Читать книгу Ptak o zatrutych piórach - Matthew Fitzsimmons - Страница 8

Rozdział 2

Оглавление

Mecz, podczas którego przeciwnik nie zdobywa ani jednego punktu, nie jest najlepszą zachętą dla małej dziewczynki. Gibson dostał nauczkę, a właściwie dostawał ją wraz z każdym mistrzowskim rzutem. Tego dnia Narodowcy niepodzielnie panowali na boisku i kosili miotaczy przeciwnika jak bujną trawę. Chociaż z drugiej strony, debiutant Bravesów też dał niezły pokaz: najpierw zagrał obłędnie szybką piłkę, a potem rzucił podkręconą, która poleciała tak daleko, że gdyby ktoś chciał sprawdzić, jak smakuje, przy okazji musiałby się najeść ziemi.

Początek sezonu, kwietniowe słońce, linia pierwszej bazy, dobry mecz – w normalnych okolicznościach Gibson byłby szczęśliwy. Właśnie po to wymyślono niedziele. Ale nie tę, ponieważ czuł, że ten niedzielny mecz zmieni się zaraz w chaotyczne derby z druzgoczącą przewagą Narodowców. Szkoda, bo zrobiłby wszystko, żeby mała Ellie zainteresowała się grą. Jak dotąd nie porwała jej ulubiona rozrywka Amerykanów, a w żadnym podręczniku dla rodziców nie znalazł porady, jak wytłumaczyć i przekazać siedmiolatce zawiłości błyskotliwych pojedynków miotaczy.

Kolejny sfrustrowany pałkarz Bravesów zszedł z boiska po trzech nieudanych próbach wprowadzenia piłki do gry. Chryste, przerzuć ją nad tą cholerną bazą, i już, pomyślał Gibson, próbując zmusić gościa do tego telepatycznie. Czymże jest jedna strata w porównaniu z perspektywą zdobycia dożywotnio wiernej fanki? Niezbyt to lojalne, ale bilety kosztowały go rękę, nogę i sporą część tyłka. Za takie pieniądze miał prawo do odrobiny egoizmu.

Jego była żona Nicole zabiłaby go, gdyby wiedziała, ile dzisiaj wydał. Od pół roku szukał pracy, a ponieważ płacił alimenty i ratę kredytu pod hipotekę domu, kończyły mu się oszczędności. Od początku roku żył z twardą gulą w piersi. Mijały tygodnie, a on czuł się tak, jakby ktoś stanął na nim najpierw jedną nogą, a potem obiema, i nie pozwalał mu oddychać. Było ciężko, lecz już za kilkadziesiąt godzin wszystko się miało zmienić. Dwie rozmowy o pracę zaliczył śpiewająco i czekała na niego dobra, uczciwa posada – oczywiście pod warunkiem, że rano przejdzie badanie wariografem, wykrywaczem kłamstw. Niespecjalnie go to martwiło, ponieważ w wojsku miał takich badań bez liku. Pod koniec tygodnia zacznie wreszcie pracować. Dostanie porządną robotę i będzie zarabiał porządne pieniądze. Takie, jakie chciał zarabiać po wyjściu z wojska.

Dlatego tak, może i przedwcześnie szastał pieniędzmi, lecz wiedział, że dopóki się nie wciągnie – a mogło to potrwać kilka miesięcy – będzie miał urwanie głowy. Ale potem zacznie szukać nowego mieszkania z pokojem dla Ellie. I psa. Bardzo chciałby mieć psa. Dużego, żeby mógł z nim codziennie biegać, i spokojnego, żeby Ellie mogła go czule wytarmosić. Uśmiechnął się do słońca. Marzenia o przyszłości, marzenia, które zburzyła zemsta Benjamina Lombarda. Cóż, jutro te dni odejdą w niepamięć, a dzisiaj zrobił sobie prezent. Już od dawna chciał zabrać córkę na jej pierwszy mecz. Dać małej pierwszą z wielu wspólnych niedziel na stadionie.

Spojrzał na wiercącą się z nudów Ellie.

Gdzieś tam w górze śmiał się z niego ojciec.

Duke Vaughn miał w życiu cztery miłości: dinery, czyli klasyczne amerykańskie jadłodajnie, samochody, baseball i jeżdżenie samochodem do dineru z włączonym radiem, które nadawało transmisję z meczu. Kiedy Gibson był w wieku Ellie, ojciec woził go regularnie z Charlottesville do Waszyngtonu, gdzie pracował jako szef sztabu senatora Benjamina Lombarda. Transmisja z meczu Oriolesów stanowiła filar każdej wyprawy. Słuchać czegoś, czego się nie widzi – po co? Jaki w tym sens? Dla siedmioletniego Gibsona była to kwintesencja nudy. W dodatku nudy okraszonej wykładem na temat historii baseballu.

– El, wiesz, że w Waszyngtonie była kiedyś drużyna o nazwie Senatorowie? – spytał.

Ellie stłumiła ziewnięcie.

Nie ma to jak nowe sztuczki: mężczyźni z rodziny Vaughnów byli niewyuczalni.

Żałował, że nie ma z nimi ojca. Duke umiał wymyślać głupie gry i konkursy i dzieci za nim przepadały. Gibson wziął się w garść. Odkąd poznał prawdę o jego śmierci, stał się uosobieniem nostalgii. Tak, przyjemnie było myśleć o nim bez gorzkich wspomnień, nie mógł jednak żyć pobożnymi życzeniami. Pobożne życzenia nikogo nie wskrzeszą.

Nie żeby córka źle się bawiła. Należała do dzieci, które zawsze znajdą dla siebie jakąś rozrywkę. Bardzo to w niej podziwiał. Byłoby jeszcze milej, gdyby rozrywka miała coś wspólnego z baseballem. Szybko zaprzyjaźniła się z dwoma chłopcami siedzącymi w tym samym rzędzie i we troje wymyślili grę z regułami tak zawiłymi, że nie rozumiał ich żaden z trzech ojców, ale której rezultatem było mnóstwo konspiracyjnych szeptów i chichotania.

Odkąd Narodowcy przeprowadzili się z Montrealu do Waszyngtonu, główną atrakcją ich występów stał się Bieg Prezydentów, wydarzenie promocyjne, w którym występowało pięciu biegaczy z wielkimi, piankowymi głowami amerykańskich prezydentów. Podczas czwartej części meczu z pola zewnętrznego do pierwszej bazy biegli: George Washington, Abraham Lincoln, Thomas Jefferson, Teddy Roosevelt i William Taft. Powszechnie stosowano wredne sztuczki i fortele. Znawcy tematu od lat żartowali, że Roosevelt zawsze przegrywa. Ale w dwa tysiące dwunastym, gdy Narodowcy wygrali w barażach, Teddy przerwał w końcu złą passę. Od tej pory dowódca Surowych Jeźdźców przybiegał czasem jako pierwszy, jednak zwykle zmawiali się przeciwko niemu i wygrywali Washington, Jefferson, Taft czy Lincoln.

Ellie o tym nie wiedziała, dlatego zaraz po starcie pobiegła na skraj boiska, żeby dopingować Teddy’ego, który był jej ulubionym prezydentem, odkąd zagrała go w szkolnym przedstawieniu. Wszystko szło dobrze i jej faworyt przez cały czas prowadził, a ona radośnie podskakiwała, krzycząc tak głośno, że słyszał ją chyba cały stadion. Jednak dziesięć metrów przed metą Lincoln podstawił Rooseveltowi nogę, skutkiem czego wygrał Washington.

Ellie wróciła i przygnębiona opadła na ławkę.

– Tatusiu, on oszukiwał!

– El, to tylko wyścig.

– Oszukiwał, nienawidzę go. Abraham Lincoln to oszust!

– Dokładnie to samo powiedział Jefferson Davis – rzekł z kamienną twarzą jeden z siedzących obok ojców.

– Mało brakowało – zauważył Gibson. – Może następnym razem wygra.

Córka natychmiast się ożywiła.

– Przyjdziemy znowu? Tatusiu, proszę...

Ciesząc się chwilą, Gibson udał, że się zastanawia.

– Proszę – powtórzyła Ellie z promiennym uśmiechem za milion dolarów.

– Hm, czemu nie?

Dziewczynka radośnie zapiszczała i rzuciła mu się na szyję. Gibson objął ją i przytulił, zapominając, że wykorzystuje jej entuzjazm. Nie ma to jak socjotechnika, pomyślał. Zmanipulowałeś własne dziecko. Nieładnie, chytrusku. Ale mało go to obchodziło. Bardzo brakowało mu tej bliskości. Zaczynał mieć wątpliwości co do tego, jakim stał się ojcem. Bycie tatusiem na odległość wydawało się czystym fałszem. Nie można zostać ojcem na określone godziny, bez względu na zapisy w umowie między rodzicami. Rodzicem powinno być się codziennie, każdego dnia, a nie tylko na szkolnym przedstawieniu czy meczu baseballowym co drugą niedzielę. Bał się, że Ellie zaczyna go tak widzieć. Że jest dla niej kimś, kto czasem przychodzi, zabiera ją gdzieś i podstępem nakłania do tego, żeby się do niego przytuliła. Musieli znaleźć solidną płaszczyznę porozumienia. I to szybko. Na razie córka mu wybaczała, ale czuł, że jeśli czegoś nie wymyśli, przez resztę życia będzie obserwował jej życie tylko z zewnątrz.

– Nauczyć cię, jak liczyć punkty? – spytał, kusząc ją kartą wyników.

– Muszę do ubikacji – odparła.

– Dobrze, to może potem.

Bez przekonania wzruszyła ramionami.

Przechodząc przez plac przed stadionem, minęli kilka stoisk z fast foodem. Gibson zgłodniał. Na wysokości trzeciej bazy stał wózek z kanapkami Ben’s Chili Bowl. Ale gdyby kupił jedną sobie, Ellie natychmiast poprosiłaby o taką samą, a była stanowczo za mała na tak ostrego hot doga. Potrafiła też nabrudzić, nawet jedząc zwykłe jabłko, ale on i tak bardzo ją kochał.

Znaleźli damską toaletę; kolejka ciągnęła się aż za drzwi.

– Zaczekam tutaj – powiedział.

– Dobrze.

– Poradzisz sobie?

Córka przewróciła oczami.

– Pewnie.

Gibson stłumił śmiech, odszedł na bok i przystanął pod betonowym murkiem, skąd mógł ją obserwować. Czuł się nieswojo, tracąc ją z oczu. Nie chciał trzymać małej na smyczy, jednocześnie zrobiłby wszystko, by zyskać pewność, że nic jej nie grozi. Od pół roku było z nim coraz gorzej i bał się, że paranoja przybierze na sile, kiedy córka podrośnie. Kiedy będzie miała tyle lat co Suzanne Lombard w dniu zaginięcia.

Zdjął z głowy znoszoną czapkę baseballową Filadelfijczyków, drugą ręką wytarł pot z czoła i ponownie włożył czapkę. Robiła wrażenie ukochanej, ale liczne przetarcia i rozdarcia nie miały nic wspólnego z miłością. Była to czapka Suzanne i nosił ją, by nigdy nie zapomnieć o przyjaciółce z dzieciństwa. Jeśli w ogóle nauczył się czegoś podczas zeszłorocznego śledztwa w sprawie jej zaginięcia, to tego, że przymykanie oka na bezpieczeństwo dzieci jest karygodne i niewybaczalne.

– Pan Vaughn? Przepraszam, czy moglibyśmy zamienić dwa słowa?

Na linii jego wzroku wyrósł drobny mężczyzna w różowej koszulce polo i brązowych spodniach. Jeden z tych, którzy jakimś cudem przeszli przez życie, nie rozwinąwszy ani jednego mięśnia, i wyglądali jak ciągutka. Gibson otaksował go spojrzeniem. Buty na żagle? Są. Skórzany pasek z klamrą? Jest. Zwisające z dekoltu, jakże nieodzowne okulary przeciwsłoneczne marki Ray-Ban? Są. Pół mężczyzna, pół wykształciuch. Gibson zrobił krok w lewo, żeby nie stracić z oczu drzwi toalety.

– Ale o co chodzi? – spytał, nie ukrywając rozdrażnienia.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ptak o zatrutych piórach

Подняться наверх