Читать книгу Martwe popołudnie (z autografem) - Mariusz Czubaj - Страница 13

3

Оглавление

– Zacznijmy od prostych rzeczy.

Wiceminister sięgnął po telefon, wyjął z niego baterię i powolnym ruchem, jakby odprawiał rytuał, położył go na stole.

Czterech ponurych mężczyzn, cztery ponure ciemne garnitury i bezosobowe wnętrze klimatyzowanej salki konferencyjnej.

Rany, co za bufonada, pomyślał Grzegorz Wiślicki. Wiceminister sprawiedliwości Józef Gilbas budził w nim odrazę pomieszaną ze strachem. Te odczucia pojawiały się w różnych proporcjach, w zależności od sytuacji. Tym razem Wiślicki miał mięśnie napięte tak, że aż piekły. A przynajmniej chciał, by było to zwykłe fizyczne odczucie, a nie strach, który paraliżuje i pozbawia szans na obronę.

Rozmawiali wczoraj przez telefon. W ciągu ostatniej doby jego aparat rozgrzał się do czerwoności. Dzwonili głównie dziennikarze, zarówno łowcy sensacji, jak i ci, którzy chcieli się dowiedzieć, jakim człowiekiem był poseł Młynarczyk. Świętej pamięci, tragicznie zmarły poseł Młynarczyk. Rozmowa z Gilbasem miała zupełnie inny charakter.

– Pomyślałem… wiesz, pomyślałem – jego głos brzmiał niepewnie – że chyba się z tego wycofam.

Usłyszał ciężkie westchnienie.

– Po tym… – wścibski przełknął ciężko ślinę – po tym wszystkim przemyślałem parę spraw.

– Szybko myślisz. – W głosie Gilbasa zabrzmiała drwiąca nuta. – Myśliciel z ciebie. Chyba tak samo szybko myślałeś osiem lat temu. Od razu wiedziałeś, do kogo zadzwonić.

To już nie była drwina. W ostatnim zdaniu usłyszał wyraźną groźbę.

– Przypomnij sobie, co zdarzyło się osiem lat temu. A jeśli masz kłopoty z pamięcią, to są kwity, które pomogą ci ją odświeżyć. Pomyśl, gdzie byłeś wtedy, a gdzie jesteś teraz. Sądziłem, że nigdy nie będę musiał ci tego tłumaczyć i zniżać się do takiego poziomu. – Teraz w głosie Gilbasa słychać było rozczarowanie i wymówkę. – Widzimy się jutro o dziesiątej u mnie w ministerstwie. Nikomu nie mów o tym spotkaniu. A myślenie zostaw mnie – zakończył ze śmiechem.

W nocy Wiślicki miał koszmary. Wraca z jakiejś partyjnej nasiadówy. Wcześniej wypił kilka kieliszków, jak to przy takich radosnych okazjach bywa. Jedzie wiejską drogą. Potrąca pieszego, który nie wiadomo kiedy znalazł się przed maską. Widzi jego przerażoną twarz. Zamyka oczy i słyszy metaliczne „bum”. Jedzie dalej, jakby nic się nie stało. Nie patrzy we wsteczne lusterko. Ktoś jednak widział zdarzenie i zaczęły się kłopoty. Telefon do Gilbasa załatwił sprawę. Wszystko udało się odkręcić i ukręcić – to wtedy usłyszał. W śnie znów jedzie wiejską drogą. Znowu widzi przed sobą tamtą twarz, tyle że o osiem lat starszą. Mężczyzna tym razem śmieje się i wyciąga w jego stronę palec, jakby chciał wskazać winnego. Rechocze coraz głośniej, a Wiślicki gapi się w pozbawione zębów usta przemieniające się w czarny las.

Gdy się ocknął, wpatrywały się w niego czujne oczy matki. „Krzyczałeś przez sen” – powiedziała. Czterdziestodwuletni poseł, który wciąż mieszka z mamusią.

– Halo, a pan, panie pośle? – z odrętwienia wyrwało go pytanie. – Pan chyba się jeszcze nie obudził.

Przyglądali mu się dwaj mężczyźni: wiceminister z rozbawieniem, a ten, którego nie znał, badawczo.

– Musimy zacząć od prostych rzeczy – odezwał się poseł Janowiak, który siedział bliżej wiceministra. – Wrócić do podstaw. Zapomnieliśmy o ostrożności.

Wiślicki zacisnął zęby. Janowiak. Pan Jaka-To-Melodia. Specjalista od zgadywania, co jego bosowie mają na myśli. Czasami wystarczyło podrzucić mu tylko jedno słowo.

– Nie wiem, po co ten cały cyrk – prychnął Wiślicki i sięgnął po komórkę. Musi zapanować nad nerwami. Irytacja w niczym tu nie pomoże. Zdemontowane komórki, leżące między filiżankami z kawą, szklankami z sokiem pomarańczowym oraz talerzykami z owsianymi ciasteczkami, wyglądały, jakby znaleziono je po jakiejś katastrofie. Wiceminister i Jaka-To-Melodia patrzyli na niego wyczekująco.

– Drugiego telefonu nie mam – powiedział Wiślicki. – Nie przy sobie.

Gilbas westchnął. Wstał, zasunął wertikale i w salce zapanował półmrok.

– Panowie – powiódł wzrokiem po obecnych – tego spotkania nie zapisałem w moim kalendarzu.

– My też – dopowiedział Janowiak.

– I wy też. – Wiceminister pokiwał głową. – A jeśli kiedyś stanęlibyśmy przed jakąś komiczną komisją śledczą, to spotkaliśmy się na nieformalnych konsultacjach w sprawie zmian w ustawie… o pedofilii, kibolach, zresztą… zresztą później ustalimy jakiej. Wolno nam, nie? I jeśli już, to spotkaliśmy się we trzech. Tego pana – popatrzył na nieznajomego – nigdy nie widzieliście.

Mężczyzna wstał, a gdy zapiął marynarkę, wydawał się jeszcze szczuplejszy i wyższy. Przeczesał palcami blond wąsy, poprawił węzeł krawata w delikatny beżowy deseń, odchrząknął i wsunął pendrive’a do laptopa.

– Jak panowie zapewne wiecie, zero-zero-jeden powołał specjalną ekipę, która ma się zająć sprawą śmierci posła Młynarczyka. Nie tylko spektakularny charakter sprawy, ale także inne okoliczności sprawiają, że premier postawił na nogi wszystkie możliwe służby w państwie. Proszę mi wierzyć – popatrzył na zebranych – wszystkie. Ostatnio coś takiego działo się przy okazji Smoleńska. – Odchrząknął. – Według oficjalnej wersji było to zabójstwo na tle rabunkowym. Przypadkowa zbrodnia, wakacyjny klimat i dziany facet.

– Ale media tego nie kupiły – wtrącił Jaka-To-Melodia.

– Oczywiście, że nie. Wszyscy wiedzą, że Młynarczyk działał w speckomisji, miał kontakt z resortami siłowymi, wyczuwają więc jakiś smrodek i węszą. Nie wiedzą jednak najważniejszego – ściszył głos i nacisnął przycisk na laptopie. – Pewne informacje zostały objęte pełnym embargiem.

Na ściennym ekranie pojawiło się kilka zagadkowych przedmiotów, których Wiślicki nie potrafił zidentyfikować.

– W marynarce zmarłego znaleziono torebki z kokainą oraz metamfetaminą. Pierwsze badania wykazały, że to towar najwyższej próby.

– Rany boskie… – Janowiak zasłonił ręką oczy. – Narwany kolekcjoner zegarków, aferzyści, a teraz narkoman. Jeśli to się przedostanie…

– Chodzi o to, żeby się nie przedostało – przerwał mu nieznajomy.

– Czy on…

– Jeśli pozwoli mi pan skończyć, postaram się co nieco wyjaśnić. – Nieznajomy położył dłonie na blacie stołu. Było w tym geście więcej stanowczości niż zniecierpliwienia. Poprawił obrączkę na palcu. – Jak już powiedziałem, nad sprawą pracują wszystkie służby. Badania toksykologiczne, zlecone oczywiście w trybie pilnym, wykluczyły obecność narkotyków w ciele denata.

– Francuski łącznik – mruknął Gilbas. – Miał przekazać komuś towar.

– I tu dochodzimy do kolejnej sprawy. Młynarczyk zarezerwował w hotelu Artus dwa pokoje. Niestety, nie wiemy, dla kogo przeznaczony był ten drugi.

– Jak to: nie wiecie? – nie wytrzymał Wiślicki. – Miałbym też prośbę. Czy mógłby pan nie nazywać zmarłego denatem?

Nieznajomy upił łyk kawy. I jeszcze jeden. Przez tych kilka sekund nie spuszczał wzroku z Wiślickiego.

– Oba pokoje – wyświetlił kolejne zdjęcie przedstawiające hotelowy korytarz z obrysowanymi czerwoną linią drzwiami – zostały zarezerwowane na nazwisko denata… przepraszam – uśmiechnął się – zmarłego. W recepcji panował niezły bałagan. – Kolejne zdjęcie, nieco rozmazane, zapewne pochodzące z kamery monitoringu, pokazywało ludzi kręcących się po holu. – Komputery się zawiesiły, właśnie przyjechała grupa z Niemiec, którą trzeba było obsłużyć w pierwszej kolejności. Recepcjonista nie pamiętał zbyt dobrze mężczyzny, który pytał o Młynarczyka, mimo to udało się sporządzić portret pamięciowy.

Na następnym zdjęciu ujrzeli bruneta o rozmytych, miękkich rysach i szeroko rozstawionych oczach. Portret pasujący do połowy mężczyzn w tym kraju.

– Próbujemy go namierzyć. Każda godzina życia posła Młynarczyka zostanie dokładnie prześwietlona i znajdziemy tego człowieka. Ale nie on jest tu najważniejszy…

– Nie? – zdziwił się Janowiak.

Na ekranie pojawił się kolejny slajd – przedstawiał pistolet z krótką lufą.

– Najważniejszy jest zabójca. I tu pojawiają się problemy. Kaliber był bardzo nietypowy. Jedenaście przecinek czterdzieści pięć milimetra. Nasi specjaliści są prawie pewni, że to liberator.

– Nigdy o takim nie słyszałem. – Gilbas pokręcił głową.

– Skonstruowali go specjaliści od wywiadu i dywersji armii amerykańskiej. Pistolety te przerzucano w czasie drugiej wojny światowej na teren krajów okupowanych, sporo ich było we Francji, Holandii, a także w Grecji. Pistolet ma prosty zamek, który jest pozbawiony możliwości wyciągu łuski i rzeczywiście, nie znaleziono jej na miejscu zabójstwa. Zatem – nieznajomy wyprostował kciuk – nietypowa broń. Dwa – wyprostował palec wskazujący – kaliber. Trzy: pocisk penetrujący. I cztery: tłumik.

– Pocisk penetrujący? Dum-dum? – zapytał Wiślicki.

Mężczyzna z blond wąsem zaprzeczył ruchem głowy.

– Nie, to coś innego. Dum-dum rozrywa, a taki pocisk, gdy zetknie się z ciałem, deformuje się i rozkwita wśród czterech regularnych nacięć na głowicy. Nie będę panów zanudzał szczegółami, ale, proszę mi wierzyć, ostre krawędzie robią z człowieka miazgę. Zdeformowany pocisk może w ciele odbijać się na przykład od kręgosłupa, łopatek, talerzy biodrowych i wówczas ze zwiększoną energią dokonuje spustoszenia wewnątrz ciała, rozrywa narządy, naczynia i co tam jeszcze chcecie. Kula trafiła Młynarczyka w klatkę piersiową, ale blisko barku. To był precyzyjny strzał. Resztę pominę, bo to zbyt drastyczne. Krótko mówiąc – zawiesił głos – tu nie chodziło tylko o to, by zabić z zimną krwią, ale także o to, by ofiara cierpiała. Może przede wszystkim o to.

Spojrzał na trzech obecnych. Wiceminister przeżuwał ciastko i zanim skończył jedno, sięgnął po kolejne. Janowiak wpatrywał się w zdemontowaną komórkę, a Wiślicki przymknął oczy. Już nikt się nie uśmiechał.

– Jeśli nie macie, panowie, pytań, to jeszcze kilka informacji. – Nieznajomy odchrząknął. – Prosta konstrukcja lufy liberatora sprawia, że bardzo łatwo dopasować do niego tłumik. Francuzi w czasie wojny przystosowali w tym celu tłumik od stena MK dwa. Zresztą nieważne. – Machnął ręką. – Istotne jest to, że mamy do czynienia z profesjonalistą. Z kimś, kto działał z zimną krwią. Przecież – wyświetlił kolejne zdjęcie – hotel Artus sąsiaduje z komisariatem i policjanci znaleźli się na miejscu prawie natychmiast. Zabójca nie wyszedł tylnym wyjściem, bo tam jest jakieś muzeum i przejścia nie ma. Strzelił i wykorzystując zamieszanie, spokojnie opuścił hotel. Możecie w to wierzyć albo nie, ale w tej chwili kilku, a może kilkunastu ludzi po raz setny ogląda nagrania z monitoringu, by go wyłapać.

– Chcę się upewnić. – Wiślicki wpatrywał się w marynarkę nieznajomego. – To była… to była egzekucja?

Ten dopił kawę i odstawił filiżankę na stół.

– Możemy tak to nazwać. Dlatego ta sprawa tak niepokoi premiera. Poseł zajmujący się służbami specjalnymi i zawodowy zabójca. Jest jeszcze inny powód. Te liberatory można dziś w całości zrobić na drukarce trzy-D. Żadne detektory metalu nie wychwycą takiej broni. Dlatego jest ona śmiertelnie niebezpiecznym narzędziem w rękach terrorystów i wszelkiej maści ekstremistów.

– I premier obawia się, że to nie był jednorazowy atak? – Janowiak zaczął się jąkać, a jego zwykła pewność siebie uleciała.

– To pan to powiedział, panie pośle. – Przez twarz nieznajomego przemknął uśmiech, a cieniutkie blond wąsy się uniosły.

Gilbas zaczął składać komórkę i był to znak, że spotkanie dobiegło końca.

– Może wypijemy rozchodniaczka? – zaproponował nagle.

Nikt nie odpowiedział.

– A, zapomniałem, że tylko ja w tym towarzystwie mam służbowego kierowcę.

Nieznajomy wyszedł pierwszy, nie żegnając się.

– Chciałbym jeszcze zamienić kilka zdań z Grzegorzem – powiedział wiceminister, ściskając dłoń Janowiakowi.

– Na osobności? – Jaka-To-Melodia znowu był sobą.

– Tak. Na osobności.

Gdy zostali sami, zapadło milczenie. Wiceminister sięgnął po kolejne ciasteczko i Wiślicki zrozumiał, że to on musi zacząć.

– Więc? Chciałeś, żebym został…

– Chciałem, bo on nie powiedział wszystkiego. – Okruszki ciastka osiadły wiceministrowi w kącikach ust. – Hipoteza, że ktoś zabija polskich polityków, jest dobra dla Janowiaka i, sam zobaczysz, on zaraz chlapnie coś o tym jakiemuś pismakowi, powołując się na wiarygodne źródła. – Wiślicki milczał. – O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że ktoś nas namierzył. Młynarczyka, mnie, ciebie. – Gilbus wycelował palec w pierś posła i powróciły wspomnienia nocnego koszmaru.

Wiślicki zadrżał.

– Ja nie…

– Wiem – wszedł mu w słowo wiceminister. – Wiem, że nic nikomu nie powiedziałeś. Nie jesteś przecież głupi. Ale Janowiak przynajmniej w jednym miał rację: ktoś był nieostrożny. I polała się krew. Słyszałem, jak wyglądało ciało Młynarczyka. – Skrzywił się.

Wstał, podszedł do Wiślickiego i położył mu dłoń na ramieniu.

– Dlatego teraz ważne jest, abyśmy trzymali się razem, rozumiesz? I wiesz, co trzeba zrobić? – Nie czekał, aż tamten odpowie. – Trzeba rozwiązać problem. Odkręcić, a potem ukręcić.

***

– No i co? Jakie wrażenie zrobił na tobie maminsynek?

– Maminsynek?

– Tak go nazywamy. Wciąż mieszka z mamusią. Dorosły facet. To chore, nie?

Mężczyzna z blond wąsem wzruszył ramionami. Nie miał na sobie marynarki, poluzował krawat, a na koszuli pod pachami pojawiły się plamy potu.

– Ale mi miejsce znalazłeś – sapnął. – W tej kanciapie było gorąco jak w saunie.

Gilbas się roześmiał.

– Zupełnie zapomniałem, że nie ma tam klimy – odrzekł. – Ale przynajmniej wszystko dobrze widać i słychać. Więc co o nim sądzisz?

– Myślę, że ma kupę w gaciach. Zgrywa twardziela, ale cholernie się boi. A doświadczenie podpowiada mi, że ludzie, którzy się panicznie boją, prędzej czy później robią głupstwa. Będę miał go na oku.

– A ta druga sprawa?

– Facet rozpłynął się w powietrzu. Zniknął. Ale nie jest zawodowcem, więc to nie potrwa długo. Swoją drogą Młynarczyk niezłego kumpla sobie znalazł.

– On naprawdę wygląda tak, jak na tym portrecie pamięciowym? Nigdy go nie widziałem.

Blond wąsik drgnął.

– Nie, to ściema. Sam zrobiłem portrecik przed spotkaniem. Ma się ten talent do sztuk przepięknych, co? – Roześmiał się. – Po co mają za dużo wiedzieć?

Włożył marynarkę. W salce konferencyjnej słychać było szum klimatyzatora.

– Najważniejsze jest co innego. Nasi ludzie przejęli komórkę Młynarczyka, wiesz którą… Aż nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby trafiła w niepowołane ręce. Jego kartę kredytową też mamy.

Gilbas sięgnął do kieszeni, wyjął kopertę i podał mężczyźnie z jasnym wąsem. Ten trzymał ją przez chwilę, jakby ważył zawartość, a potem schował do kieszeni marynarki.

– Znajdziemy go, spokojna głowa. A tego skurwysyna, który zabił Młynarczyka, sam dopadnę – obiecał.

Wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi.

Martwe popołudnie (z autografem)

Подняться наверх