Читать книгу Saga Wizji Paradoksalnych - Martyna Goszczycka - Страница 6

Rozdział II

Оглавление

Wynurzył się ponad taflę bajora, gwałtownie nabierając tchu. Jego głośny oddech uderzał w unoszącą się na wodzie rzęsę, rozganiając ją na boki. Kawałek zielonej masy zsunął mu się ze skroni i chlupnął do stawu, wzbudzając malutkie fale. Zagarnął ramionami wodę i popłynął do brzegu, ciągnąc za sobą warkocz wodorostów. W końcu dotknął stopami dna. Ruszył powoli i z wysiłkiem, spowalniany dodatkowo przez zielony balast.

Brocząc po pas w błotnistym bajorze, zerknął w górę na potężne gałęzie drzew, pokryte wielkimi, intensywnie zielonymi liśćmi. Słońce błyskało między nimi, wdzierało się nieproszone i odbijało w zmarszczonej tafli stawu. Kilka długich i grubych jak sznury lian zwisało nad głową rudzielca, ocierało się o jego policzki, głaskało po ramionach. Łapał za nie czasami, by wyciągać się z błota lub dla utrzymania równowagi. Chwytał je tylko prawą dłonią, w lewej coś chował.

Kiedy udało mu się wreszcie wynurzyć na tyle, by móc swobodnie poruszać kolanami, dalsza wędrówka była o wiele prostsza. Wkrótce dotarł do brzegu i opadł na bagnistą ziemię, zmęczony, mokry i zielony od oblepiających go wodorostów. Schował głowę między kolanami, dysząc ciężko.

Zbliżył lewą dłoń do oczu i rozwarł palce. Blady blask oświetlił mu twarz, zmusił do przymrużenia powiek. Idealnie okrągła perła gasła i rozświetlała się na przemian. Haru obserwował ją chwilę, a potem wsunął w kieszeń ubrania leżącego na kamieniu. Spojrzał na swoje ciało i skrzywił się z obrzydzeniem.

– Nienawidzę wody – wymamrotał, ściągając z siebie lepkie, długie rośliny. W panującym tu cieniu jego skóra wysychała bardzo powoli. Haru nie należał do cierpliwych osób, więc nie czekał zbyt długo. Naciągnął ubranie, postanawiając, iż obeschnie w biegu. Jednak nim zdążył wykonać pierwszy krok, drogę zastąpiła mu rusałka.

Niska i drobna, patrzyła na niego wielkimi, czarnymi oczami. Jej skóra miała zielony odcień, włosy były plątaniną wodorostów, które zakrywały nagie ciało. Wsparła błyszczące od wody dłonie na zgrabnych biodrach i zadarłszy podbródek, powiedziała:

– Oddaj.

– No tak. – Haru wyczulił zmysły, ale nie sięgnął jeszcze po katanę. – Ty jesteś Strażniczką Bajora.

– Prawie zgadłeś – odparła, szczerząc drobne ząbki w drapieżnym uśmiechu. – Jestem Strażniczką Stawu. A ty jesteś demonem, który jak każdy demon przywłaszcza sobie to, co do niego nie należy.

– Prawie zgadłaś. – Wykrzywił usta w paskudnym grymasie. – Jestem demonem, który bierze to, czego mu potrzeba.

– Nie myśl, że pozwolę ci wynieść stąd Perłę Mocy.

– Nie proszę cię o pozwolenie. I dobrze radzę, zejdź mi z drogi. Jestem demonem, który jak większość demonów zrobi wszystko, by osiągnąć upragniony cel.

– To jedyna rzecz, która łączy rusałki z demonami. – Dziewczyna uniosła dłoń i zakrzyczała coś w nieznanym dla rudzielca języku. Z przesłaniających niebo drzew poleciały strzały, zaświszczały w powietrzu, tak szybkie, że niemal niewidoczne.

Uratowały go instynkt i wyczulony słuch. Uskoczył zwinnie przed pierwszymi pociskami, w międzyczasie złapał katanę i odbił klingą kilka następnych grotów. Strzały z trzaskiem powbijały się w konary drzew, jedna wylądowała za Haru, rozcięta na pół, jeszcze inna przeleciała mu tuż nad głową, między sterczącymi włosami.

Rusałka zacisnęła usta w wąską kreskę. Jej czarne oczy wyglądały jak mokre kamienie. Wrzasnęła tę samą komendę po raz drugi i z drzew znów posypał się grad pocisków. Ta seria zmusiła rudowłosego do kilku szybkich salt w tył. Strzały pognały za nim, wbijając się w ziemię, szeleszcząc pierzastymi lotkami. Jeden z grotów przemknął tuż nad ramieniem Haru, rozdzierając szeroką koszulę i piórami muskając skórę. Skrytobójca nie chciał dłużej ryzykować; odbił się piętami od ziemi, złapał za najbliższą gałąź i wskoczył na drzewo.

Przedzierał się przez ogromne, mięsiste liście, odgarniając je rękami i rozcinając mieczem. Przeskakiwał po nienaturalnie grubych gałęziach, bez problemu utrzymując równowagę na chropowatej korze. Podążał za rozrzuconymi wśród drzew aurami i w końcu dopadł właścicielkę jednej z nich.

Zobaczyła go za późno, za późno wyciągnęła krótki zagięty nóż, za późno ustawiła blok, uniku nie zdążyła zrobić w ogóle. Rudzielec był już przy niej, odciągnął jej głowę i przesunął ostrzem katany po odsłoniętym gardle. Rusałka nawet nie jęknęła, runęła na ziemię, brocząc krwią, sypiąc strzałami z kołczanu i obijając się o gałęzie. Haru nie czekał, natychmiast skoczył do następnej napastniczki, ukrytej za kurtyną liści pobliskiego drzewa. Przebił się do niej niemal bezszelestnie, złapawszy za liany. Rusałka wrzasnęła coś niezrozumiale i uskoczyła jak kotka. Złapał ją w powietrzu, zarzucając pnącza na szyję. Pociągnął ją za sobą, usłyszał, jak się dusi. Kiedy on wylądował na konarze, ona uderzyła w pień i zawisła na lianach ze skręconym karkiem. Trzecia ruszyła na niego sama, błyskawicznie wymachując sztyletem. Drasnęła go w policzek, a zaraz potem w ramię. Rudzielec odskoczył przezornie, okrążał ją, odbijając się zgrabnie i szybko od gałęzi. Okazała się bardziej sprytna, niż myślał; nie czekała, również skoczyła w zieloną gęstwinę, poruszając się w niej o wiele sprawniej od niego. Runęli na siebie rozpędzeni, ze szczękiem ścierając ostrza. Wymienili kilka błyskawicznych cięć, które porozrywały pobliskie zarośla i kłębowiska lian, a potem oboje odskoczyli, niknąc pomiędzy płachtami wielgachnych liści.

Haru przycupnął na gałęzi, wytężył słuch i węch. W jego oczach zaskwierczała cichutko czarna energia, lecz wycofał ją pospiesznie. Potrzebował czegoś innego. Potrzebował skupienia. Tylko dzięki niemu usłyszał świst strzały przebijającej się przez zieleń. Tylko dzięki koncentracji pochylił się w porę, a zaraz potem odwrócił, tnąc kataną z dołu do góry, przez cały tułów skaczącej na niego rusałki. Ciepła krew chlusnęła na niego i na liście, które załopotały. Ciało dziewczyny, ubranej jedynie we własne wodorostowe włosy, runęło w dół, obficie brocząc krwią. Skrytobójca obserwował, jak obijało się o gałęzie i wreszcie z głuchym plaskiem uderzyło o ziemię.

Przetarł twarz, przybrał postać kota i ruszył w las, przeskakując po gałęziach. Tak jak podejrzewał, usłyszał za sobą wrzask Strażniczki Bajora, którego nie zrozumiał, ale też wcale rozumieć nie musiał. Nietrudno było zgadnąć, o co chodzi. Deszcz strzał poleciał w ślad za nim, kilka rusałek pojawiło się nagle po obu stronach powietrznej ścieżki, którą zmierzał. Przyspieszył kroku, gnany świstem przelatujących mu nad głową pocisków. Niektóre z nich uderzały w drzewa, inne muskały jego zmierzwione czarne futro, przed jeszcze innymi uchylał się i uskakiwał, niemal cudem unikając trafienia – popędzany adrenaliną, nieodczuwający zmęczenia.

Ścigające go rusałki zostawił w tyle, ale słyszał, jak ich stopy odbijają się od konarów, jak ich dłonie chwytają liany, jak wyrzucają swoje ciała do przodu. Wiedział, że mogły go w każdej chwili dogonić. Wiedział też, że któraś ze strzał może w końcu trafić, posyłając jego truchło w dół. Pędził co tchu, nie zważając na smagające go gałęzie i zagradzające drogę liście. Łapy piekły niemiłosiernie, ale nie pozwalał im zwolnić. Mięśnie paliły, dając znak, że mają dość. Ale nie zatrzymywał się, gnając coraz prędzej. Nie stanął nawet wtedy, gdy wypadł z lasu na otwartą przestrzeń. Strzały szyły za nim, zmuszając go do slalomu na zarośniętej wysokim zielskiem polanie. Goniły go jeszcze długo, do samego końca, aż znalazł się w drugim lesie, rzadszym i bardziej dostępnym. Tam nie mogły go już dosięgnąć; wiedział, że dalej za nim nie pobiegną – nie wychodziły poza obręb swojego terytorium.

Zdyszany i obolały padł pod jednym z drzew. Wyciągnął łapy i ogon, skulił uszy i przymknął powieki. Oddech niemal rozsadzał mu żebra, unosząc je szybko i wysoko. Adrenalina odpływała z krwi, ustępując miejsca przemożnemu bólowi i wycieńczeniu.

– Pieprzone... rusałki... – Kocur wbił pazury jednej łapy w miękką ziemię, nerwowo zamachał końcem nastroszonego jak szczotka ogona. – Nigdy więcej...

Coś zaszeleściło pośród drzew i uszy kocura stanęły na sztorc. Pękło kilka gałązek, suchy mech zasyczał pod czyimiś stopami. Haru spróbował się podnieść, ale był tak zmęczony, że łapy odmawiały mu posłuszeństwa, nie dawały wystarczającego oparcia. Przeklął w myślach swojego pecha i czekał na nadejście przybysza. Serce waliło mu jak młotem, kiedy nasłuchiwał coraz bliższych kroków; nadal nikogo nie widział, choć drzewa rosły tutaj rzadziej. Toczył spojrzeniem wokoło, zdenerwowany i spięty. Wiedział, że w obecnym stanie nie obroniłby się.

W nozdrza wpadł zniewalający zapach mięty. Sierść na grzbiecie zjeżyła się, a źrenice zwęziły się w pionowe szparki.

– Nie... Nie dręcz mnie, proszę. Nie ma cię tutaj...

Przykucnęła przy nim, pojawiając się jak duch i jak duch przejrzysta, niewyraźna. Przypatrywała mu się długo, wodziła wzrokiem po jego poruszającej się klatce piersiowej, zerkała w kocie oczy. Wyciągnęła rękę i podrapała go za uchem. Kocur zamruczał, bo pieszczota nie miała nic z ułudy i czuł ją całym sobą. Tylko świadomość było mu coraz ciężej utrzymać i wreszcie odpłynął, uśpiony czułym dotykiem Plage.

Saga Wizji Paradoksalnych

Подняться наверх