Читать книгу Byle dalej - Marta Owczarek - Страница 4
MONGOLIA: PIECHOTĄ NA ZAĆMIENIE SŁOŃCA
Оглавление– Konie wam uciekły – nie tyle pyta, ile łamanym rosyjskim stwierdza stojący przed jurtą Mongoł na widok naszych zmęczonych min i ciężkich, wypchanych po brzegi plecaków.
Zaprzeczamy. Żadnych koni nigdy nie mieliśmy.
– Aha, czyli zepsuł się wam łazik – kiwa ze zrozumieniem głową. Skoro nie przybyliśmy na koniach, dedukuje, to widać musieliśmy dostać się na ten koniec świata samochodem. Tymczasem my znowu zaprzeczamy.
– To co wy tu robicie? – mężczyzna jest mocno skonfundowany.
– A tak sobie, widzi pan, idziemy przez góry...
– Ale po co?
– A bo ładnie tu macie...
Każdy Mongoł wie od dziecka, że nie po to stworzono konia, żeby człowiek musiał zapychać przez góry na własnych nogach. I do tego objuczony bagażem! No, chyba że jest bogaty i nowoczesny, wtedy zamiast konia kupuje sobie rozklekotany ruski łazik. Ale żeby piechotą? Nie do pomyślenia. Coś tu ewidentnie nie gra. Mężczyzna łypie na nas podejrzliwie wąskimi, skośnymi oczkami, marszczy szerokie, płaskie czoło. Albo regularnie robimy go w balona, albo mamy nierówno pod sufitem. Tak czy siak, trzeba z nami ostrożnie.
W końcu ciekawość wygrywa. Mężczyzna zaprasza nas do swojej jurty, jak nakazuje obyczaj, częstuje herbatą z mlekiem, zjełczałym masłem i solą. Przedstawia rodzinę. Powoli opowiadamy, skąd się tu wzięliśmy i co robimy. Są zdumieni, lecz niezwykle serdeczni.
– Jesteście pewni, że nie potrzebujecie pomocy, żeby wrócić? – dopytują co kilka minut.
Ale po kolei... Dlaczego Mongolia i dlaczego na piechotę? Przed wyjazdem długo głowiliśmy się, od czego zacząć. Czy lepiej ruszyć w prawo, czy w lewo. Na wschód czy na zachód. To jak, rzucamy monetą? Albo może lepiej z zamkniętymi oczami wcelujmy palcem w globus? Każdy sposób jest dobry, żeby znaleźć się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Gdzie nie ma klimatyzowanych autokarów i natrętnych handlarzy wciskających do rąk turystów paciorki, dywaniki czy posążki. Tam, gdzie czas się zatrzymał i zachowała się jeszcze odrobina autentyczności, a ludzie witają podróżnych z niekłamaną ciekawością.
Postanawiamy zastosować stary, wypróbowany sposób, żeby dotrzeć do miejsc, gdzie zdaniem wielu nie ma po co jechać. Dawno temu wymyślił go Bartek, powoli wciągając w projekt przyjaciół. Metoda znakomicie działa do dziś. Cóż to takiego? Ano, zamiast celować palcem w globus, jedziemy po prostu tam, gdzie akurat odbywa się jeden z najbardziej magicznych, wyjątkowych i tajemniczych spektakli przyrody.
Zaćmienie Słońca... Są tacy, dla których te niezwykłe chwile, gdy księżyc zakrywa tarczę słoneczną i na kilka minut w ciągu dnia zapada ciemność, to cel sam w sobie. Nie liczy się nic innego, miejsce zaćmienia, ludzie i przyroda są drugorzędne. Dla nas odwrotnie. Zaćmienie jest pretekstem. Prawda, że czekamy na ten moment w napięciu i niepewni pogody, robimy zakłady, czy tym razem znowu się uda, czy nie będzie chmur, czy zdążymy dojechać na czas tam, gdzie trzeba. Ale jeszcze ważniejsze od zaćmienia jest to, gdzie jesteśmy, co robimy, kogo spotykamy.
Operacja każdorazowo wymaga starannego przygotowania. To robota Bartka. Najpierw trzeba ustalić, którędy będzie przebiegał pas całkowitego zaćmienia Słońca. Jest to obszar szerokości około sześćdziesięciu kilometrów, przy czym najlepiej znaleźć się wówczas jak najbliżej tak zwanego center line, czyli środka pasa zaćmienia, gdzie będzie ono trwało najdłużej. Po określeniu „trasy” zaćmienia wybieramy na mapie punkt, w którym chcemy je obserwować. Są miejsca lepsze i gorsze, bo do obserwacji potrzebna jest ładna, bezchmurna pogoda i dobra widoczność horyzontu. Gdy wytypujemy już swój punkt docelowy, musimy sprawdzić, kiedy dokładnie – i to z dokładnością co do sekundy – Słońce zniknie w tym właśnie punkcie. Wszystkie te informacje można ściągnąć na przykład ze strony NASA. Potem zostaje już tylko najmilsza część – zaplanować, w jaki sposób się tam dostać. Im mniej dostępne miejsce, tym ciekawiej, tym większa radość i satysfakcja. Oczywiście, jeśli wszystko się uda.
Śledzimy na mapie pas zaćmienia, do którego ma dojść w lipcu 2008 roku. Północno-zachodni kraniec Mongolii... góry Ałtaju... tam nas jeszcze nie było... Ten mało znany rejon wydaje się dobrym początkiem podróży. Najpierw musimy więc dotrzeć do miasteczka Olgij, niedaleko miejsca, gdzie stykają się granice Rosji, Kazachstanu, Chin i Mongolii. Tam zrobimy zapasy, zorganizujemy transport, który wywiezie nas w głąb Ałtaju Mongolskiego, skąd zaczniemy wędrówkę w stronę samotnego górskiego jeziora, nad którego brzegiem rozbijemy obóz i zobaczymy zaćmienie. Dlaczego piechotą? Dobre pytanie. Prawdę mówiąc, nie mamy pojęcia, dlaczego. Bez powodu, tak po prostu wyszło. Ktoś rzucił pomysł, żeby na początek rozruszać kości, i tak już zostało. Na podstawie starych rosyjskich map i Google Earth wytyczamy trasę tak, żeby prowadziła blisko rzek, dzięki czemu będziemy mogli zaopatrywać się w wodę, a także wśród jezior i lodowców, żeby było pięknie. Bartek godzinami ślęczy w internecie, planując każdy kilometr szlaku. Nie udało nam się znaleźć opisów tego terenu w przewodnikach ani opracowaniach, więc studiowanie map to jedyna metoda, żeby cokolwiek zaplanować. Na miejscu wspomożemy się GPS-em, bo o drogę raczej nie będzie kogo spytać. Sami do końca nie jesteśmy pewni, jak to wszystko wyjdzie, ale w tym cały urok.
Wśród naszych przyjaciół jest wielu amatorów zaćmień Słońca i dalekich wypadów. Nagle ktoś rzuca propozycję: A może odprowadzimy Martę i Bartka nie tylko na Centralny, ale aż do Mongolii? Od słowa do słowa, w rezultacie ruszamy na podbój krainy Czyngis-chana całkiem sporą, dziewięcioosobową załogą: oprócz nas jedzie brat Bartka Jacek z Ulą, Pedro, Pingwin, Podgór oraz Ewa z Czubaką. Ba, kolejna trójka obiecuje do nas dołączyć dwa tygodnie później, tak żeby zdążyć na wspólne oglądanie zaćmienia.
Rosja – w drodze do Mongolii
Pierwotny plan był taki, żeby dojechać do Mongolii kultową koleją transsyberyjską. Niektóre pociągi zaczynają trasę w Berlinie. Po szybkim rekonesansie ustaliliśmy, że o dziwo znacznie taniej i przypuszczalnie pewniej będzie załatwić bilety przez Niemcy. Zrobiliśmy rezerwację w zaodrzańskim biurze, zapłaciliśmy. Tymczasem po tygodniu dzwoni do nas człowiek z Berlina i strasznie nas przeprasza, potwornie mu głupio i w ogóle, ale w chwili, gdy kolej transsyberyjska zaczęła oficjalną sprzedaż biletów, wszystkie miejsca były już wykupione przez ultrazaradne rosyjskie agencje turystyczne... Oczywiście zwrócą pieniądze, niemniej z transportu nici. Próbowaliśmy jeszcze coś wskórać przez biura rosyjskie, lecz zażądali takich pieniędzy, że odpuściliśmy. Zamiast tego zastosowaliśmy plan B, to znaczy pogmatwaną, ale znacznie tańszą i szybszą opcję autobusowo-lotniczą.
Po dwóch dniach nieustających przesiadek lądujemy wreszcie w rosyjskim mieście Barnauł, dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Nowosybirska, skąd już blisko do granicy z Mongolią (choć „blisko” to pojęcie względne, w Rosji bowiem nic nie jest blisko). Mimo że Mongolia to wielki kraj, przejść granicznych mają tu jak na lekarstwo. Od strony rosyjskiej są właściwie tylko dwa: jedno kolejowo-samochodowe w Altanbulag i jedno zwykłe na północnym zachodzie w Taszancie, gdzie chcemy się dostać.
Mniej więcej sto kilometrów przed Taszantą w jednej sekundzie zmienia się krajobraz. Jakbyśmy nagle wjechali do zupełnie innej krainy. Znikają zbocza porośnięte lasami. Znika w zasadzie wszystko. Gdzie nie spojrzysz – pustka. Żadnych osad, żadnych dróg, żadnej roślinności, tylko bezkresne, szare, żwirowe przestrzenie i piętrzące się w oddali nagie szczyty, niekiedy okryte śnieżną czapą. I piękno, i straszno. Jak u diabła ci ludzie tu żyją? Do Taszanty docieramy wieczorem. Kilka glinianych chałup przy drodze – ot i całe miasto.
Jak dotąd podejrzanie dobrze nam idzie... Za dobrze. Wykrakaliśmy. No to się zaczyna. Przez granicę dziś nie przejdziemy, bo za późno. Jutro też nie, bo akurat trwa Naadam, czyli jedno z najważniejszych mongolskich świąt narodowych i urzędnicy mają wolne. Pojutrze też nie, bo będzie niedziela.
– Spróbujcie w poniedziałek – radzi miły pogranicznik na rowerze i przezornie znika w jednej z chałup.
Usiłujemy wywalczyć, żeby nas wpuścili już teraz, bo chcemy zobaczyć Naadam, doroczne zawody, w trakcie których mężczyźni i chłopcy sprawdzają się w trzech tradycyjnych dyscyplinach: zapasach, wyścigach konnych i strzelaniu z łuku. Wprawdzie największa fiesta odbywa się w stolicy Mongolii Ułan Bator, gdzie i tak nie planowaliśmy dotrzeć, ale mniejsze miasteczka też mają swoje imprezy i liczyliśmy, że uda nam się na którąś załapać, tym bardziej że lokalne zabawy mają często w sobie więcej autentyczności i klimatu. Pogranicznicy pozostają jednak nieczuli na nasze argumenty, nie przejedziemy i kropka.
Po przekroczeniu granicy. Droga do Olgij
Cóż robić. Musimy zaczekać dwa dni. Nieopodal skalistym wąwozem płynie rzeczka, wokół niej oaza zieleni. Nic wielkiego, trochę krzaków i trawy, ale to wystarcza, żeby założyć całkiem sympatyczne obozowisko i eksplorować okoliczne góry.
Wreszcie nadchodzi dzień ataku na Mongolię. Schengen to to nie jest. Przekroczenie granicy i dotarcie do większej miejscowości po stronie mongolskiej, łącznie około stu osiemdziesięciu kilometrów, zajmuje nam calusieńki dzień. Najpierw znajdujemy właściciela łazika, Mongoła, który godzi się nas przewieźć na drugą stronę. Negocjowanie, pakowanie, do wozu się ładowanie. Zamiast jednak do granicy, mężczyzna wiezie nas wcześniej na targ i do hurtowni, gdzie przedsiębiorczy Mongołowie postanawiają wyładować łazik towarami na handel oraz dodatkowymi pasażerami. Robi się ciasno, ale co tam, ważne, że do przodu. Mijają kolejne godziny, wreszcie ruszamy w kierunku granicy. Niebawem okazuje się, że skręcamy z głównej drogi, bo zdaniem naszego kierowcy do łazika wejdą jeszcze dwie osoby. W sumie jest nas już szesnaścioro. Kompresujemy się, jak tylko się da, wciągamy brzuchy. Początkowo każdy walczy o dodatkowe centymetry. Tu nie ma miejsca na uprzejmości, panie przodem i temu podobne fanaberie. Tu trzeba swoją mikroprzestrzeń wywalczyć wierceniem się, bioderkiem i łokciem. A jak się wreszcie przyjmie optymalną pozycję, należy zastygnąć w niej do czasu, aż człowiek zacznie drętwieć. Inni też zamarli w bezruchu, zatem jeśli ty się przemieścisz, zaburzysz mozolnie wypracowaną harmonię łazika i wszyscy pozostali będą musieli mościć się od nowa.
Na granicy okazuje się jednak, że jest problem. Rosyjscy urzędnicy doszli do wniosku, że mamy o sześciu pasażerów za dużo i że tak nie przejedziemy przez odprawę. Zresztą trudno się z nimi nie zgodzić, jesteśmy ściśnięci jak sardynki. Powstaje jednak pytanie, kogo wyrzucić z łazika? Każdy zapłacił, więc każdy chce jechać. Kierowca, uśmiechając się nieśmiało, pyta, czy cztery osoby z naszej załogi mogłyby pojechać następnego dnia. My, też się uśmiechając, odpowiadamy, że nie, nie mogłyby. Kto pierwszy, ten lepszy, więc niech wysiądą ci, którzy dołączyli ostatni. Po godzinie dyskusji uśmiechy znikają. Używając różnych argumentów, udaje się nam wreszcie przekonać pana do naszej wersji i ostatecznie polska wycieczka jedzie w całości, a pozostali nadprogramowi pasażerowie wysiadają i będą sobie załatwiać inny transport (niestety nie można przekraczać granicy pieszo). Jeszcze tylko demonstracja siły: rosyjscy urzędnicy zza biurka dla zasady grzmią na nas okrutnie, żeby było jasne, że opuszczamy wielkie imperium, i ruszamy dalej.
Kończy się asfalt, zaczynają jurty, kozy, konie i jaki – kudłate, przypominające żubra, odporne na mrozy i złą pogodę. Tak, jesteśmy w Mongolii! Zmianę krajobrazu widać gołym okiem. Teraz do Olgij, czyli ostatniej ostoi cywilizacji, skąd wyruszymy na spotkanie zaćmienia Słońca. Ale drogi do Olgij w zasadzie nie ma. Między górami rozpościerają się jedynie piaszczysto-żwirowe połacie, gdzie samochody same wybierają sobie tor jazdy. W ten sposób powstaje jakby wielopasmowa, nieregularna, szutrowa autostrada. Jej „pasy” często się rozgałęziają, bo wielu kierowców jedzie do celu po prostu na azymut, więc bez znajomości terenu trudno się połapać, gdzie skręcić. Nasz szofer jest jednak w swoim żywiole, łazik chyba też. Mężczyzna ewidentnie się popisuje. Trochę przed nami, ale głównie przed jedyną mongolską pasażerką, której nie wyrzucił na granicy. Jedną ręką prowadzi rozpędzony samochód, drugą poszukuje kolana towarzyszki. Tymczasem z tyłu dogania nas inny pojazd. Dodajemy gazu, tamten też przyspiesza. Zaczyna się wyścig, wyprzedzanie, zajeżdżanie drogi. Trzęsie, telepie, na zakrętach zginamy się w przechyle, prawie wyskakujemy z toru. Na przełęczy silnik strasznie rzęzi, ale zaczynamy zdobywać przewagę. Przeciwnik zostaje w tyle. Wygrywamy! Po kilometrze nasz Kubica zatrzymuje się, wysiada, kładzie na trawie, zapala papierosa i ostentacyjnie czeka na rywala-frajera. Scena jak z kreskówki. Udowodniwszy, że jest mężczyzną, kierowca jeszcze poważniej zabiera się do romansowania z pasażerką, zaczyna jej śpiewać mongolskie serenady...
Olgij to zdecydowanie dziura, tak nam się przynajmniej wydawało, gdy zobaczyliśmy je po raz pierwszy. Trochę betonowych domków, gdzieniegdzie jurty, puste ulice, po których hula wiatr, a czasem przeczłapie leniwie krowa czy koza. Zupełnie paranormalnych zdolności wymaga spacer po zmroku: dookoła ciemno jak... wiadomo gdzie i u kogo, a co krok czają się pod nogami otwarte studzienki kanalizacyjne. Jeżeli nie zapamiętałeś swojej trasy za dnia, już po tobie.
– Teraz uwaga, odbijamy w lewo, bo tu jest największa elephant trap – nawigując do baru, ostrzega Jonas, Litwin, który przyjeżdża tu od wielu lat i zna Olgij jak własną kieszeń. Każdej chodnikowej zasadzce nadał inną nazwę.
Jak – nieodłączny element krajobrazu górzystej północno zachodniej, górzystej części Mongolii
Ciąg dalszy w wersji pełnej