Читать книгу Byle dalej - Marta Owczarek - Страница 3
POLSKA: TRZY, DWA, JEDEN...
ОглавлениеOd czego zacząć nową drogę życia? Może najpierw przydałby się dach nad głową. Odbieramy więc długo oczekiwaną paczkę. Rozpakowujemy pudło. W środku leży zwinięte nasze wymarzone, wytęsknione m1... czyli malutki, szary namiot.
Jest nieduży, ale solidny. Musi być mocny, bo będzie nam służył przez nadchodzące miesiące, a może nawet lata. Chciałoby się go jak najszybciej wypróbować, myśli same wędrują daleko, w góry, do lasu, nad oceany... Cóż, kiedy tymczasem za oknem panoszy się szarobiała, lodowata i nieprzyjemna polska zima. Do wyjazdu zostały jeszcze cztery długie miesiące.
– To co, rozbijamy się?
– No chyba!
Raz-dwa zabieramy się do dzieła i po kilku minutach w dużym pokoju jak gdyby nigdy nic staje namiot.
Teraz trzeba go jeszcze „umeblować”. Dmuchamy maty i wkładamy je do środka. Zatem w naszym nowym m1 mamy już łóżka. Dorzucamy śpiwory. Gotowe. Można iść spać.
Wpełzamy do namiotu. Jest może trochę twardo, ale poza tym całkiem wygodnie. Śpimy smacznie do rana, choć jeszcze do końca nie wierzymy, że właśnie tak będziemy spędzać wiele nadchodzących nocy.
Klamka zapadła. Data wyjazdu ustalona: lipiec 2008 roku. Data to bardzo ważna rzecz, żeby projekt się nie rozsypał, nie rozmył w szarej codzienności. Data i nic więcej. Żadnych dodatkowych warunków. Jeśli zaczniemy wymyślać jakieś warunki, to potem, gdy przyjdzie strach przed wyruszeniem, niepewność, czy to dobry pomysł i czy jesteśmy gotowi, posłużyłyby z pewnością za pretekst, żeby przełożyć wyjazd. Na rok, na pięć lat, albo może i na zawsze.
W podróż wystartujemy więc za dwa lata, licząc od dziś. Do tego czasu postaramy się żyć w miarę skromnie. To, czego nie przejemy, będziemy odkładać na wyjazd. Wyruszymy z tym, co uda nam się uskładać. Do tego dojdzie czynsz z wynajętego mieszkania. To powinno wystarczyć na rok podróży, może parę miesięcy więcej. Będziemy podróżować ekonomicznie, spać w namiocie lub niedrogich hostelach, gotować samodzielnie lub jeść w tanich przydrożnych barach. Trochę z oszczędności, a trochę dlatego, że to styl podróżowania, który zawsze najbardziej nam odpowiadał.
Wyszło jakoś naturalnie. Nikt nikogo nie namawiał ani nie przekonywał do wyjazdu. Po dwóch latach wspólnego życia i paru kilkutygodniowych wypadach po prostu za którymś razem uznaliśmy, że podróże są tym, co daje nam najwięcej szczęścia. Że chcemy wyjechać na dłużej. Któreś z nas powiedziało jedno zdanie, drugie podchwyciło, od słowa do słowa wykluła się data: lipiec 2008. Howgh.
Im bliżej wyjazdu, tym bardziej jesteśmy przekonani, że to najlepszy pomysł w naszym życiu. Do ostatnich chwil ani razu nie przychodzi nam do głowy myśl, żeby zrezygnować. Nie ma strachu ani wątpliwości, których się mimo wszystko spodziewaliśmy.
Na rok przed startem wyjawiamy nasz plan najbliższym. Początkowo szokuje, ale właściwie wszyscy po cichu trochę się tego spodziewali. Mimo że perspektywa rozłąki z bliskimi była podstawowym mankamentem całego pomysłu, rodzina od początku nas wspierała. Ani razu nie usłyszeliśmy, że robimy coś głupiego, nieodpowiedzialnego, że rujnujemy sobie przyszłość. Spotkaliśmy się z tak wspaniałym zrozumieniem, że trudno za nie podziękować słowami.
Kolejna kwestia – praca. Nie ma rady, pracę trzeba rzucić. Nie chcemy palić za sobą mostów. Gdy ponownie zawitamy do kraju, prawdopodobnie będziemy mogli w ten czy inny sposób powrócić do poprzednich zajęć. Trzeba jednak złożyć wypowiedzenie. Zbieramy się i zbieramy, szukamy dobrego momentu, odkładamy tę chwilę z dnia na dzień.
– Okej, dziś to zrobimy – ustalamy przy śniadaniu.
Wracamy wieczorem do domu. Siadamy do kolacji. Zerkamy na siebie.
– Powiedziałeś?
– No chciałem, ale nie było okazji... bo musiałem szybko napisać raport, a potem zadzwonił klient... A ty?
– Ja powiem im jutro...
I tak kilka razy. W końcu się jednak zmobilizowaliśmy. Zamiast chłodu i niezrozumienia, których się trochę obawialiśmy, spotkała nas kolejna miła niespodzianka. Gratulacje za odwagę spełniania marzeń i wzruszające pożegnanie.
Przygotowań z jednej strony jest dużo, a z drugiej właściwie niewiele. Ponieważ decyzję o wyjeździe podjęliśmy z dużym wyprzedzeniem, mieliśmy czas, żeby wiele rzeczy przemyśleć na spokojnie.
Oczekiwanie na wyjazd było bardzo przyjemne, w pewien sposób należało już do samej podróży.
Na trzy miesiące przed wyjazdem zaczynamy poważniejsze działania. Przechodzimy szczepienia, choć większa ich część i tak pozostała nam po wcześniejszych podróżach. Zakładamy konto w banku, takie, aby nie pobierano prowizji za zagraniczne wypłaty. Opróżniamy mieszkanie i zaczynamy szukać najemcy. Na wszelki wypadek podpisujemy pełnomocnictwa dla rodziny. Wyrabiamy nowe paszporty i międzynarodowe prawa jazdy. Występujemy o kilka wiz na wjazd do państw, które planujemy niedługo odwiedzić. Skanujemy wszystkie dokumenty na wypadek kradzieży. Wykupujemy ubezpieczenie. Przeróżnych drobnych spraw wciąż jest bez liku. Gdy już nam się wydaje, że wszystko jest gotowe, zawsze wyskakuje jeszcze jakiś drobiazg, coś się przypomina.
Przede wszystkim jednak żegnamy się ze znajomymi. Ostatnie dni upływają na niekończących się imprezach.
Dosyć tych przygotowań. Pakujemy się. Ale jak to zrobić? Jak upchnąć cały nasz świat w dwa nieduże plecaki?
Namiot, maty do spania, śpiwory, czołówki, palnik, metalowe kubki, nieduży garnek, łyżka i scyzoryk. Później, w drodze, dochodzi kolejna, bardzo przydatna rzecz, bez której nie rusza się z domu porządny polski turysta – grzałka elektryczna. Parę ciuchów i kilka kosmetyków: mydło, szampon, krem (tak, Bartku, przyda się krem), dezodorant. Do tego lekarstwa, których zabieramy zdecydowanie za dużo. Większość albo się przeterminowała i musieliśmy je po drodze wyrzucić, albo dojechały z powrotem do Polski. Z perspektywy czasu wiemy, że zabieranie leków „na wszelki wypadek” jest bezsensowne. Warto zawsze mieć przy sobie polopirynę, coś przeciwbólowego, jodynę, opatrunek, ewentualnie awaryjną dawkę antybiotyku. Leki na zatrucia znacznie lepiej kupić tam, gdzie człowieka dopadnie niemoc, gdyż miejscowi najlepiej się orientują, czym skutecznie ją zwalczać. Poza nielicznymi ekstremalnymi sytuacjami, jak przejazd przez pustynię, na całym świecie, nawet w tych „egzotycznych” miejscach, są lekarze i apteki, w których w razie potrzeby można kupić potrzebne medykamenty.
Nasuwa się jednak pytanie: Co z malarią? Na ten temat krąży wiele mitów. Ostatecznie zabieramy ze sobą lek Malarone, który weźmiemy, gdy okaże się, że jest źle: cztery tabletki naraz, aby mieć siłę dotrzeć do najbliższego szpitala. Jednak nie będziemy łykać żadnych leków profilaktycznie. Słusznie czy nie, wychodzimy z założenia, że przy paromiesięcznym pobycie w zagrożonej okolicy ciągłe przyjmowanie leku być może przyniosłoby więcej szkód niż pożytku. To, co ma sens na krótkim wyjeździe, na dłuższą metę nie zdaje egzaminu.
Dotąd w sprawie zawartości plecaka byliśmy względnie zgodni. Teraz pora dorzucić trochę skarbów. Każde z nas ma inne priorytety.
– Chyba żartujesz. Mieliśmy redukować bagaż!
– Ale to jest bardzo ważny kabelek. Zobaczysz, przyda się... – Bartek z miną winowajcy szybko chowa do plecaka kolejny zwój mający połączyć jakąś tajemniczą baterię z inną niezwykle istotną wtyczką.
Tak jest przed każdym wyjazdem. Z uporem maniaka gromadzi stertę przejściówek, kabli, ładowarek i baterii i zawsze staczamy o nie wojnę.
Myśląc, że Bartek akurat nie patrzy, usiłuję wcisnąć między koszulki drugą książkę. Na próżno.
– I jeszcze to chcesz nosić?! Taką cegłę?!
– Przecież ma miękką okładkę...
Najważniejsze, że plecaki się dopięły. Wystarczyło jeszcze miejsca na mały komputer Everun. Aparat fotograficzny zmieścił się do kieszeni, bo zaczynamy podróż z niedużą „idiotenkamerą” (którą zamieniliśmy potem na lustrzankę).
Co warto było zabierać, a czego nie, wyjdzie, jak to się mówi, w praniu. Najwyżej dokupimy coś w trasie albo odeślemy zbędne rzeczy pocztą.
No to co? Gotowi? Oczywiście, że nie! Ale i tak jedziemy!