Читать книгу Krótka piłka - Mateusz Borek - Страница 10

HISZPANIA 1982

Оглавление

Mateusz Borek: Niemal z fotograficznymi szczegółami pamiętam wszystko: rudawopomarańczowe fotele w naszym dębickim mieszkaniu, malutki czarno-biały telewizor, do którego trzeba było podchodzić i ręką przełączać kanał. Mój tata, który zawodowo zajmował się kulturą, nigdy nie był pasjonatem sportu ani piłki nożnej, siadał przed telewizorem tylko raz na cztery lata i razem oglądaliśmy mundial. Ten, w 1982 roku, to mundial naszego pokolenia, który pamiętamy już dokładnie, kojarząc poszczególnych piłkarzy i reprezentację. Pamiętamy każdą bramkę Bońka z Belgią i praktycznie każdy mecz reprezentacji na tym turnieju, od 0:0 z Włochami przez 0:0 z Kamerunem i 5:1 z Peru. Później Belgia 3:0 i tańczący w narożniku Włodek Smolarek podczas zwycięskiego 0:0 ze Związkiem Radzieckim. Potem 0:2 z Włochami. Ten mecz grali po południu i ciężko się go oglądało, bo świeciło słońce. Po latach się okazało, że paru zawodników było zmęczonych, a Józka Młynarczyka przez kilka dni nie mogli znaleźć, bo po awansie do półfinału zniknął. Odnalazł się kilka czy kilkanaście godzin przed meczem z Włochami. To była tajemnica poliszynela… Jak dzisiaj przeanalizujemy jego interwencje, to widać wyraźnie, że kilka razy był spóźniony. Popili chłopaki generalnie...

Cezary Kowalski: Na warszawskim Ursynowie, który już wtedy był największym osiedlem w Polsce, podczas meczów na ulicach były pustki. Dosłownie jakby blokowiska wymarły, wszyscy chowali się w domach. Nie było wtedy ważniejszej rzeczy na świecie. I tylko te wybuchy radości: jest!, jest!, jest! goool! Niosące się po balkonach, kiedy nasi po dwóch meczach 0:0 zaczęli jechać z Peru. My też nie mieliśmy kolorowego telewizora. Jak przegraliśmy z Włochami w półfinale, to zamknąłem się w swoim pokoju i ryczałem jak bóbr. Mama wspomina, że nie chciałem jeść kolacji. A ojciec, matematyk Politechniki Warszawskiej, klął jak gość spod budki z piwem, nerwowo chodząc po pokoju. Dużo lepiej pamiętam te wszystkie mecze i emocje niż mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy, na których później byłem zawodowo. Bez dwóch zdań, w 1982 roku przeżyłem jedne z najpiękniejszych chwil mojego dzieciństwa.

M.B.: Wtedy w narodzie panowało przekonanie, że mecz z Włochami po prostu musieliśmy przegrać. Że nie mogli pozwolić, aby biedny kraj zza żelaznej kurtyny dostał się do finału kosztem wielkiej Italii. Do tej teorii podłączali się chętnie również ludzie związani z polską piłką, bo była im bardzo na rękę. Nawet Zbyszek Boniek wiele lat później mówił, że spotkał sędziego, który dał mu kartkę eliminującą go z udziału w półfinale. Sędzia powiedział mu podobno, że dostał polecenie, żeby wykluczyć najlepszego polskiego zawodnika. Nieco naciągana teoria. Ale z drugiej strony? To tak jakby dziś z najważniejszego dla nas meczu sędzia wykluczył Roberta Lewandowskiego. Wszyscy na świecie przecież zdają sobie sprawę, że bez niego nasza kadra traci pięćdziesiąt procent wartości. A Boniek wówczas odgrywał taką rolę, jak dziś Lewandowski. Zbyszek był nie tylko największą wartością sportową reprezentacji, piłkarzem, który sam potrafił zmienić losy meczu, wygrać spotkanie, strzelić, podać, ale mam takie wrażenie, graniczące z pewnością, że inni piłkarze przy Zbyszku grali o trzydzieści procent lepiej, tak jak dziś grają przy „Lewym”.

Wszyscy z tego turnieju pamiętamy Węgry – Salwador 10:1. Dogadany mecz Austrii z Niemcami, kiedy po raz pierwszy przekonaliśmy się o tym, że sport na poziomie mistrzostw świata również może być ustawiany.

C.K.: Jak się później rozmawiało z uczestnikami mundialu, wspominali, że byliśmy chyba jedyną reprezentacją na tym turnieju, która nie mieszkała nawet w klimatyzowanym hotelu. W pokojach panował czterdziestostopniowy upał. I ten koszmarny powrót samolotem, któremu podwozie nie chciało się otworzyć. I gigantyczne opóźnienie. Na Okęciu godzinami czekały tysiące ludzi. Tak jakoś się składa, że z dużych turniejów, na których zdobywaliśmy medale, zawsze powrót był trudny. Jak piłkarze wracali z Barcelony w 1992 roku, to z samą maszyną nie było problemów, ale mało kto mógł z niej wyjść o własnych siłach…

Do dziś mnie zastanawia, skąd polscy piłkarze mieli tak waleczne podejście do meczu o trzecie miejsce z Francją. Francuzi wystawili rezerwowy skład, tak jakby byli obrażeni na sytuację, przez którą nie grali o złoty medal. Jednak dla nas to był niezwykle istotny mecz, chcieliśmy za wszelką cenę zająć trzecie miejsce i stanąć na podium mistrzów świata. To było naprawdę coś, co wyróżniało polską reprezentację. Z kolei Francuzi po tym nieprawdopodobnym półfinale z RFN przegranym karnymi, grali tak, jakby zeszło z nich całe turniejowe napięcie. Były trener Holendrów Louis van Gaal powiedział po ostatnim mundialu w Brazylii, że właściwie nie powinno być meczu o trzecie miejsce, bo to jest mecz dwóch przegranych, którzy już chcą jechać do domu i w ogóle nie ma sensu o to walczyć.

M.B.: A my jednak grając dwa razy o trzecie miejsce, bo przecież też w 1974 roku pokonaliśmy na sam koniec Brazylię, mieliśmy ambicję, pasję, żeby wygrać. Walka do końca, piękne gole. Za to się kochało naszą reprezentację. To kształtowało kibiców, i nas, dzieciaków, również.

Pamiętam zgrupowanie przed tymi mistrzostwami świata. Odbywało się w Straszęcinie, oddalonym kilkanaście kilometrów od mojej Dębicy. To było dziwne miasteczko zbudowane przez prezesa PZPN, późniejszego ministra rolnictwa Edwarda Brzostowskiego, szefa kombinatu rolno-przemysłowego Igloopol. W tamtych czasach to był rzeczywiście niesamowicie nowoczesny ośrodek – boiska, hotel z krytym basenem, jakieś pierwotne zalążki spa, korty tenisowe. Za komuny to była namiastka prawdziwego Zachodu.

Z kumplami pieszo chodziliśmy kilkanaście kilometrów z Dębicy do Straszęcina, aby obejrzeć trening. Wtedy wyszła książka „100 najlepszych piłkarzy świata”. Z polskich zawodników byli tam Boniek, Smolarek oraz Młynarczyk. Z tą książką pod pachą maszerowałem do Straszęcina, gdzie z wypiekami na twarzy oglądaliśmy trening reprezentacji Antoniego Piechniczka. Podszedłem do nich po autografy – do Józka Młynarczyka, do Włodka Smolarka i do Zbyszka Bońka. Po latach znalazłem tę książkę i przyniosłem Zbyszkowi. Życie zatoczyło koło. Wtedy byłem dziewięcioletnim chłopakiem, który szedł dziesięć kilometrów piechotą w jedną stronę, żeby zobaczyć pana Bońka i gwiazdy reprezentacji, które jechały na mistrzostwa świata. A po latach zostaliśmy ze Zbyszkiem więcej niż dobrymi kolegami.

Miałem hopla na punkcie encyklopedii sportowych, książek, tak samo gazet. Do kiosku na osiedlu przychodziły trzy „Tempa”, czasem tylko dwa. Więc jak nie pobiegłeś do kiosku rano o 6.50, to nie było szans, żeby kupić, idąc do szkoły o 7.15.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Krótka piłka

Подняться наверх