Читать книгу Zawiedzione nadzieje - Mari Jungstedt - Страница 8
1
ОглавлениеJuż od kilku dni w radiu ostrzegano przed sztormem. Po najcieplejszym i najbardziej słonecznym Bożym Narodzeniu, jakie pamiętano, nad Atlantykiem przemieszczał się ogromny niż, obejmując swym zasięgiem archipelag wysp u zachodnich wybrzeży Afryki. Na skały w Puerto Rico, gdzie hotele i budynki mieszkalne przylegały do górskich masywów, spadł ulewny deszcz. Na zboczach w pobliżu plaży i portu bieliły się ośrodki turystyczne położone tak blisko siebie, że ledwo można było dostrzec pomiędzy nimi góry. Windy zabierały gości hotelowych do wyżej położonych miejsc, ale osoby bardziej wysportowane codziennie pokonywały schodami trasę do góry i na dół, by dostać się na plażę, do restauracji albo do sklepów. Teraz złocistożółta piaszczysta plaża była pusta, leżaki poukładane w stosy leżały jeden na drugim mocno ze sobą związane, żeby wiatr ich nie porozrzucał. Czarne chmury gnały po niebie, które zaledwie kilka godzin wcześniej było jeszcze idealnie czyste. W porcie stały zacumowane łodzie, jachty i kutry rybackie. Kanaryjskie drewniane łódki wyróżniały się kolorowymi kadłubami na tle coraz to ciemniejszego horyzontu, wyraźnie kontrastując z wypolerowanymi na wysoki połysk luksusowymi jachtami. Łodzie kołysały się niespokojnie na wodzie, ale były tak blisko siebie i tak mocno przycumowane, jakby chciały w ten sposób chronić się przed burzą. Nieco dalej od brzegu wiatr smagał spienione masy wodne, które wznosiły się najpierw na wysokość kilku metrów, a potem pędziły przed siebie.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, wiatr szalał nad dachami domów, przewracał stoliki i krzesła wystawione na ulicach, zrywał markizy przed sklepami i z trzaskiem łamał gałęzie drzew.
Deszcz walił w asfalt jak szalony. Jeśli ktoś musiał z jakiegoś powodu wyjść z domu, szybko szedł, skulony, a po ulicach woda płynęła rwącymi potokami.
Wielu turystów schroniło się w jednym z licznych pubów w centrum handlowym na obrzeżach Puerto Rico, który niczym nie różnił się od innych placówek tego typu. Z zewnątrz wszystkie one wyglądały jak prostokątny betonowy kompleks budynków ozdobionych neonami próbującymi zwabić turystów napisami: Irish Pub, British Steakhouse, Den norske kro albo Björns frisör. W środku znajdowały się salony tatuażu, tajskie jadłodajnie, angielskie puby, sklepy z tanią odzieżą, okularami przeciwsłonecznymi i pamiątkami, a także jakieś ponure biura i mnóstwo mniej lub bardziej zapuszczonych pubów i restauracyjek, którym chodziło raczej o jak największą sprzedaż jak najtańszego alkoholu, a nie o zapewnienie klientom miłej atmosfery czy dobrego jedzenia.
Jeden z najmniejszych lokali na samym końcu centrum handlowego nazywał się raczej niezbyt oryginalnie Szwedzki Pub, mimo to prawie wszystkie stoliki były tam zajęte. Zbliżała się godzina 21. Wielu klientów od paru godzin piło, byli już więc porządnie wstawieni. Właściciel pubu, Fredrik Gren, miał właśnie podać kolejne piwo kilku swoim nadpobudliwym rodakom siedzącym przy jednym ze stolików, kiedy zauważył, że okno w głębi lokalu otworzyło się na wietrze i zaczęło mocno hałasować. Odstawił więc tacę z piwem i podszedł do okna. Chciał je zamknąć, zanim szalejący na zewnątrz żywioł stłucze szybę w drobny mak. Westchnął, usłyszawszy, że jeden ze stałych bywalców lokalu niecierpliwie go woła. Podkręcił głośniej muzykę, chcąc w ten sposób zagłuszyć wycie wiatru dochodzące z zewnątrz. Dobrze się złożyło, bo Abba śpiewała akurat swoją brzmiącą z hiszpańska piosenkę Chiquitita. Niektórzy klienci wtórowali grupie przy refrenie.
Ach, ci turyści, pomyślał. Kiedy tu przychodzą, prawie wszyscy zamieniają się w pijane świnie. Niektórzy przesiadywali tu całymi dniami, tylko gadając bzdury i nie robiąc nic innego. Mieszkali na wyspie od wielu lat, nawet nie zadawszy sobie trudu, żeby choć trochę nauczyć się miejscowego języka albo jakoś zintegrować się z tubylcami czy ich kulturą. Fredrik doskonale rozumiał tych mieszkańców wysp, którzy nie znosili takich turystów. Jednocześnie musiał robić dobrą minę do złej gry, kiedy klienci narzekali, że kanaryjscy kelnerzy nie mówią po szwedzku albo że wkurza ich niefrasobliwe nastawienie Kanaryjczyków do życia, bo a to rzemieślnicy nie przychodzą na czas, a to samochody zatrzymują się na środku drogi, żeby wypuścić grupkę młodzieży czy podwieźć jakąś babcię. W jego pracy kontakt z takimi klientami to była codzienność. Tak już po prostu było i nic nie mógł na to poradzić. Kiwał głową ze zrozumieniem, kiedy się u niego schodzili i zasypywali go swoimi skargami, po czym uśmiechał się i zamieniał z nimi parę zdań. Udawał, że interesują go ich historie, zawsze mniej lub bardziej podobne do siebie, udzielał porad, gdzie mogą wynająć samochód, jakie nocne kluby warto odwiedzić i gdzie mogą zjeść jakieś smaczne szwedzkie dania.
Fredrik westchnął, wziął tacę i poszedł z nią w kierunku stolików. Większość jego klientów siedziała w pubie cały dzień. Po ich błędnym spojrzeniu oraz po sposobie, w jaki obmacywali się w poszukiwaniu paczki papierosów, bez problemu rozpoznawał tych, którzy powinni byli zakończyć ten wieczór dużo wcześniej. Dopóki jednak mieli czym płacić, pozwalał im siedzieć. Najczęściej bywali tutaj ci sami ludzie. Niektórzy mieszkali na wyspie cały rok, przeprowadziwszy się na stałe z zimnej północy. Tam sprzedali swoje domy, zostawili pracę, rodzinę i przyjaciół, aby spełnić swoje marzenie o życiu w wiecznie ciepłym kraju. Inni spędzali na Gran Canarii tylko zimy. Przylatywali tu co roku, przeważnie w październiku, i zostawali aż do Wielkanocy. Czasami pojawiali się też jacyś nowi ludzie, nowe twarze. Być może byli to znajomi albo krewni goszczący z wizytą albo też przybyli tu z braku lepszego zajęcia.
Na początku pijackie maratony nawet Fredrika fascynowały. Ludzie potrafili się spotkać koło południa, zamówić kilka piw, a potem siedzieć, pić i gadać o wszystkim i o niczym aż do dziesiątej wieczorem. Często nie przychodziło im nawet do głowy, żeby coś w tym czasie zjeść. Sycił ich alkohol, który był zarówno cwanym łotrem, jak i serdecznym przyjacielem.
Kiedy Frederik tak kursował między stolikami, dobiegały do niego strzępy rozmów. Goście obgadywali nieobecnych, rozmawiali o chorobach, pogodzie, jakiejś nowo otwartej restauracji i cenach alkoholu. Wszyscy oni tworzyli swego rodzaju rodzinę, jakiś zlepek przypadkowo pozbieranych osobowości. Wielu nie potrafiło ze swoją egzystencją zrobić niczego bardziej sensownego. Właściwie jedyne, co ich łączyło, to picie. Większość stałych bywalców była już po sześćdziesiątce. Mieli siwe włosy i mniej lub bardziej steraną życiem twarz, skulone ramiona i zmęczone oczy. Twarze zniszczone wieloletnim piciem. Było tam też parę młodszych osób, tuż po czterdziestce. Niektóre kobiety nadal były atrakcyjne i wyglądały jeszcze dość młodo. To z nimi właśnie Fredrik zabawiał się zawsze, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Flirtował i czasem odciągał na bok jedną czy drugą na jakieś małe pieszczoty albo nawet na coś więcej. Stracił już rachubę, ile kobiet zaliczył w którymś z zakamarków pośród szarych ścian centrum handlowego, podczas gdy ich faceci siedzieli przy stolikach kompletnie pijani, ze wzrokiem wbitym w dno kieliszka. Były to takie jego małe przyjemności, dzięki którym był w stanie tu wytrzymać. Chwila podniety, potwierdzenie swej atrakcyjności, krótka ucieczka od szarej codzienności. Nie miał jakichś większych wyrzutów sumienia wobec własnej żony. Zresztą Hanne też nie była święta.
Kiedy usłyszał dźwięk rozbijającego się na podłodze kieliszka, odwrócił się. Cholera, pomyślał, słysząc wybuch śmiechu. Nie po raz pierwszy tego wieczoru ktoś zbił szkło i na pewno też nie po raz ostatni.
– Co robisz, ofermo?
To Linda, która należała do stałych klientów lokalu, ofuknęła Benkego, swojego męża. Mieszkali w San Agustín, ale często przesiadywali w Szwedzkim Pubie z kilkoma swoimi przyjaciółmi mieszkającymi w Puerto Rico. Wielu uważało ich za przystojnych czterdziestopięciolatków o szpanerskim, choć nieco mylącym wyglądzie. On – wysoki i chudy, w skórzanej kurtce, ze szpakowatą brodą i baczkami, z kolczykiem w uchu i w wytartych dżinsach. Ona – ciemnowłosa, z dużymi kolczykami w uszach, w butach na wysokim obcasie, z obrysowanymi kredką piwnymi oczami i o zamglonym, sennym spojrzeniu.
Benke próbował podać żonie paczkę coronasów, ale Linda ją odepchnęła. Odwróciła się do niego plecami, a gdy dostrzegła Fredrika, który wyłonił się zza baru z miotłą i szufelką w rękach, wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił i pojawił się na niej figlarny uśmiech.
– Benke ma tylko hiszpańskie papierosy – zaczepiła go delikatnym głosem. – Masz może jakieś inne?
Fredrik spojrzał porozumiewawczo w stronę Benkego, wygrzebując z kieszeni na piersi paczkę marlboro i podając ją Lindzie. W odpowiedzi obdarzyła go długim, pełnym wdzięczności spojrzeniem.
*
Fredrik przyzwyczaił się już do tego, że między jego klientami czasami dochodziło do kłótni, kiedy wypili zbyt dużo alkoholu. Sceny zazdrości również były tu na porządku dziennym. Pobyt na wyspie ograniczał ludzkie horyzonty, nie było więc w nadmiarze powodów do sprzeczek. Kiedy minęła północ, należało powoli zamykać lokal. Fredrik spojrzał w stronę ostatnich klientów, którzy jeszcze siedzieli przy stolikach. Benke dopijał piwo, a Linda kończyła ostatni kieliszek czerwonego wina. Fredrik wyszedł zza baru, wytarł blaty stolików, przy których już nie było gości, pozbierał kieliszki i opróżnił popielniczki. Dosunął krzesła do stolików, co dla wszystkich obecnych było wyraźnym sygnałem, że już czas się zbierać.
Benke wstał i Fredrik usłyszał, jak mówi do żony, że muszą już iść. Wyglądała na niezadowoloną, ale także wstała. Kiwnęli Fredrikowi głową na pożegnanie. Linda uparła się jednak, żeby przed wyjściem podejść jeszcze do baru i pocałować właściciela lokalu w policzek. Dała mu przy tym lekkiego kuksańca w tylną część ciała. Fredrik dalej stał bez ruchu i patrzył na nich, aż zniknęli mu z oczu w labiryncie centrum handlowego i migających neonów.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.