Читать книгу Pamięci pamięci - Мария Степанова - Страница 5
ОглавлениеROZDZIAŁ PIERWSZY, CUDZY DZIENNIK
Umarła moja ciocia, siostra taty, miała osiemdziesiąt parę lat. Nie byłyśmy sobie bliskie, i ciągnął się za tym długi ogon rodzinnych antagonizmów i żalów; moja mama i tata, jak to się mówi, byli z nią w trudnej relacji, widywaliśmy się nieczęsto i między nami praktycznie nic swojego nie wyrosło. Od czasu do czasu dzwoniłyśmy do siebie, widziałyśmy się jeszcze rzadziej, i z latami, wyłączając telefon („Nie chcę nikogo słyszeć!”), coraz dalej odchodziła we własnoręcznie skonstruowaną ramę: masę przedmiotów i przedmiocików, którymi było zastawione jej małe mieszkanie.
Ciocia Gala żyła marzeniem o pięknie: o decydującym i ostatecznym przestawieniu rzeczy, pomalowaniu ścian, zawieszeniu zasłon. Kiedyś, lata temu, wzięła się za generalne porządki, które stopniowo zawładnęły domem. Trwał nieustanny proces przetrząsania i przeglądania; zawartość mieszkania należało koniecznie posegregować i usystematyzować, namysłu wymagała każda filiżanka, książki i papiery przestawały być sobą i zaczynały zagarniać przestrzeń: rosły w stosy i góry, barykady przegradzające mieszkanie. Pokoje były dwa; w miarę jak przedmioty zawojowywały przestrzeń, Galka przeprawiała się z jednego do drugiego, zabierała ze sobą tylko to, co niezbędne. Ale i tam zaczynał się proces porządkowania i obrachunków; dom żył, wywalając na wierzch własne wnętrze, którego nie potrafił wciągnąć z powrotem. Nie było już tego, co ważne i co nieważne; znaczące tak czy inaczej było wszystko – a szczególnie pożółkłe gazety zbierane przez dziesięciolecia, wysokie kolumny wycinków podpierające ściany i łóżko. Miejsce dla gospodyni znajdowało się teraz tylko na wysłużonej kanapie, na niej też siedziałyśmy we dwie wśród skotłowanego morza kartek okolicznościowych i programów telewizyjnych tego dnia, który szczególnie zapadł mi w pamięć. Próbowała mnie nakarmić jakimiś kabaczkami, nafaszerować drogocennymi, schowanymi dla gości czekoladkami, a ja podle się wymawiałam. Najbliżej, na samej górze leżał wycinek „Jaka ikona pasuje do twojego znaku zodiaku”, tytuł gazety i data publikacji były starannie wypisane nad tekstem, perfekcyjnym charakterem pisma, czarnym długopisem na nieżywym papierze.
Przyjechaliśmy mniej więcej po godzinie od telefonu opiekunki. Na schodach panował półmrok, i zdawało się, że brzęczy: na schodach i półpiętrze siedzieli i stali nieznajomi ludzie, którzy już w jakiś sposób dowiedzieli się o śmierci i zlecieli się pierwsi, by – tanio, szybko, solidnie – ofiarować swoje rytualne usługi, pomóc z dokumentami. Kto dał im znać, milicja, lekarze? Jeden z nich wszedł z nami do pokoju i stał, nie zdejmując kurtki.
Ciocia Gala umarła wczesnym wieczorem ósmego marca, w radzieckie święto mimoz i kaczuszek na pocztówkach – jeden z tych specjalnych dni, w które nasza rodzina zwykła zbierać się razem; rozkładano szeroki stół dla gości, wodę sodową nalewano w ciemne kieliszki z rubinowego szkła, wystawiano cztery nieśmiertelne sałatki: marchewkową z orzechami, buraczaną z czosnkiem, serową i obowiązkową jarzynową. Nie przydarzało się nam to wszystko już od jakichś trzydziestu lat i skończyło na długo przedtem, zanim moi rodzice wyemigrowali do Niemiec, Galka gniewnie została, a w gazetach pojawiły się niepokojące rzeczy: horoskopy, przepisy, nowinki medycyny domowej.
Bardzo nie chciała iść do szpitala, i miała swoje powody. W szpitalu umarli jej rodzice, moja babcia z dziadkiem, a i własne przejścia z publiczną służbą zdrowia ciocia też miała. Niemniej wkrótce należało wezwać do niej karetkę; na tym by stanęło, gdyby nie wolne dni, zapadła decyzja, aby poczekać do poniedziałku – i tym sposobem Galka miała możliwość przewrócić się na drugi bok i umrzeć we śnie. W sąsiednim pokoju, który zajmowała opiekunka, w szachowym porządku wisiały fotografie i rysunki mojego ojca, dużo, na całej szerokości ściany; przy samych drzwiach – czarno-białe zdjęcie zrobione przez niego w latach sześćdziesiątych, z mojej ulubionej serii o klinice weterynaryjnej. To bardzo dobre zdjęcie: pod ścianą siedzą i czekają na lekarza pies i jego pan, ponury chłopiec około czternastoletni i pies bokser, wtulony w niego bokiem.
Mieszkanie stało osłupiałe, skulone, pełne rzeczy nagle pozbawionych znaczenia. W kątach dużego pokoju milczały zasuszone wraki telewizorów. Ogromna nowa lodówka była po brzegi nabita zlodowaciałym kalafiorem i zamrożonymi bochenkami chleba („Miszeńka lubi chleb, kup więcej”). W szafach wciąż stały książki, z którymi witasz się jak z rodziną, gdy przychodzisz w gości – Zabić drozda, czarny Salinger z chłopcem na okładce, granatowe grzbiety Biblioteki Poetów, szary Czechow, zielony Dickens. Na półkach sami starzy znajomi: piesek drewniany i piesek z żółtego plastiku, i jeszcze rzeźbiony niedźwiedź z chorągiewką na nitce. Wydawało się, że przysiedli na chwilę przed drogą, nagle niepewni swojej użyteczności.
Gdy kilka dni później zaczęłam przeglądać papiery, wśród fotografii i kartek okolicznościowych prawie nie było pisanego. Były pokłady ciepłej bielizny i oficerskich kalesonów, były nowe i ładne marynarki i spódnice, przeznaczone na szczególnie ważne wyjście i dlatego nigdy niewkładane i wciąż jeszcze pachnące radzieckim sklepem. Była wyszywana męska koszula sprzed wojny i małe broszki z kości słoniowej, ażurowe i panieńskie – róża, znów róża, żuraw; należały do mamy Galki, mojej babci Dory, ze czterdzieści lat nikt ich nie nosił. Między tym wszystkim istniała oczywista i bezpośrednia więź, a wszystko to miało sens i znaczenie tylko jako całość, ujęta w ramy trwającego życia, a teraz w oczach rozsypało się w proch. W pewnej książce o działaniu mózgu przeczytałam, że aby w ludzkiej twarzy zobaczyć osobę, żeby ją jako osobę rozpoznać, konieczny jest nie tyle zestaw rysów, ile owal. Bez owalu nijak się nie uda: jest tym, co ogranicza naszą historię, tym, co zbiera ją w postrzegalną jedność. Owalem może być samo życie, dopóki trwa; albo – już post mortem – spajająca linia opowieści o tym, co było. Pokorna zawartość tego domu, która zdążyła się poczuć śmietnikiem, nagle odczłowieczyła się i przestała chcieć cokolwiek pamiętać i oznaczać.
Stojąc nad nim i robiąc to, co trzeba, dziwiłam się, jak mało w tym oczytanym domu się pisało, i z niepewną czułością przebierałam palcami po nielicznych klawiszach słów; jakieś frazy z niedawnego i dawnego, historie z obejrzanych bajek, pytania o to, jak się miewa maluch – mój dorastający syn, opowieści o dalekim, z lat trzydziestych, marszu przez pola, szybko rozlatująca się, niedająca się odtworzyć językowa tkanina. „Nigdy nie powiedziałabym szykownie, tylko wykwintnie!” – powtarzała mi Galka surowo, i jeszcze coś, coś takiego, czego nie mogę już sobie przypomnieć, tatko o ojcu, informacje o przyjaciółkach, nowiny sąsiadek, wieści z bardzo samotnego, karmiącego się samym sobą życia.
A jednak mieszkanie było siedzibą pisma, o czym wkrótce się przekonałam. Wśród rzeczy, z którymi ciocia Gala nie rozstawała się do końca, o które pytała i których dotykała, znalazły się liczne tomy zapisanych dzienników, rejestrujących codzienność zapisków, które prowadziła latami, ani-dnia-bez-kreski, w codziennym, jak wstać, umyć się, obowiązkowym porządku. Wciąż jeszcze leżały w drewnianej skrzyni u wezgłowia łóżka; było ich dużo: wystarczyło na dwie duże torby, w których wywiozłam je do siebie, na Bannyj Pierieułok, i od razu zaczęłam je czytać w poszukiwaniu opowieści, objaśnienia, owalu. Przeczytałam: i dziwne to były dzienniki.
Namiętny czytelnik różnego rodzaju dzienników i wspomnień dzieli je na dwie kategorie. Na te, w których język specjalnie obliczony jest na to, żeby stać się oficjalnym i objaśniającym – a więc i na to, żeby być usłyszanym z zewnątrz. Zeszyt staje się poligonem, miejscem regulacji i treningu siebie wewnętrznego, oraz, niczym dziennik Marii Baszkircewej, okazuje się rozwiniętą deklaracją, niekończącym się monologiem, obliczonym na niewidzialną, ale faktycznie istniejącą instancję.
Mnie interesują dzienniki innego rodzaju, takie, które przypominają narzędzie pracy, dopasowane do ręki tego konkretnego rzemieślnika i dlatego mało przydatne dla innych. Narzędzie pracy – to sformułowanie Susan Sontag, która przez dziesięciolecia praktykowała ten gatunek, wydaje mi się nieprecyzyjne. Zeszyty z notatkami Sontag, i nie jej jednej, to nie tylko sposób, by zachomikować idee, do których trzeba będzie jeszcze wrócić, albo zachować naszkicowany trzema kreskami zarys tego, co się wydarzyło, żeby sobie przypomnieć, gdy zajdzie potrzeba. To praktyka niezbędna w codziennym życiu określonego rodzaju ludzi: szkielet, na którym trzyma się ich umocowanie w rzeczywistości, i wiara w to, że jest on nieprzerwany. Takie teksty mają na myśli jednego jedynego czytelnika – za to bardzo zainteresowanego; to chyba oczywiste! Rozkładając zeszyt w dowolnym miejscu, przekonujesz się o własnej realności; jest zestawem dowodów rzeczowych, potwierdzających, że życie ma swoją historię i czas trwania, a co najważniejsze – że dowolny punkt naszej przeszłości mamy na wyciągnięcie ręki.
Rzeczy te (tak bogato reprezentowane w dziennikach Sontag) to w znacznej mierze listy filmów i przeczytanych książek, spisy pięknych słów, ususzone jak grzyby, streszczenia wszystkiego, co przetrawione, prawie nigdy nie mają następstw – nie zmieniają się w książkę-artykuł-film, nie stają się podporą czy punktem wyjścia do rzeczywistej pracy. One w ogóle nie chcą nikomu niczego objaśniać (chyba że samym sobie, ale w takim pędzie i z takimi skrótami, że czasem niełatwo jest zrekonstruować, co autor miał na myśli). To po prostu lodówka – czy raczej, jak to było kiedyś, lodownia, miejsce przechowywania szybko psujących się produktów pamięci, miejsce, w którym gromadzą się świadectwa i potwierdzenia, „materialne symbole niematerialnych stosunków”2, jeśli posłużyć się formułą Gonczarowa.
Jest w tym coś mgliście nieprzyjemnego, choćby z racji zbyteczności; i mówię to z przekonaniem, bo sama jestem taka i moje robocze notatki zbyt często wydają się balastem: martwym, zbędnym ładunkiem, z którym chciałoby się pożegnać, ale co wtedy ze mnie zostanie? W książce The Silent Woman Janet Malcolm opisuje wnętrze, które jest jakoś podobne do mojego notatnika – i to dość paskudne uczucie. Pełno w nim, jak pamiętam, czasopism, książek, pełnych popielniczek, zakurzonych peruwiańskich pamiątek, brudnych naczyń i pudełek po pizzy, słoików, pudełeczek, otwieraczy, poradników Who is Who, odpowiadających za precyzyjną wiedzę, i jeszcze jakieś przedmioty, które nie odpowiadają za nic, ponieważ już od dawna niczego nie przypominają. Dla Malcolm mieszkanie to Borgesowski alef, monstrualna alegoria prawdy, miejsce nieoczyszczonych faktów i wersji, które nie przybrały czystego porządku rzeczy.
Ale dzienniki cioci Gali były innego rodzaju: im dłużej je czytałam, tym bardziej ich struktura – przypominająca sieć o dużych okach – stawała się zagadkowa i tym ciekawsza.
W dzieciństwie na dużych wystawach sztuki widywałam zwiedzających jednego typu. Z jakiegoś powodu były to głównie kobiety; przechodziły od obrazu do obrazu, pochylały się nad tabliczkami i robiły notatki na kartkach albo w zeszycikach. W pewnym momencie zrozumiałam, że przepisują informacje o wszystkich wystawionych pracach, sporządzają coś w rodzaju własnoręcznego katalogu – prawie materialną kopię zobaczonego. Myślałam wtedy, po co im to, dopóki nie zrozumiałam, że spis daje iluzję posiadania: wystawa miała się odbyć i rozpierzchnąć, ale papier zachowywał porządek sprzątniętych sprzed nosa obrazów i rzeźb w oryginalnej postaci, nie pozwalając im się skończyć.
Dzienniki Galki były takim spisem codziennych wydarzeń, zaskakująco szczegółowym – i przy tym zaskakująco skrytym. Precyzyjnie dokumentowały takie detale jak pora wstawania i zasypiania, tytuły programów telewizyjnych, liczba telefonów i imiona rozmówców, to, co zostało zjedzone, i to, co zostało zrobione. Ze starannością i wirtuozerią pominięta została treść dnia, jego zawartość. Pisała, powiedzmy, „czytałam”, ale ani słowa, co to za lektura i co ona znaczyła; i tak było ze wszystkim, z czego składało się jej długie i do cna zapisane życie. Żadnej wskazówki na temat tego, czym to życie było – niczego o sobie, niczego o innych, niczego, poza cząstkowymi i szczątkowymi detalami, z kronikarską precyzją odnotowującymi upływ czasu.
Miałam wrażenie, że gdzieś to życie musi się w końcu wychylić – choć raz, ale pokazać się, wypowiedzieć. Składało się przecież z intensywnych lektur, a to znaczy z rozmyślania, a także z cichego buzowania zachcianek i krzywd, które wiele dla mojej ciotki znaczyły i zajmowały ją na długo. Coś z tego powinno się przecież zachować, rozstrzygnąć w gniewnym akapicie, w którym ciocia Gala powiedziałaby temu światu i nam, jego reprezentantom, całą prawdę, wszystko, co o nas myśli.
Ale niczego takiego w tych zeszytach nie było. Były odcienie i półtony sensu, były jakieś fałdki tekstu, w których utknęła emocja – „hurra”, gdy zadzwonił tata albo ja, kilka nietłumaczących się gorzkich zdań w rocznice rodziców. I w sumie to wszystko. Jakby podstawowym zadaniem każdej notatki, każdego co roku zapełnianego tomu, było właśnie pozostawić pewne świadectwo swojego zewnętrznego życia – a życie prawdziwe, wewnętrzne, zatrzymać dla siebie. Wszystko pokazać. Wszystko ukryć. Przechować wiecznie.
Czego ona tak strzegła w tych zeszycikach? Dlaczego do ostatniej chwili trzymała je przy sobie, i bała się, że przepadną, i prosiła, by przysunąć je bliżej? Być może pisany tekst, jakim się okazał, a okazał się opowieścią o samotności i niezauważalnym popadaniu w niebyt, wciąż miał dla niej siłę oskarżycielskiego zakończenia – świat i my powinniśmy byli wszystko to przeczytać i w końcu zrozumieć, jak nieładnie się z nią obeszliśmy.
Albo, dziwna myśl, te ubogie wydarzenia przechowywały dla niej istotę radości, którą uważała za istotne unieśmiertelnić, zawrzeć w rękopisach, które nie płoną – i mówią, nie próbując dawać świadectwa? Jeśli tak, to się jej udało.
11 października 2002
Znowu od końca. Teraz jest 1.45. Dopiero co namoczyłam ręczniki i koszule nocne itd., wszystko, co trzeba, oprócz ciemnego. Pościel później. Wcześniej opróżniłam balkon. Za oknem +3°C, warzywa mogłyby zmarznąć! Obrałam dynię i na razie włożyłam w kawałkach do koszyka, będę mrozić. Bardzo powoli to wszystko idzie! Pod kabaret na RTR robiłam to dwie godziny, a jeszcze trochę mi zeszło. Do tego herbata z mlekiem.
Od 16.00 do 18.00 spałam, musiałam się zdrzemnąć. Do tego telefon do T.W. o telefonie na Wojkowską. I jego telefon do 12.00: czy telepudło działa? A ono od rana nie działa na żadnym kanale. Wstałam około 8, gdy Sierioża (lokator – M.S.) się mył; długo się zbierałam i po 9 wyszłam. Autobus numer 3 przyjechał o 9.45, czekaliśmy na niego. Trzeba było iść na 171. Wszędzie już były tłumy i wszystko długo trwało. Uralska, dworzec autobusowy, gazety. Za to kupiłam dynię, po raz pierwszy widzę ją w tym sezonie, i marchewkę. W domu byłam około 12. Chciałam obejrzeć „Colombo”. A nocą po 1.45, po zmierzeniu ciśnienia, wzięłam klonidynę i czekałam, dopóki mi nie spadnie, żeby wziąć kolejne lekarstwa. Odczekałam dwadzieścia minut, ale nie udało mi się zmierzyć i położyłam się w końcu o 3.
8 lipca 2004
Od rana ładny słoneczny dzień, obeszło się bez deszczu. Rano piłam kawę z mlekiem skondensowanym i około 11 poszłam na Ałtajską. Było tłumnie, a ja siedziałam bardzo długo, do 13, przy strumieniu, patrzyłam na zieleń, chmury, niebo, śpiewałam i było mi tak dobrze!
Po ścieżkach spacerowano z psami, prowadzono wózki z dziećmi, całe grupy opalały się w kostiumach kąpielowych, odpoczywały, bawiły się.
Zapłaciłam już bez kolejki, kupiłam twaróg i ruszyłam do domu. Przed nową szkołą jest taka rozkoszna zieleń – wysokie przytulie, dzika róża – zaskakująco pięknie! A na drodze chłopaki bawiły się we wraku samochodu. Mieli plastikową butelkę wypchaną strączkami. Podobno zjadliwe.
11 października 2005
Ani nie spałam, ani nie miałam chęci wstawać, ruszać się, coś robić... 10.40 przyniosłam pocztę, znów się położyłam. Wkrótce przyszła Swieta, zaradna jest – wszystko kupi lepiej ode mnie! Wypiłam herbatę i cały dzień leżałam. Podziękowałam Wł. Was. za list...!
Bobrowa dodzwoniła się do mnie po 12. Przyjechała we czwartek...
Dzwoniłam do Morozki do szpitala, do Iry z Centrum Pomocy Społecznej, a wieczorem do Jurczuka. Pod tv poskładałam pranie ze stołu. Położyłam się 23.30.
Gorąco. Włożyłam spódniczkę Toni. Szare, bezbarwne, nikomu niepotrzebne życie! Za dnia – herbata, wieczorem – kawa. Kompletny brak apetytu!
A jednak była w nich jedna notatka, niepodobna do pozostałych, z 17 czerwca 2005 roku.
Rano zadzwoniłam do Simy. Potem wyjęłam album. Wytrząsnęłam, oczywiście, wszystkie fotografie i długo je oglądałam. Jeść mi się nie chciało, ale zajęcie to wywołało taką tęsknotę, łzy, nostalgię za minionym czasem, i za wszystkimi tymi, których już nie ma, i po bezsensownym, a właściwie niepotrzebnym mym życiu, po pustce, którą czuję w duszy... Chciałam pogrążyć się w zapomnieniu.
Znów więc położyłam się do łóżka, i cały dzień, co dziwne, nie wiadomo jak, spałam, prawie nie wstając, aż do wieczora, do godziny 20, gdy po wypiciu mleka i zaciągnięciu zasłon znów się położyłam i trwałam w tym śnie, wyrywającym mnie z rzeczywistości. Sen to wybawienie.
Minęło kilka miesięcy, a może lat. Zeszyty Galki leżały tu i tam, pomieszane trochę z innymi papierami, które zostawia się na wierzchu z myślą, że zaraz się przydadzą, a one starzeją się pod ręką, jak sprzęty domowe. Pomału przypomniałam sobie o nich, gdy byłam w Poczinkach.
Zabite deskami miasteczko w powiecie arzamaskim, dwieście z długim ogonem kilometrów od Niżnego Nowogrodu, cieszyło się w naszym domu wątpliwą sławą. Poczinki były miejscem, skąd wszyscy wyszli i dokąd nikt nie chciał wracać przez siedemdziesiąt czy ile tam lat. Nabokov uważa istnienie za szczelinę słabego światła między dwoma idealnie czarnymi wiecznościami; zdaje się, że pierwsza, ta, gdzie nas jeszcze nie ma – zionie głębiej; i właśnie taką dziurą w rodzinnej pamięci stał się ten cichy teren zabudowany, niespecjalnie kogokolwiek interesujący.
Rodzina, zdaje się, mieszkała tam wielka; niewyraźnie pamiętałam opowieści o braciach i siostrach, których było ponad dziesięcioro, fotografie powozów zaprzężonych w konie i drewniane zabudowy, a wszystko to przysłaniały późniejsze opowieści o niewiarygodnych przygodach urodzonej w Poczinkach mojej prababci Sarry Ginzburg. Udało się jej jakoś i posiedzieć w więzieniu w carskich jeszcze czasach, i pomieszkać we francuskim mieście Paryżu, i wyuczyć się na lekarza, i leczyć radzieckie dzieci, wliczając w to moją mamę i mnie, i wszystko, co o niej opowiadano, miało laurowy posmak legendy. Nikt nawet nie zamierzał sprawdzać jej źródeł.
Choć był jeden krewny, który wybierał się do Poczinek – które z wiekiem skurczyły się w wieś – jak na polarną ekspedycję i próbował namówić na to bliższych i dalszych, mnie na szarym końcu. Miał zaskakująco przejrzyste oczy i ciągły, pracujący jak motorek, entuzjazm, którego powody omawiał z dorosłymi. W Moskwie bywał rzadko, przyjechał porozmawiać o podróży, ale moich rodziców nie zastał: mieszkali teraz w Niemczech, a rodzinę reprezentowałam ja. Nie myślałam wcześniej o podobnych sentymentalnych podróżach, ale nagle leciutko się zapaliłam: miejsce naszego pochodzenia po raz pierwszy zdało się osiągalne, czyli rzeczywiste. Im bardziej mój rozmówca skupiał się na trudach podróży i dalekim dystansie, które czyniły podróż mało prawdopodobną, wymagającą przygotowania, planowania, myślenia, tym jaśniejszy stawał się fakt, że jakoś można się przecież tam dostać. Ten saratowski Lonia miał zamiar pojechać do Poczinek rodzinnie, a przez to pojęcie rozumiał coś w rodzaju powrotu plemion Izraela, których powinno być wiele; tak się wybierał i umarł z dziesięć lat temu. Poczinki pozostawały niewidzialne, jak położone pod wodami jeziora legendarne miasto Kitież.
Ale oto ja powoli się do nich zbliżałam. Co mnie napędzało – nie wiem, a już tym bardziej nie mam pojęcia, co spodziewałam się tam odkryć, przed drogą posiedziałam jednak w internecie, jakbym ustawiała ostrość. Wychodziło na to, że to miejsce jest dosłownie obumarłe, umieszczone na starej mapie głęboko za Arzamasem, w powiecie łukojanowskim – w pobliżu Bołdina, rodzinnego majątku Puszkina, pomiędzy miejscowościami o nazwach Utka i Pogibiełka. Pociągi nawet nie zbliżały się do tych krain, z jakiegokolwiek dworca kolejowego trzeba było jeszcze jechać ze trzy godziny. Postanowiliśmy jechać bez wykrętów: samochodem z Niżnego.
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, różowymi, dziurawymi po zimie ulicami. Dziwna okolica, która nie całkiem zapomniała o swojej miejskości – industrialne budowle obok drewnianych domów, z ich płotami i ogródkami – osuwała się w wąwozy i ponownie zbliżała się ku szkłom. Gdy wyjechaliśmy na drogę, samochód sam się rozpędził do bezsensownej prędkości wyścigowej; kierowca, ojciec trzymiesięcznego syna, ręce na kierownicy, nonszalancko milczał. Droga przesuwała się w górę, w dół oszczędnymi falami, pod świerkami pokrywami leżał zgłupiały na starość śnieg. Świat biedniał z każdym przebytym kilometrem. W poczerniałych wioskach świeciły fajansowym blaskiem nowiutkie cerkwie, białe, jak korony zębowe. Miałam ze sobą przewodnik, który nęcił urokami Arzamasu, zostawionego dawno w tyle po prawej, oraz książeczkę o Poczinkach, wydaną dwadzieścia lat temu. Wspominano w niej sklep Żyda Ginzburga, handlującego maszynami do szycia, i to by było na tyle. O bohaterskiej Sarrze nikt tam nawet nie słyszał.
Jechaliśmy długie godziny. W końcu wyłoniły się ponure, nie toskańsko-mandelsztamowe, raczej umbryjskie wzgórza koloru ciemnej miedzi, równe jak wdech i wydech. Gdzieniegdzie połyskiwała szybko kończąca się woda. Gdy minęliśmy rozwidlenie prowadzące do Bołdina, zaczęliśmy napotykać pomniki Puszkina; zgodnie z legendą jego chłopska kochanka pochodziła ze wsi Łukojanow, która dała nazwę powiatowi.
W bezruchu trwały stadka drzew.
Miasteczko zbudowano wzdłuż głównej podłużnej ulicy; od niej odchodziły w prawo i w lewo precyzyjne linie prostopadłe. Po tej stronie drogi stała ładna klasycystyczna cerkiew – jak objaśnił przewodnik, sobór Zmartwychwstania Pańskiego, w którym kiedyś służył kapłan Orfanow. Znałam to nazwisko: Wala Orfanowa przekazywała mi w dzieciństwie pozdrowienia, a raz poprosiła mamę, by kupiła mi w jej imieniu książkę, żeby Masza pamiętała. Z dostępnych w antykwariacie tytułów mama wybrała tomik Sołoguba. Na nieszczęście był to Wielikij Błagowiest, wiersze rewolucyjne, wydane w 1923 roku; rzeczy w rodzaju: „Jestem wolny proletariusz z sercem gorejącym w piersi”, według moich ówczesnych miar do niczego się nie nadawały, nie byłam też jeszcze wtedy zdolna ocenić ich brzmienia, a przecież:
Koń oficera
Wrogich sił
Prosto na serce
Prosto na serce nastąpił.
Na pustynnym placu, z którego czym prędzej chciało się skręcić tam, gdzie jest co zobaczyć i dotknąć, powitała nas Maria Aleksiejewna Fufariewa, historyk poczinkowskiego życia. W ten niedzielny dzień otworzono dla nas bibliotekę, ośrodek lokalnej kultury, w której znajdowała się wystawa: ktoś przysłał z Niemiec stuletnie akwarele – portrety domów i ulic. Ta niemiecka rodzina mieszkała w Poczinkach od końca dziewiętnastego wieku i nagle przypomniałam sobie słyszane w dzieciństwie nazwisko Getling. Obrazki były przytulne, kolorowe; Augusta Getling, siostra ich autora, przygotowywała moją młodziutką prababkę do gimnazjum właśnie w tym wesołym domku z malwami i napisem „Apteka”. Wciąż jeszcze stał, wyłożony betonem, z utraconym gankiem, ani kwiatów, ani rzeźbionych obramowań. Gdzie mieszkała na początku dwudziestego wieku moja Sarra ze swoją rodziną, dużym podwórzem, powozem, nie wiedział nikt.
I to było wszystko, tylko tyle było, jak w codziennych zapiskach cioci Gali, gdzie należało zadowolić się raportami na temat pogody, spisem produktów spożywczych oraz programów w telewizji. To, co za tym stało, chwiejąc się, bucząc, nie spieszyło się z ujawnieniem; może w ogóle nie zamierzało tego robić. Poczęstowano nas herbatą, zaprowadzono na spacer. Omiatałam wzrokiem ziemię, jakbym chciała znaleźć grosik.
Wieś nie zatarła rysów tego, że była miastem, funkcjonującym wokół największego w powiecie, a może i w całej guberni, targu końskiego. Przeszliśmy wskroś niegdysiejszy plac rynkowy – jego ogromna przestrzeń zarosła obecnie drzewami, gdzieś pośrodku stał pomnik Lenina w świńskim kolorze, ale miejsce to wyraźnie odwykło od ludzi, było zbyt duże, by odkryć dla siebie nowe przeznaczenie. Plac okalały maleńkie domki, które zeskoczyły wprost z oglądanych przed chwilą obrazków, niektóre nosiły ślady gwałtownej i przymusowej przebudowy. Pokazano mi jeszcze jedno puste miejsce – asfaltowy kwadrat w miejscu sklepu Sołomona Ginzburga, starszego brata Sarry; sfotografowaliśmy się w pośpiechu: grupa nastroszonych kobiet w płaszczach i czapkach. Wiał wiatr. Na skraju trawy, koło ulicy, srebrzył się jeszcze jeden pomnik: wspaniałego konia Kaprala, który dwadzieścia lat służył tutaj w charakterze ogiera rozpłodowego.
Za mostem na rzece Rudnia, jeśli przejechać kawałek, znajdowało się przebrzmiałe przedsiębiorstwo miastotwórcze – stadnina Lejb-Gwardyjskiego Pułku Konnego, wybudowana w czasach Puszkina. Konie hodowano tu także wcześniej, „ogiery arabskie i nogajskie, i konie, i wałachy, i kobyły nogajskie, i stadne, i kłusaki rosyjskie”, potem Katarzyna II Wielka uczyniła z tego przedsiębiorstwo na wielką skalę, a ogromny zakład o klasycznych liniach i z popękaną bielą, opuszczoną i zapadniętą centralną wieżyczką, z wejściowym portalem, lustrzanie oddanym po tej stronie kwadratu, miał być ostoją cywilizacji, wysepką uporządkowanego petersbużestwa. Ostatecznie podupadł całkiem niedawno, w latach dziewięćdziesiątych. Otaczało go pole, do gołego wylizane przez długą zimę. Po otwartych zagrodach chodziły ostatnie konie: rude, ociężałe, z jasnymi rozkudłanymi grzywami. Podnosiły głowy i nosami trącały wyciągnięte ręce. Niebo zrobiło się oślepiające, obłoki były gromadą niesforną, obłupana farba odsłaniała różowawą spodnią warstwę.
Przejechaliśmy już pół drogi, gdy nagle się zorientowałam, że nie zrobiłam najważniejszego: nie mogło tu nie być cmentarza, żydowskiego czy jakiegokolwiek, na którym leżą wszyscy moi. Kierowca wyciskał swoje sto dwadzieścia, migały nazwy: Surowatika, Pieszełań. Zadzwoniłam do Fufariewej: cmentarza nie było od dawna, podobnie jak nie było już w Poczinkach Żydów. Choć jeden został, ona wiedziała, kim jest i jak się nazywa. Wyobraźcie sobie, że jego nazwisko brzmiało Guriewicz, jak mojej mamy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY, CUDZY DZIENNIK
ROZDZIAŁ DRUGI, O POCZĄTKACH
ROZDZIAŁ TRZECI, PEWNA LICZBA FOTOGRAFII
ROZDZIAŁ CZWARTY, SEKS MARTWYCH LUDZI
NIEROZDZIAŁ, LEONID GURIEWICZ, 1942 LUB 1943
ROZDZIAŁ PIĄTY, ALEF I NASTĘPSTWA
ROZDZIAŁ SZÓSTY, MIŁOSTKI
ROZDZIAŁ SIÓDMY, NIESPRAWIEDLIWOŚĆ I JEJ FASETY
NIEROZDZIAŁ, NIKOŁAJ STIEPANOW, 1930
ROZDZIAŁ ÓSMY, LUKI I DYWERSJE
NIEROZDZIAŁ, LOLA (OLGA) FRIDMAN, 1934
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY, PROBLEM WYBORU
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ PIERWSZY, ŻYDEK SIĘ CHOWA
NIEROZDZIAŁ, SARRA GINZBURG, 1905–1915
ROZDZIAŁ DRUGI, SELFIE I NASTĘPSTWA
ROZDZIAŁ TRZECI, GOLDCHAIN ROBI SKŁAD, WOODMAN KOREKTĘ
ROZDZIAŁ CZWARTY, MANDELSZTAM ODRZUCA, SEBALD ZBIERA
NIEROZDZIAŁ, LOLA (OLGA) GURIEWICZ, 1947(?)
ROZDZIAŁ PIĄTY, Z JEDNEJ STRONY, Z DRUGIEJ STRONY
ROZDZIAŁ SZÓSTY, CHARLOTTE, CZYLI NIEPOSŁUSZEŃSTWO
NIEROZDZIAŁ, STIEPANOWOWIE, 1980, 1982, 1983, 1985
ROZDZIAŁ SIÓDMY, GŁOSY JAKOWA, ZDJĘCIE ISAWA
ROZDZIAŁ ÓSMY, LODIK, CZYLI MILCZENIE
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY, JOSEPH, CZYLI POSŁUSZEŃSTWO
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY: CZEGO NIE WIEM
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY, LOSU NIE OSZUKASZ
ROZDZIAŁ DRUGI, LONIECZKA Z POKOJU DZIECIĘCEGO
ROZDZIAŁ TRZECI, CHŁOPCY I DZIEWCZĘTA
ROZDZIAŁ CZWARTY, CÓRKA FOTOGRAFA
2 Iwan Gonczarow, Zwykła historia, tłum. Wacław Rogowicz, Wydawnictwo Książka i Wiedza, Warszawa 1955.