Palmas. Zmień kurs na Los Rodeos na Teneryfie. Zejdź na wysokość dwieście pięćdziesiąt.

– No nie – mruknął kapitan van Zanten. – Co to ma znaczyć? – Westchnął ciężko i zwrócił się do pierwszego oficera: – Schodzimy na dwieście pięćdziesiąt.

*

W wieży kontroli lotów na Los Rodeos panowała gorączkowa atmosfera. Fernando Azcúnaga razem z kolegą dwoił się i troił, żeby przyjąć niespodzianie dużą liczbę samolotów, które planowo miały lądować na Gran Canarii, lecz zostały skierowane na Teneryfę.

Kilka godzin wcześniej na lotnisku w Las Palmas eksplodował ładunek wybuchowy. Nie było jeszcze informacji o ofiarach, oprócz jednej. To ekspedientka z kwiaciarni, w której ukryto ładunek, została odwieziona do szpitala z poważnymi obrażeniami. Nie wiadomo, kiedy lotnisko będzie znowu otwarte. Jakaś anonimowa osoba poinformowała przez telefon, że podłożono więcej bomb, więc policja wraz z technikami kryminalistycznymi i psami musiała najpierw przeszukać cały teren. Krążyły już pogłoski, że do zamachu przyznał się ruch separatystyczny MPAIAC. Tak więc na małym lotnisku na Teneryfie, które miało raczej charakter lokalny, a nie międzynarodowy, samoloty lądowały jeden za drugim. Nie wszystkie mogły się zmieścić na płycie lotniska, trzeba je więc było porozstawiać na pasach startowych, by tam czekały na start na Gran Canarię.

– Nie mamy tu warunków na przyjęcie tak dużej liczby samolotów – mruczał Fernando. Zdjął okulary i rozmasował grzbiet nosa.

Nigdy wcześniej żaden jumbo jet nie lądował na Los Rodeos, a teraz stały tu aż dwa takie kolosy: Boeing 747 holenderskich linii KLM z 234 pasażerami na pokładzie i taka sama maszyna linii Pan Am, wioząca aż 378 pasażerów. Amerykańscy podróżni podczas tego przymusowego postoju zmuszeni byli pozostać w samolocie, nie było już bowiem dla nich miejsca w niewielkim terminalu. Biedni ludzie, pomyślał Fernando. Dwadzieścia godzin temu wystartowali z Los Angeles, potem mieli międzylądowanie w Nowym Jorku, gdzie zabrali na pokład kolejnych urlopowiczów.

Z niepokojem obserwował chaos spowodowany przez samoloty stojące bez ładu i składu. Słońce, które wcześniej mocno grzało, teraz zniknęło za chmurami. Nadciągała mgła, ścieląc się powoli nad budynkiem terminalu i nad pasami startowymi. Fernando otarł pot z czoła. Więcej samolotów nie mogli już przyjąć, po prostu nie było więcej miejsca. Stres dawał o sobie znać przez różne reakcje jego organizmu. Wieża kontroli lotów sama traci kontrolę, pomyślał, kręcąc głową. Totalny absurd. Jakby tego było mało, na wieży było ich tylko dwóch: Fernando i jeszcze jeden pracownik, choć powinno ich tu być znacznie więcej. Poziom adrenaliny w jego krwi wzrósł, a serce biło mocniej niż zwykle. Znał doskonale te sygnały. Sytuacja zaczynała mu się całkiem wymykać spod kontroli.

Nic więcej nie zdążył pomyśleć, gdyż nadeszła długo oczekiwana wiadomość. Przeszukano lotnisko w Las Palmas i nie znaleziono żadnych innych ładunków wybuchowych, policja zezwoliła więc na jego ponowne otwarcie.

– Dzięki Bogu – westchnął Fernando, zwracając się do kolegi, który uniósł ręce w geście zwycięstwa. – W ostatnim momencie się udało.

Samoloty mogły nareszcie odlatywać w kierunku Gran Canarii. Z każdą znikającą maszyną Fernando się nieco uspokajał. Ale martwiły go dwa jumbo jety, które wciąż jeszcze czekały na swoją kolej. Samolot KLM blokował drogę maszynie linii Pan Am, a holenderski kapitan nagle zarządził uzupełnienie paliwa w zbiornikach, co oznaczało dalsze opóźnienie. Na dodatek zaczął padać deszcz i z każdą minutą pogarszała się widoczność.

– Jeszcze trochę i w ogóle nie będzie można wystartować – ostrzegł Fernando. Zwrócił się w kierunku okien wychodzących na wszystkie strony wieży kontroli lotów i próbował wypatrzeć samoloty we mgle. – Paskudnie, że nie mamy radaru naziemnego, bo przynajmniej znalibyśmy dokładną pozycję maszyn.

– No cóż, musimy polegać na komunikacji radiowej – odrzekł ponurym głosem kontroler.

Chwilę później kapitan samolotu linii KLM dał znać, że zakończył tankowanie i jest gotów do startu.

– Okej, możecie zacząć kołowanie w stronę pasa – zezwolił Fernando, wywołując jednocześnie maszynę Pan Am i polecając jej ustawienie się na pierwszym pasie i poczekanie tam, aż odlecą Holendrzy. Odwrócił się do kolegi i oznajmił: – No to wkrótce będzie po wszystkim.

Zanim się rozłączył, zdążył jeszcze usłyszeć okrzyk radości w kokpicie amerykańskiej maszyny. Doskonale ich rozumiał.

Mgła jakby się powoli rozrzedzała, ale nadal nie mógł dostrzec samolotu. Piloci holenderscy czekali gotowi do odlotu, ale nie otrzymali jeszcze zgody na start. Kontroler musiał się najpierw upewnić, czy samolot amerykański nie blokuje im drogi. Fernando jakby automatycznie zacisnął szczęki. Doskonale wiedział, że to oznaka stresu. Chciał już to wszystko mieć za sobą, pójść do domu, zjeść coś, wypić piwo i odpocząć.

Wyciągnął z lodówki butelkę wody i wypił kilka sporych łyków. Nie było sensu nawet próbować wypatrzyć coś przez okno. Mógłby nie wiadomo jak wytężać wzrok, a i tak nie zobaczyłby, gdzie są teraz oba samoloty. Za oknami nadal bowiem rozciągała się gęsta mgła, przez którą prawie nic nie było widać.

*

Piloci w kokpicie amerykańskiego samolotu byli już zupełnie wykończeni i zdenerwowani zwłoką spowodowaną przez tankowanie samolotu linii KLM. Chcieli wreszcie dolecieć na miejsce i wyjść z kabiny na świeże powietrze. Tkwili zamknięci w ciasnym kokpicie już od tylu godzin, że mieli wrażenie, iż niebawem zabraknie im powietrza.

– Do diabła – zaklął kapitan Victor Grubbs. – Że też musi to tak długo trwać. Gdyby Holendrzy nie blokowali nam drogi, już byśmy dawno odlecieli.

Był spocony, zmęczony i spragniony. Nogi mu zdrętwiały i bolały go plecy. Gdzieś z tyłu głowy poczuł narastający ból migrenowy.

W radiu coś zatrzeszczało. Piloci odetchnęli z ulgą, ale nie bardzo słyszeli, co do nich mówiono. Głos był chrapliwy, a ponadto kierownik kontroli lotów mówił po angielsku z bardzo silnym hiszpańskim akcentem.

– Idźcie na pierwszy pas startowy po lewej stronie.

– Trzeci? – zapytał kapitan Victor Grubbs.

– Tak, idźcie na pierwszy od lewej.

Kapitan spojrzał na pierwszego oficera, Roberta Bragga.

– Wydaje mi się, że powiedział pierwszy – odezwał się Robert.

Hiszpańska wymowa sprawiała, że łatwo można było pomylić angielskie słowa third i first.

Powstało niemałe zamieszanie, które pogarszała jeszcze słaba widoczność. Okazało się też, że przejście na trzeci pas startowy wymagałoby wykonania bardzo silnego skrętu, który groziłby ześliźnięciem się samolotu z pasa. Tymczasem mgła tak zgęstniała, że nic już nie było widać.

– Chyba jednak nie miał na myśli pierwszego pasa, bo już go przecież minęliśmy – zamruczał Victor, patrząc uważnie przez okno, przez które we mgle i w deszczu widać było tylko mały fragment pasa.

– Może chodziło mu o trzeci pas za pierwszym, czyli właściwie o czwarty, bo stamtąd łatwiej jest wystartować – zasugerował niepewnie Bragg. – Jeżeli przeszlibyśmy na trzeci pas, to musielibyśmy skręcić w lewo o sto trzydzieści pięć stopni, a wtedy moglibyśmy zjechać z pasa.

– Ciekawe, co się do licha dzieje z tymi z KLM. Jeśli dobrze zrozumiałem, to dostali już pozwolenie na start.

Nic więcej nie zdążył powiedzieć, bo nagle z mgły wyłonił się silny strumień światła. Jumbo jet linii KLM gnał prosto na nich z prędkością 250 kilometrów na godzinę. Już startował, ale koła jeszcze nie oderwały się od ziemi. Zamarli z przerażenia.

– Co ty do cholery robisz?! – krzyknął kapitan. – Zjeżdżaj stąd! Zjeżdżaj!

*

Temu zderzeniu nie można już było w żaden sposób zapobiec. Jeden kolos wbił się w drugi. Dziób jednego samolotu uderzył o dziób drugiego, blacha o blachę, człowiek o człowieka. Słychać było okrzyki przerażenia i panikę na pokładach, kiedy pasażerowie zrozumieli, co ich czeka. Byli zupełnie bezsilni.

Ogłuszająca eksplozja rozerwała na kawałki zatankowany do pełna samolot linii KLM. Ogromne żółtoczerwone płomienie strzeliły wysoko w szare niebo. Gęsty, czarny dym we mgle przypominał chmurę, jaka tworzy się po wybuchu bomby atomowej. Rozpętało się ogniste piekło, w którym widać było porozrzucane części samolotów, krew, fragmenty ludzkich ciał, strzępy ubrań, słychać było krzyki płonących ludzi, którym udało się wydostać z rozbitych maszyn. Płacz dzieci już zawsze będzie rozbrzmiewał w uszach tej garstki osób, którym udało się przeżyć. Krzyki 583 ludzi, którzy wtedy stracili życie, nigdy już nie zamilkną.

W wieży kontroli lotów Fernando stał jak wryty. Był świadkiem najtragiczniejszej katastrofy w historii lotnictwa.

*

O godzinie szóstej tego samego wieczoru Juan Rivera siedział w kuchni razem z żoną. Wyskrobywał resztki paelli, którą jedli na niedzielny obiad w towarzystwie pary przyjaciół. Paula i Fabiano bawili się z dziećmi sąsiadów na ulicy przed domem, a za oknem świeciło słońce. Znowu zrobiła się piękna pogoda.

W radiu leciała muzyka, gdy nagle przerwano audycję, aby podać ważny komunikat. Spiker informował, że w wyniku podłożenia bomby na lotnisku w Las Palmas i konieczności jego zamknięcia na Teneryfie doszło do katastrofy lotniczej.

Juanowi wypadł z ręki widelec. Żona spytała, co mu się stało, ale nie był w stanie nic odpowiedzieć.

Ledwo oddychał.

Zawiedzione nadzieje

Подняться наверх