Читать книгу Ewakuacja - Marko Kloos - Страница 6
Prolog
ОглавлениеStarzy sierżanci opowiadają czasami o dawnych, dobrych czasach.
O wspaniałym i owianym legendami okresie, gdy służba wojskowa okazywała się pożądanym zajęciem: przepustką do bezpiecznej kariery, źródłem porządnego wyżywienia i znośnych dochodów. Armia była wybredna, ale jeśli udało się do niej zaciągnąć, do końca życia pozostawało się członkiem uprzywilejowanej klasy.
Oczywiście dawne, dobre czasy musiały dobiec końca jakieś dziesięć minut po podpisaniu przeze mnie papierów werbunkowych.
Toczyliśmy wojnę z nowym wrogiem już od niemal pięciu lat i nie potrafiliśmy nawet porozumieć się, jak go określać. Ksenobiolodzy zaproponowali niemożliwy do wymówienia łaciński termin, którego nie stosowano nigdzie poza pracami naukowymi. Piechociarze, znani ze swojej prostolinijności, mówili o Dryblasach lub Wielkich Brzydalach. Chino-Ruscy przez pierwszy rok wojny nie mieli dla nich nazwy, uważali bowiem, że Wspólnota Północnoamerykańska snuła bajeczki, aby ukryć katastrofalne wyniki terraformowania lub klęski żywiołowe w koloniach, traconych przez nas jedna po drugiej.
Wtedy Dryblasy zajęli zasiedloną przez ZCR Nowają Rossiję, leżącą tuż za trzydziestką. Sto trzydzieści tysięcy martwych kolonistów później ich naukowcy zaczęli wreszcie porównywać notatki z naszymi.
Obcy, mierzący blisko dwadzieścia pięć metrów wzrostu i okryci niezwykle grubą skórą, łazili grupami. Potrzeba było ciężkich pocisków przeciwpancernych, by wyszczerbić Dryblasa, a ich wysokich na półtora kilometra budowli terraformujących nie ruszało nic poza dziesięciokilotonową taktyczną atomówką. Istniał tylko jeden sposób, by usunąć ich z zajętej kolonii: zasypać z orbity ich wymienniki atmosferyczne i osady głowicami nuklearnymi o sumarycznej mocy kilku setek megaton. Problem w tym, że po takiej terapii planeta nie nadawała się do ponownego zasiedlenia przez ludzi. W momencie, gdy okręty nasienne obcych pojawiały się nad kolonią, w zasadzie ją traciliśmy. Dla nas to była wojna, dla nich – jedynie usuwanie szkodników.
W czasach, kiedy zaciągałem się do wojska, ZCR i WPA dysponowały kilkuset koloniami, od dawnych osad na Lunie aż do świeżo sterraformowanej Nowej Kaledonii tuż przed linią siedemdziesięciu lat świetlnych. Wówczas pojawili się Dryblasy i wyrzucili nas z planety o nazwie Willoughby, po pięciu latach zaś nie została nam już żadna zasiedlona planeta poza linią trzydziestu lat świetlnych, kiedyś stanowiącą granicę między koloniami wewnętrznymi i zewnętrznymi.
Mieliśmy już tylko sześćdziesiąt dziewięć kolonii, a ich liczba spadała co roku o około dziesięć. Zjawiali się Dryblasy, likwidowali duże osiedla, niszczyli nasze kosztowne stacje terraformujące, stawiali w pełni sprawną, niezwykle wydajną sieć wymienników atmosferycznych w mniej czasu, niż my potrzebowaliśmy, by przesłać posiłki przez najbliższy komin Alcubierre’a, i przejmowali planetę. Gdy wchodzili na orbitę, ludziom z powierzchni pozostawało jedynie rozproszyć się i czekać na przybycie sił ewakuacyjnych marynarki, ponieważ garnizon marines mógł gówno zrobić obcym.
W dzieciństwie uwielbiałem oglądać w sieciowizji kiepskie wojskowe filmy przygodowe. Pamiętałem te bardziej optymistyczne, w których Ziemię najeżdżał gatunek jeszcze bardziej skłonny do przemocy i ekspansji niż my, narody Ziemi zaś zapominały o dzielących je dawnych różnicach i stawały ramię w ramię, aby odeprzeć zewnętrzne niebezpieczeństwo.
Tymczasem nawet to, że obcy zagrażali ich koloniom, nie potrafiło powstrzymać ZCR przed wchodzeniem nam w paradę i wykorzystywaniem faktu, że trzy czwarte naszej wojskowej potęgi zostało nagle skierowane na front. W głębokiej przestrzeni musieliśmy okopywać się i bronić osiedli przy użyciu batalionów i pułków tam, gdzie wcześniej stacjonowały kompanie i plutony. W wewnętrznych koloniach nagle wzmogły się na nowo śmiałe najazdy Chino-Ruskich i musieliśmy odpędzać ich od planet, które pozostawały pod naszym władaniem od ponad pięćdziesięciu lat.
W związku z tym wszystkim przez ostatnich pięć lat praca ludzi w mundurach była daleka od bezpiecznej.
Zakończyły się odloty z Ziemi do kolonii i z tego powodu nasza ojczysta planeta stała się jeszcze mniej przyjemna niż w czasach, gdy wstępowałem do wojska. Transporty miały wcześniej dwie funkcje: zmniejszały liczbę populacji i dawały nadzieję na lepszą przyszłość każdemu, kto jeszcze nie zdobył biletu. Miejsce na statku kolonijnym stanowiło najwyższą nagrodę w loterii i dopóki istniała szansa na zdobycie go, niespokojne masy posiadały jakieś perspektywy. Teraz zniknęło nawet to niewielkie prawdopodobieństwo i w biednych dzielnicach w ciągu miesiąca wybuchało więcej zamieszek niż dotychczas w ciągu roku. Co gorsza, wiecznie zmagający się z deficytem rząd WPA był teraz naprawdę spłukany.
Kolonizacja przestrzeni to cholernie kosztowne przedsięwzięcie i straciliśmy biliony dolarów w sprzęcie w koloniach przejętych przez Dryblasów. Na tych światach nie wydobywano już surowców, nie przywożono z nich nic, co równoważyłoby cenę zasiedlenia, a żadna z prywatnych korporacji nie chciała udzielać kredytów lub brać nowych kontraktów kolonijnych. Na domiar złego wojsko było wyposażone i zorganizowane tak, by walczyć z innymi siłami zbrojnymi, w budżecie zaś nie zostały pieniądze potrzebne do przeekwipowania dziesięciu dywizji marines oraz pięciuset okrętów kosmicznych, aby stały się zdolne do walki z dwudziestopięciometrowymi stworami, a nie tylko z chińskimi bądź rosyjskimi żołnierzami.
Dawno, dawno temu kariera wojskowa mogła stanowić świetny pomysł na życie. Teraz byliśmy zbyt rozproszeni, niedofinansowani i niedoceniani. Za sobą mieliśmy niespokojne masy przeludnionego ojczystego świata, przed nami zaś znajdował się nowy przeciwnik, znacznie przewyższający nas pod względem fizycznym i technologicznym. Tylko szaleniec zgodziłby się w takiej chwili zaciągnąć i trzeba było mieć nie po kolei w głowie, aby pozostać w służbie, gdy kontrakt dobiegł końca.
Zatem gdy nadeszła chwila, bym znów złożył podpis albo spakował rzeczy i wrócił do cywila, oczywiście podpisałem się na wykropkowanej linii.