Читать книгу Martwe popołudnie (z autografem) - Mariusz Czubaj - Страница 12

2

Оглавление

Mężczyzna podszedł do okna. Nie czuł się tak od wielu lat: osaczony i bezradny. Jak zwierzę. Jak zwierzę schwytane w pułapkę. Był pewien, że ten stan wkrótce minie. Jeszcze tego dnia wszystko wróci do normy. Kilkanaście minut temu odebrał telefon. Wreszcie się uśmiechnął. Będzie nawet lepiej, niż to zaplanował. Na łysinie pokrytej brązowymi plamami pojawiły się kropelki potu, ale je zignorował, tak jak lekceważył nasilający się ból w klatce piersiowej. Był twardym człowiekiem, który przywykł radzić sobie z przeciwnościami losu i z każdej opresji wychodził obronną ręką. Wmawiał sobie, że to wina tych cholernych upałów, które ostatnio na szczęście zelżały. Tu i tak przecież oddycha się lepiej niż w Warszawie. Zmrużył oczy i spojrzał na niebo, jakby tam chciał znaleźć pocieszenie albo odpowiedź na dręczące go pytania. Po gwałtownym nocnym deszczu nie było śladu, ale od wschodu nadciągała ciemna, fioletowobrunatna plama. Powolny głęboki wdech, wydech, jeszcze jeden wdech i ból ustąpił. Za kilka godzin będzie burza. A może wcześniej. Czerniejące powoli niebo kojarzyło mu się z siniakiem. Albo gangreną wyniszczającą ciało chorego. Gangrena. Kilka razy powtórzył w myślach to słowo, jakby chciał je zapamiętać. Gangreny należy pozbyć się jak najszybciej. I właśnie to zamierzał zrobić. Przypuszczał, że to kwestia kilku najbliższych minut.

Gdy zegar zaczął wybijać godzinę, drgnął. Niedługo będzie po wszystkim. Niech to się już skończy, pomyślał ze złością. Odwrócił się, odczekał chwilę i podszedł powoli do przeciwległej ściany, na której wisiały dwa zdjęcia, a między nimi stary taternicki hak. Większe przedstawiało górę przeciętą czerwonym zygzakiem kończącym się na szczycie. Zbliżył twarz do fotografii, by przeczytać podpis. Wschodnia ściana Mnicha z zaznaczoną, ekstremalnie trudną drogą. Obok zdjęcie mężczyzny, który tę drogę, nazywaną „Wariantem R”, pokonał jako pierwszy. Spojrzał na zamieszczony przy nazwisku rok urodzenia oraz śmierci i nie miał wątpliwości, jaki los spotkał taternika. Pokochał góry, a one pokochały jego. Tak to brzmiało w romantycznej wersji. Nie rozumiał wspinaczy. Owszem, ryzykował wiele razy, ale nigdy nie był to bezinteresowny hazard. Taki wydał mu się czystą głupotą. A natura odsiewa głupców, bo takie jest jej prawo i logika postępu.

Położył dłoń na mahoniowej obudowie zegara. Piękna stara robota. Przyjrzał się metalowej, ręcznie malowanej tarczy i grawerowanemu napisowi: „London 1802”. Mahoń skrywał serce zegara, mechanizm oparty na dwóch wagach. Jakieś piętnaście lat temu kupił podobne cudo, potem kolejne i jeszcze następne. Nie, nie zwariował i nie dopadła go obsesja upływającego czasu. Zegary, zwłaszcza te solidne, dwumetrowe, stojące, pamiętające czasy sprzed dwóch wojen, fascynowały go z zupełnie innych powodów. Stara, precyzyjna robota. A precyzję cenił ponad wszystko. Przez wiele lat nauczył się działać tak, by nie zostawiać śladów. Zawsze w cieniu i zawsze z przygotowanym planem awaryjnym. Planowanie to jedna z rzeczy pozwalających przetrwać. Dziś jego majątek był trudny do oszacowania dla postronnych obserwatorów, a już z pewnością mgławicowy dla skarbówki oraz innych wścibskich instytucji. Dzieło, które stworzył, było niewidoczne dla świata, i takie miało pozostać. Tylko przypadek mógł zakłócić funkcjonowanie tego precyzyjnego mechanizmu. Zresztą nie. To nie przypadek. To zwyczajna nieostrożność i błąd w sztuce. Nagłe zaćmienie, które sprawiło, że pojawił się jeden głupiec i wszystko zepsuł. A potem kolejny głupiec. Jeszcze chwila, i wszystko wróci na właściwe tory.

Pogładził raz jeszcze drewno, jakby dotykał uda kobiety. Zegary to także konsekwencja. Nieuchronność. Nieubłagalność. Mimo upału nie zdjął lekkiej beżowej marynarki. Bezwiednie sięgnął do kieszeni i natrafił na przedmiot, z którym nigdy się nie rozstawał, jeden z dwóch talizmanów. Pomyślał kiedyś, że tylko te dwie rzeczy zabrałby na bezludną wyspę i miałby pewność, że nawet tam przyniosą mu szczęście. Miedziana poczerniała pięciogroszówka z 1949 roku wyglądała na jego olbrzymiej dłoni jak strup. Znów był młodym, bardzo młodym człowiekiem walczącym o przetrwanie. Nieco zatarte przez czas wspomnienie. Było ich czterech i jeden zaczął pękać. A gdy pęknie jedno ogniwo, rozpada się cała reszta. Sypał czy nie sypał? Donosił czy nie donosił? Patrzył mu w oczy i nie potrafił tego rozstrzygnąć. Rzucił pięciogroszówką, i już wiedział, co trzeba zrobić. Gdy tamten spał, zakradł się i odrąbał mu głowę. Tak po prostu. Następnego dnia rzucił ją pod nogi dwóm pozostałym, odwrócił się i odszedł bez słowa. Kilka godzin później, gdy był już daleko, teren otoczono, a jego sentymentalni towarzysze, którzy postanowili zakopać ciało, zostali złapani. Jeden zgnił w więzieniu, o drugim słuch zaginął. Dowiedział się o tym wszystkim po kilku latach, gdy miedziana moneta zrosła się już na dobre z jego losem. Tym razem jednak nie będzie potrzebował jej pomocy. Wszystko jest przecież rozstrzygnięte. Pięciogroszówka powędrowała do kieszeni.

Stare zegary to także wieczność. On nie był wieczny i nie wierzył w bzdury dotyczące życia po śmierci, ale nie zamierzał jeszcze odchodzić. Wręcz przeciwnie. Jak zwykle doprowadzi wszystko do zwycięskiego końca. Wydało mu się, że otwierają się drzwi wejściowe. Poprawił nowy aparat słuchowy, do którego nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić, i czekał. Tak, nie pomylił się. Kroki były coraz głośniejsze. Szelest, cichy głos, stłumiony jęk. Uśmiechnął się. A więc jednak. Udało się.

Zdjął ze ściany hak, który tkwił w niejednej skalnej szczelinie. Wpatrywał się w drzwi, jakby chciał je w ten sposób otworzyć. Klamka drgnęła.

Już się nie uśmiechał.

Wiedział, co powie na powitanie.

Martwe oczy o barwie nieprzeniknionej stali patrzyły na intruza.

– No więc… – zaczął.

Martwe popołudnie (z autografem)

Подняться наверх