Читать книгу Wojna Jasia. Polski żołnierz w walce z bolszewikami - Mateusz Balcerkiewicz - Страница 5
Armia maszeruje na żołądkach: żywienie jasiów
ОглавлениеMrugnąłem na jednego z żołnierzy. Po chwili znajduje się bochenek chleba, garnek mleka, placek, śmietana. Każemy gotować rosół z trzech kur i wybucha ożywiona rozmowa, baba zaś tymczasem lamentuje, płacze, po cichu nas przeklina, lecz „tańcuj wraże, jak pan każe!”.
Jerzy Konrad Maciejewski w liście do stryjenki ze szpitala w Dziecicach o noclegu u Rusinki, której mąż walczył w armii ukraińskiej; 17 stycznia 1919 r.
Żołnierz w czasie swojej służby wcale nie był skazany na jedzenie grochówki i czerstwy chleb lub po prostu głód. Wręcz przeciwnie – jeśli pochodził z ubogiej rodziny, to wojsko zapewniało mu często lepsze warunki żywieniowe niż te, których doświadczał w domu! Pełny brzuch (pospołu z możliwością wzbogacenia się) mógł być i bywał skuteczną motywacją, aby wstąpić do wojska. Oczywiście kiedy walczący leżeli w okopach na pierwszej linii, możliwość najedzenia się była znacznie ograniczona, a oni sami uzależnieni od dostaw z tyłów. Kiedy natomiast zostawali zluzowani, wojsko przemieszczało się bądź kwaterowało na zapleczu frontu, sytuacja wyglądała o wiele korzystniej. Mieszkańców miast i wsi, w których obozowały oddziały, zobowiązywano do zapewnienia wyżywienia żołnierzom. W praktyce wyglądało to np. w taki sposób, że gospodyni domu przyrządzała posiłki na życzenie zakwaterowanych u niej lokatorów. Przy odrobinie szczęścia można było zjeść pierogi, placki czy nawet ciasto.
Innym sposobem była rekwizycja – na potrzeby wojska zabierano zwierzęta hodowlane, warzywa lub ziarno, by następnie przygotować z nich jedzenie dla większej liczby ludzi. Zależnie od miejsca, sytuacji i możliwości wojska za odebrane pożywienie wypłacano ekwiwalent pieniężny, pozostawiano tzw. kwit rekwizycyjny, za który właściciel mógł później odebrać odszkodowanie bądź, w specyficznych sytuacjach, ograbiano cywili. Częściej jednak z mieszkańcami po prostu handlowano, i to zarówno na poziomie kwatermistrzostwa kompanii, jak i poszczególnych żołnierzy. Za własne pieniądze walczący mogli dokupić sobie w organizowanych na ich potrzeby gospodach żołnierskich dodatkowe jedzenie czy picie.
Zazwyczaj łatwiej i opłacalniej było jednak kupić coś od samych mieszkańców. Ci – o ile sami nie cierpieli głodu – na żołądkach armii mogli ubić korzystny interes. W każdym razie lepiej było sprzedać żywność niż narazić się na jej siłowe odebranie przez głodujące wojsko. Podczas wojennej zawieruchy zdarzały się i samowolne grabieże, których sprawcy najczęściej pozostawali bezkarni. Pomijając rozbój, można było na przykład zabrać lub zjeść coś z przeszukiwanego pod byle pretekstem domu. Żywność była też zwyczajnie kradziona, i to nie tylko cywilom. Głodni żołnierze z odrobiną fantazji byli w stanie pozbawić świni czy kury własne dowództwo, którego kuchnia oficerska często była o wiele lepiej zaopatrzona niż kociołki szeregowców.
Manierka i chlebak – niezastąpione akcesoria polskiego żołnierza, fot. Anna Biernat/Towarzystwo Historyczne „Rok 1920”.
Mimo że możliwości najedzenia się było sporo, w praktyce nie zawsze sytuacja przedstawiała się tak dobrze. Poza wspomnianym wyżej pobytem na linii frontu problem stanowił też zdarzający się często ogólny brak żywności. Tereny, na których toczyły się niedawno batalie I wojny światowej, z reguły były po prostu zniszczone. A chłopi, którzy z trudem byli w stanie wyżywić własne rodziny, często niechętnie patrzyli na perspektywę dodatkowych osób do nakarmienia. I to nawet, jeśli wojsko polskie traktowali jako „swoje”. Gdy pojawiało się widmo głodu po odejściu oddziałów, z uporem wykłócali się o swoją własność. Ponieważ argument siłowy w konfrontacji z armią nie miał zbyt wielkiej mocy, częściej zapasy próbowano ukryć, a poszukujących ich żołnierzy okłamywano. Z różnym skutkiem.
W odległości 20 kilometrów od Kijowa zacząłem robić zakupy. Oczywiście, żaden chłop ani myślał sprzedać czegokolwiek dobrowolnie. W każdej wsi musiałem udawać się do sołtysa, nazywanego tam „starostą” i wyjawiać mu cel swego przybycia. Starosta zaczynał zwykle od zaklinania się, że w wiosce nie ma ani śladu krów lub wołów, a nawet najmniejszej rzeczy godnej tak delikatnego podniebienia, jakim jest podniebienie wojsk „pańskich”.
Mieczysław Lepecki o próbach zakupu żywności od nieufnych chłopów pod Kijowem, wiosna 1920 r.
Z drugiej strony, jeśli jedzenie nawet było i mieszkańcy chcieli nim handlować, to przedłużający się pobyt w jednym miejscu w rezultacie kończył się drastycznym wzrostem cen, co odbijało się negatywnie na wielkości i stopniu urozmaicenia menu szeregowców. Poza tym miejscowi nie zawsze sprzyjali oddziałom polskim, które wkraczały nieraz na tereny zamieszkiwane przez obcą ludność. W takich sytuacjach najczęściej z założenia traktowano żołnierzy jako najeźdźców i jeśli nie otwarcie starano się utrudnić im funkcjonowanie, to przynajmniej próbowano ratować przed nimi swoje cenne zapasy. Niemniej, kiedy żołnierz wolny był od obowiązków frontowych i chciał się najeść, przy odrobinie determinacji najczęściej był w stanie dopiąć swego.
Jadano zazwyczaj w grupie. Wymuszał to sam fakt ciągłego przebywania we wspólnocie – obozowania i odpoczywania razem z kolegami z sekcji czy plutonu lub gromadzenia się na posiłek wokół kuchni kompanijnej. Dodatkowo, gdy żołnierze sami dbali o swoje żołądki, było to o wiele praktyczniejsze. Można było złożyć się na kilka kur bądź prosiaka, które potem jedna lub dwie osoby przyrządzały, podczas gdy pozostali zajmowali się innymi sprawami. Poza miejscami postoju, na przykład w czasie marszu czy dyżuru na placówce, na uprzywilejowanej pozycji stali ci szczęśliwcy, którzy zostali wyposażeni w manierkę, menażkę, chlebak czy w jakikolwiek inny sposób mogli przenieść ze sobą pewną ilość jedzenia i picia.
Odrodzona polska armia cierpiała na nieustanny niedobór sprzętu, stąd posiadanie kompletnego wyposażenia było prawdziwym przywilejem. Jeśli zrządzeniem losu dla żołnierza zabrakło manierki, nie mógł on liczyć na orzeźwiający łyk wody w czasie marszu w palącym słońcu czy odrobinę rozgrzewającej kawy, kiedy przemarzał zimą na posterunku. Chyba że życzliwy towarzysz zgodził się podzielić swoim zapasem. Przy czym stopień nie grał tu wielkiej roli – porucznik, któremu brakowało manierki i chlebaka, bez zażenowania mógł zwrócić się do podlegającego mu, stojącego w odrobinę lepszej sytuacji szeregowca czy plutonowego. Zdarzały się też sytuacje, w których to wojsko ze swoich zapasów żywiło wygłodzoną ludność cywilną na terenach, na które wkraczało. Były to jednak raczej dość przypadkowe, spontaniczne gesty dobrej woli – zwykle na poziomie poszczególnych żołnierzy lub kompanii – niż zorganizowana pomoc humanitarna wojskowych dla cywili.
Polscy żołnierze - fotografia portretowa, źródło: NAC, sygn.. 3/22/0/-/493.